08 – Konflikt

William nie mógł nic poradzić na losowość zdarzeń w miejscu, które wysyłało go w kolejne miejsca wedle wyłącznie swojego kaprysu. Nie był w stanie rozszyfrować tego schematu, bo za każdym razem, kiedy wydawało mu się, że już zbliżał się do odpowiedzi, pojawiało się odstępstwo od reguły…

…albo i nawet nie; bo aby ustanowić regułę, trzeba było nieco wyższego prawdopodobieństwa, niż ewentualnie “może”. Jak na razie, jedyną regułą tu panującą było “wszystko zmienia się w najmniej spodziewanym momencie i nigdy nie wiesz, co tu się stanie”.

O ile wcześniej zdarzało mu się twierdzić, że całkiem lubił dreszczyk emocji, tak teraz chciałby zadowolić się kubkiem ciepłej herbaty i ciszą wokół siebie, która nie zwiastowałaby wyłącznie nadciągającej burzy.

Teraz jedyne, co mu pozostało, to dalej grać w tę cholerną grę, gdzie szanse na życie i śmierć były tak bardzo nie do oszacowania, że nawet się nad tym nie pochylał, bo… po co?

Bestia nie musi mi niczego wybaczać. Wystarczy, że będzie martwa.

Ta myśl go gnała. Twierdził, że ją zabije. Jak? Znajdzie wszystkie klucze, zbierze je od wojowników i się z nią rozprawi.

Czym? Wyszczerbionym mieczem?

Wykolisz jej drugie oko? Wyczuje cię.

Głupiec, głupiec…

Klucz. Znajdź klucz.

NIE! Ty jesteś kluczem… znajdź znaki, tak… niedokończona gwiazda…

Wewnętrzne spory przybierały na sile. William obwiniał za to samotność. Nawet, jeżeli jakimś cudem przedzierał się do Wojowników, oni i tak nie mogli go usłyszeć.

Pieprzone Lyoko. Pieprzony Superkomputer. Pieprzony sekret…

Masz go chronić, masz go chronić…

Hej, dotrzymasz sekretu?

Obiecuję.

A co potem? William nie potrzebował odkupienia. Nie od Bestii. Na razie chciał tylko nad nią zwycięstwa, tak, potrzebował właśnie tego, aby wrócić do swojego świata.

Tylko tego? A co, jeżeli to nie to?

A może to nie Bestia dzieli cię od powrotu?

Naiwny, narwany…

– Zamknij się… – syknął do galopujących myśli. To robiło się cholernie męczące. Nie lubił tego uczucia. To tak, jakby nagle w cichym pokoju zaroiło się od cholernych krzykaczy. A William nie lubił zbędnego szumu. Cenił sobie ciszę, która to by tylko nie zwiastowała cholernych problemów, tak, jak ta cholerna Fabryka i wszystko, co było z nią tak cholernie związane.

Nie wypadłeś z gry. Znaki, zbierz znaki.

Kto miał kontrolę? On, czy jakiś popieprzony, wirtualny świat?

Nawet nie przybyło krwi na ostrzu, a nie liczył, ilu jelenim czaszkom odrąbał czerepy. Nagle ten mokry chrzęst nie był aż tak nieprzyjemny, kiedy usłyszało się go piąty, dziesiąty albo i dwudziesty raz – William stracił rachubę, ile potworów tak urządził po odejściu od bramy ze żłobieniami. Przed sobą miał znowu pustkowie i nad głową most z bramą podobną do kruczego łba.

Tu nawet nie lała się krew. Za każdym razem, potwory zmieniały się w proch – i tyle było po nich śladu. Jego ubrania nie brudziły się tak mocno, jak to miałoby miejsce podczas takiej wędrówki po rzeczywistym lesie.

Tyle rzeczy się nie zmieniało, że zaburzało to poczucie porządku i zdrowego, logicznego biegu zdarzeń, występowania związków przyczynowo-skutkowych. Czarnowłosy czasem przestawał się dziwić kolejnym sytuacjom, które w tym wszystkim bywały coraz bardziej szalone – prześcigały się w swoim absurdzie każda z kolejną, inną, jeszcze jedną…

Bestia.

Rozpraw się z nią i wszystko wróci do swojego porządku.

Nie, nie, nie, za proste… za proste…

Zatrzymał się na moment i odetchnął.

Nie potrzebujesz powietrza.

Potrzebujesz. Inaczej się udusisz.

Czujesz zgniliznę? Czujesz ten smród… tak pachnie strach?

– Nie wiem. Zamknij się. – mruknął, zaciskając dłoń na rękojeści miecza.

Ten dialog nawet nie tyle męczył, co irytował.

To miejsce od samego początku mieszało mu w głowie. Nie chciało, by opuścił je o zdrowych zmysłach.

Kto wygra?

Kiedy za plecami rozległ się warkot, William nastawił się, że to musiał być on. Nie miał innej opcji. To był jego cel. Nie pozostawało mu nic innego.

Skoro się tu znalazł, widocznie nie trafił tu bez większego powodu.

Prawda?

Prawda? Dlaczego tu jesteś? Mały, nieodpowiedzialny…

– MORDA! – wrzasnął.

Ostrze przeszło przez ciało wielkiej, zmutowanej jaszczurki z przyprawiającym o mdłości oporem. Zmieniła się w proch, ale zdołała go ochlapać śliną ze swojego pyska. Śmierdziała niemożebnie.

Niezdecydowanie tego świata, chaos w nim panujący: wszystko składało się na coraz większy kołtun jego zdenerwowania.

Zdecyduj się.

Przestań, przestań, uspokój się…

Rzucił miecz na piach i usiadł obok, opierając się plecami o drewniany filar mostu. Przyciągnął do siebie kolana. Drżącą dłonią podparł głowę i próbował siłą woli sprawić, by przestał tak się trząść jak galareta.

To już?

Łatwo poszło. I tak chcesz się mierzyć z Bestią?

Nie przeżyjesz. To miejsce cię niszczy.

Zniszczę to miejsce.

Chcę to zobaczyć.

Spalę to miejsce do cna.

Autorka: Morrigan

07 – Niedokończona gwiazda

Po co wciąż się starasz? Nawet nie wiesz, gdzie jesteś. Łatwiej byłoby się poddać… pozwolić, by ten las Cię pochłonął”.

Tyle, że William był zdeterminowany, by wrócić do domu, a to miejsce, mimo swoich zawiłości, zagadek i niemożliwych do wyjaśnienia rzeczy, jakie działy się wokół, nie złamało jego woli. Nawet, jeżeli gdzieś w głębi wiedział, że potyczka z Bestią nie będzie łatwa.

O ile w ogóle okaże się możliwa do wygrania. Z drugiej strony – pozbawił ją oka. Czy to nie dawało mu pewnej przewagi?

Bestia Ci tego nie wybaczy. Po co jej wzrok? Poczuje twój zapach. Usłyszy cię. Zostawiłeś jej też drugie oko, pamiętasz? Powinieneś był ją doszczętnie oślepić”.

Teraz oprócz kuszy miał również miecz: może nie dawało mu to za wiele, bo nie miał największej wprawy w posługiwaniu się takim typem broni, ale wiedział, że sobie w jakiś sposób poradzi. Będzie musiał. Wszystko teraz zależało już tylko od niego… nie było nikogo, kto by go stąd wyciągnął. Nawet, jeżeli pojawi się kolejny portal do Lyoko i tam się natknie na Wojowników, to co z tego? I tak nie mogli nic zrobić – dłoń Yumi przeszła przez jego klatkę piersiową.

Był dla nich prawdopodobnie tylko duchem.

Musiał odnaleźć drogę powrotną.

Chrzęst i łamanie kości nie były najprzyjemniejszym dźwiękiem. Potwór z jelenią czaszką na głowie nabił się na klingę, jeszcze wierzgał, nim zastygł… i zamienił w gorący, jeszcze żarzący się popiół. Zaskoczony William puścił miecz z rąk, a ten wylądował na ziemię z głuchym brzękiem, zamortyzowanym przez mech.

Na ostrzu nie było nawet najmniejszego śladu krwi.

I William nie wiedział, czy to jeszcze mu przynosiło w jakikolwiek sposób ulgę.

Po co walczyć…? William… po co? Stąd nie ma wyjścia. Każda droga prowadzi prosto w kolejną pułapkę. I kolejną. I kolejną. Aż wreszcie wpadniesz w taką, z której się nie wydostaniesz”.

– Zamknij się… – syknął sam do swoich myśli, wstając z klęczek. Podniósł miecz i poszedł dalej.

Nie obchodzi mnie, że Bestia mi tego nie wybaczy. Zabiję Bestię”.

~*~

To niczym nie różniło się od wybijania potworów w tamtym niebieskim miejscu, w Sektorze Piątym… przynajmniej tak pamiętał, że go nazywali, wyjaśniając mu, gdzie to się wówczas znalazł. William zastanawiał się, czy wtedy również mógł słyszeć mokry trzask łamanych kości i rozrywane ostrzem tkanki, ale nie zwrócił na to uwagi? A może pęd tamtego wiele cięższego miecza niż to, co obecnie trzymał w ręku, po prostu całość odpowiednio przyspieszała, niwelując przykre wrażenia?

Nie odnalazł części zagubionych bełtów. Z tylu głowy trzymał myśl, że powinien rozejrzeć się za materiałami do ich wytworzenia… jeżeli znajdzie ku temu okazję. Tamta osada potencjalnie była również ostatnim miejscem, gdzie mógł szukać dodatkowego uzbrojenia, a teraz? Szanse na ponowne jej odnalezienie równały się zeru.

Przynajmniej mgła ustępowała. A on sam miał wrażenie, jakby nie poznawał terenu, jaki zostawał za swoimi plecami. Ten las się zmieniał. Świat, w jakim się znalazł, rządził się swoimi własnymi prawami, jakich William nie był w stanie dalej pojąć.

Jedyne, na czym się skupiał, co stanowiło ostatni pewnik, to przetrwanie. Jeżeli nie przetrwa, nie będzie mógł wrócić do domu. Proste. Logiczne. Ostatni skrawek logiki, którego uparcie się trzymał, bo nie miał nic innego.

Nawet nie wiedział, jak zareaguje jego własne ciało, gdy zostanie zranione. Kusił się czasem o sprawdzenie tego, o zadraśnięcie dłoni ostrzem bełtu, ale jednocześnie bał się potencjalnego doświadczenia, gdy to już by zrobił. Czy to nie oznaczałoby pozbawienia siebie samego cennych punktów życia? Jeremie mu to tłumaczył: kiedy straci punkty, wróci na ziemię…

Jeżeli stracę punkty… wrócę na ziemię… czemu o tym nie pomyślałem wcześniej!?”

Jego oddech przyspieszył, spojrzał na trzymany w ręku miecz. Jeżeli by się na niego nadział…

Stój, głupi…! Naprawdę uważasz, że ucieczka z tego miejsca może być tak prosta?”

Zawiesił się. Zwątpił. Opuścił broń.

On ci nie pozwoli stąd uciec… nie tak łatwo. Jesteś jego. Jesteś jego nową zabawką. A on z uwielbieniem patrzy, jak się męczysz, jak szukasz drogi wyjścia… jak mysz w labiryncie…”

Zaczynał go przerażać fakt, że ten pełen jadu głos, przekorny, złośliwy i besztający go na każdym kroku był jego własnym. Nie należał do żadnego z wojowników, czego spodziewałby się wiele szybciej, a słyszał w głowie ścierające się dwie wersje siebie samego.

Jedną był on sam. Kto był drugą? Też on? Czy to też urojenie? A może Bestia…? To jej głos wtedy usłyszał we własnej głowie. Kto powiedział, że nie mogłaby zabawić się z jego myślami? Do czego w ogóle mogła być zdolna? Wiedział, że karmiła się jego strachem, to ją z pewnością napędzało. Nie była zwyczajnym potworem: miała większą samoświadomość niż napotkane wcześniej pełzacze, tarantule… być może również potwór z jelenią czaszką, który w pewnej mierze przypominał człowieka – mimo bycia jego przerażającą karykaturą skrzyżowaną z ptaszyskiem.

On ci nie pozwoli stąd odejść bez walki”.

Skąd ten doradca w jego głowie… ile mógł dokładnie wiedzieć? Czy to była pewna pomoc z zewnątrz, czy też William zaczynał coraz bardziej odchodzić od zmysłów?

– Kim jesteś…? – chciał, by jego głos zabrzmiał pewnie. Ale ten zadrżał.

Och, nie zwracaj na mnie uwagi. Jestem… tylko myślą. Jedną z wielu”.

Czy tak brzmiał głos instynktu? William nie zatrzymywał się. Zastanawiał się, na ile teraz mógł w ogóle zawierzyć swoim własnym myślom, że będzie w stanie podjąć prawidłową decyzję.

Szedł przed siebie, póki nie zobaczył kolejnego, znajomego już portalu. W środku widział kamienne platformy i nagie, powykrzywiane drzewa. Nie docierały stamtąd jednak żadne głosy. Czy powinien wejść do środka? Czy była to kolejna pułapka…? Taka, jak w jaskini?

Nie było jednak, dokąd się cofnąć.

To oni. Oni tam są. I zobaczysz, tym razem też cię nie uratują”.

~*~

Aelita odetchnęła z ulgą, kiedy wyszła z wieży. Było już po wszystkim. Wystarczyło tylko zrobić teraz skok w czasie i wróci do swoich przyjaciół, którzy czekali na nią na ziemi – zostali zdewirtualizowani bez wyjątku, ona uchowała się zaś tylko cudem.

– Pozwól mi iść do piątego sektora… może coś uda mi się tam znaleźć. – zadarła głowę ku niebu. Jeremie jednak dalej się nie zgadzał, żeby poszła sama, upierając przy obstawie w postaci chociaż jednego wojownika. Właśnie miał ją ściągać na ziemię, kiedy go zobaczyła.

William miał narzuconą na ramiona wypłowiałą szmatę, która przypomniała porozrywaną pelerynę. W ręku ściskał zniszczony miecz, kusza obijała mu się o udo. Biegł w jej stronę, wyciągał wolną dłoń. Wołał, ale go nie słyszała… zupełnie tak, jakby chłopak nie był świadom, że nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. Cała jego sylwetka była półprzezroczysta.

– J-jest tu…! – rozejrzała się gorączkowo, jakby szukając czegoś, co mogłoby jej pomóc.

– A-Aelita… nie widzę niczego na mapie… jesteś… jesteś pewna, że… o nie… Aelita, uciekaj…!

– Huh…? A-ale… ale, Jeremie…!

– Uciekaj stamtąd! – głos chłopaka rozbrzmiał bardzo głośno; krzyczał. Był zdesperowany, a ona dowiedziała się, dlaczego, kiedy usłyszała za swoimi plecami charakterystyczny pisk.

A potem William minął się z nią, i wyszczerbiony miecz odciął macki Scyphozoi.

– Co… ale… co się stało…?

– Jeremie… William odciął macki… ona uciekła… on… wygląda jak duch… – bełkotała różowowłosa.

„Aelita… wszystko w porządku…?” chciał zapytać. Podchodził do niej coraz bliżej, a ona nie mogła powstrzymać odruchu nakazującego jej zrobić krok za siebie.

– W-William… to ty…?

„POMÓŻ MI!”, odczytała z jego ust.

Wyciągnęła w jego stronę rękę. On zrobił to samo – tak, jak jej dłoń przeniknęła przez Dunbara, jego zatrzymała się na ramieniu Aelity. Gwałtownie się cofnął, gdy przeskoczyła między nimi iskra i spojrzał na dłoń, którą to odczuł. W jej wnętrzu pojawił się znak przypominający pięcioramienną, niedokończoną gwiazdę, podobną do tej, w której kształcie dziewczyna miała swój zegarek.

Chłopak znów zaczął znikać. Na nic były rozpaczliwe próby złapania go przez dziewczynę… ona tylko przez niego przenikała. A on nie wiedział, co miał z tym zrobić. Jego ciało zmieniło się w kurz i wróciło tam, skąd przybyło: do przeklętego lasu, w którym do końca już zdążyła opaść mgła.

Nie zachował równowagi i wylądował na kolanach. Podparł się dłońmi o ziemię, jego miecz leżał obok.

Spojrzał na dłoń. Znak w kształcie gwiazdy wciąż na niej był, jakby wypalony czarnym materiale jego rękawicy.

Podniósł głowę i rozejrzał się. Wstał, odwrócił się.

Tam, gdzie przed chwilą jeszcze był portal, wznosiła się brama. Była wysoka na dwóch takich jak on i szeroka na tyle, by do środka mogła wejść Bestia.

Była poznaczona wyrytymi w deskach symbolami. Naliczył ich aż cztery rodzaje, z czego jeden z nich już znajdował się na jego dłoni.

Dotknij… jej…”

Posłusznie przytknął dłoń.

Co czwarty ze znaków rozbłysnął różem.

Cztery znaki. Jeden na każdego wojownika. A Ty jesteś kluczem, William. Zdobądź resztę i otwórz tę bramę: staw czoła strachowi. Wejdziesz tam, staniesz oko w oko z Bestią, i z nią zawalczysz. To Twoja misja. Nie zostało ci nic więcej… to twoja jedyna droga do domu…”

Autorka: Morrigan

06 – We mgle

Gdziekolwiek się nie odwrócił, czuł jakby bestia uparcie wpatrywała się w niego.

Patrzyła przez niego na przestrzał. Z zakamarków jego umysłu wyłuskiwała najskrytsze lęki i stawiała je przed obliczem Williama. On zaś wciąż widział to: miotającego się po kamiennej podłodze potwora, starającego się wyciągnąć sobie z oka bełt z jego kuszy. Bezpowrotnie stracił jeden pocisk i wątpił w to, że postąpił wtedy słusznie.

Kiedy było po wszystkim – gdy oddalił się stamtąd – dopiero wtedy pomyślał nad ewentualnymi konsekwencjami czegoś, co można było śmiało określić zwykłą… bezmyślnością. Dlaczego to zrobił? Co go w ogóle podkusiło?

Czym był w ogóle ten cholerny impuls, jaki skłonił go do oddania strzału, co będzie teraz? Bestia zapowiedziała mu, że spotkają się ponownie: nie sądził od początku, by można było jakkolwiek się z nią układać, ale na ile teraz sobie skomplikował, utrudnił, a nawet uniemożliwił ucieczkę stąd?

„Nie… ja stąd wyjdę. Wydostanę się. Ucieknę”.

„Skąd to wiesz? Teraz? Bestia Ci tego nie daruje. Głupiec…”

Głupiec. Narwany, szalony, nierozważny. Za szybko robił, za mało myślał: dlatego tu się znalazł. Bo nie posłuchał ostrzeżeń. Sam siebie na to skazał i teraz jego pokutą miało być odnalezienie drogi do domu, czego nikt najwidoczniej nie miał najmniejszego zamiaru mu ułatwiać.

Droga powrotna ponownie zniknęła: za sobą miał obcy korytarz, przez który nie pamiętał, aby w ogóle szedł. Przed – miejsce, w kierunku którego uciekał z miejsca zdarzenia. Po bokach kamiennego korytarza płonęły pochodnie, rzucając na tyle światła, by William był w stanie upewnić się, że nie spadnie w przepaść, której nie zauważyłby, nim nie byłoby już na to za późno.

Wokół niego znów gromadziły się szepty. Brzęczały jak natrętne muchy, przed którymi nie dawało się odgonić. To były znajome głosy, ale nie potrafił ich do końca nazwać. Stanowiły dziwne mieszanki.

Połowę z nich słyszał wcześniej, połowę z nich nieco później.

Trzymał się obranego kursu. Nie odwracał się więcej za siebie w obawie, jakby jego potencjalny cel, do którego uciekał, również miał zniknąć, kiedy tylko na dłużej będzie patrzył w stronę nowego korytarza. Zastanowił się jednak, czy gdyby teraz nim poszedł… wróciłby do bestii, czy też znalazłby się w zupełnie innym miejscu? Co bardziej mu się opłacało?

Spojrzał na swoją kuszę i pozostałe bełty w kołczanie. Nie był gotów. Tamten strzał był tylko marnym, drobnym przebłyskiem szczęścia: niewystarczającym, by przetrwać całość potencjalnej wędrówki. Szedł zatem dalej, licząc na znalezienie wyjścia z labiryntu korytarzy dziwnej groty. I nie przeliczył się.

Najpierw zobaczył smugę światła, potem zaś zielono-brązowe plamy: las.

William wydłużył swój krok, a potem zerwał się do biegu. Jego kroki ciężko dudniły, wzmacniane echem. Lewa, prawa, lewa, prawa – byle tylko znaleźć się jak najdalej stąd. Nie liczył na nic więcej jak właśnie taką możliwość.

Wypadł ze środka jak oparzony, prosto na zasłaną mchem, leśną głuszę. Kilka razy z odruchu głębiej odetchnął, pochylony, opierając jedną z dłoni o kolano. Wyprostował się po takiej krótszej sesji i rozejrzał wokoło. Nowe miejsce wyglądało jak las, z którego wszedł do jaskini.

Odwrócił się: tak, jak się spodziewał, wejścia do środka już nie zastał.

– No co sobie myślałem. – mruknął pod nosem, ruszając przed siebie.

— *** —

Mgła. Nawet nie wiedział, że takowa mogła zebrać się wokół niego w przeciągu ledwie kilku sekund. Z początku nie zwiastowała niczego złego, a przynajmniej William niczego się nie domyślił. Zgęstniała jednak na jego oczach i otoczyła z każdej strony jak kokon.

Czy bał się? Nieważne, jak bardzo chciał samego siebie przekonać, że nie, tak naprawdę był tym stanem rzeczy przerażony: czuł to w każdym kawałku swego wirtualnego ciała.

Zatrzymał się.

„Co robisz?”

„Nie zatrzymuj się! Będziesz tak stał w miejscu?”

Co jednak miał zrobić innego? Rozejrzał się wokół siebie, widział jedynie ciemne zarysy pni drzew. Ledwie widział czubki własnych butów. Po prawej rozbrzmiał charkot… jeszcze cichy, ale przybierający na sile.

William zacisnął dłonie na swojej kuszy, powoli ładując w nią nowy bełt. Zdążył, nim przez mgłę przeciął na oślep miecz: wysmarowany zaschniętą krwią, wyszczerbiony, z brakami w swojej klindze. Krzyknął w mieszance przerażenia i szoku, gdy z mgły powoli zaczęła wyłaniać się postać: poczerniała, o głowie zakrytej maską z jeleniej czaszki. Z człowiekiem miała wspólne jedynie to, że poruszała się na dwóch nogach: zniekształconych i niepodobnych do ludzkich stóp: bliżej do zmutowanego, dotkniętego dziwną zarazą ptactwa. W szponiastych łapskach trzymało swój miecz i okazywało się poruszać dość szybko.

Na tyle, by Dunbar bardzo szybko poczuł potrzebę ucieczki: nawet, jeżeli na oślep. Potwór zaszarżował na niego po raz kolejny: znów ledwie uskoczył, padając na ziemię. Przed kolejnym ciosem ochronił się, prędko przekręcając na bok. Spróbował ściąć potwora z nóg, ale ten wymierzył chłopakowi kopniaka: wystarczająco silnego, by posłać go na pień drzewa.

Ciało wojownika uderzyło z głuchym hukiem. Z rąk wypadła mu broń. Połowa bełtów znalazła się na ziemi, a poszukiwanie ich we mgle było zadaniem ciężkim… o ile nie niemożliwym w tych warunkach.

Chociaż z początku usiadł, tak zaraz się skulił. Miecz wbił się w pień tam, gdzie przed chwilą miał głowę. Jeszcze przymroczony, zerwał się do boku.

Potwór przez chwilę szarpał się, by wyciągnąć swoją broń. Ta: utknęła w drewnie. William wykorzystał ten moment, by chwycić w dłoń jeden z pozostałych bełtów, podejść i wbić go prosto w odsłonięty, czarno-siny bok dziwnego stworzenia.

Pocisk wszedł zupełnie tak, jakby William go wbił w czyjąś skórę: gładko, co spotkało się z potencjalną falą bólu stworzenia. Od kopniaka chłopaka zatoczyło się w bok, a wtedy ten wyszarpnął miecz z pnia.

Autorka: Morrigan

05 – Zapowiedź

Łańcuchy szorowały po kamieniu – ciągnęły się za każdym krokiem potwora. Pękły na pewno dwa. William w życiu nie słyszał podobnego trzasku, ale nie wierzył, że to mogłoby być cokolwiek innego.

I pękł również trzeci. Czarnowłosy modlił się w duchu, żarliwie, byleby (z czymkolwiek miał do czynienia) coś to jeszcze trzymało.

Zaczął się rozglądać – na wszystkie strony, w panice – w półmroku ciężko było wypatrzeć jakąkolwiek sensowną kryjówkę. Wolałby brać czym prędzej nogi za pas, ale… musiał w ogóle wiedzieć, gdzie.

Przed chwilą zadziałał w impulsie i został pomyślnie zwabiony w pułapkę.

Nie potrafił określić, czy to ziemia pod stopami tak mocno drżała, czy też trzęsły mu się nogi. Czymkolwiek był lokator tej groty, raczej na pewno nie należał do małych i przyjaznych stworzeń. A kusza, jaką dysponował William, raczej nie byłaby w stanie zrobić temu krzywdy. Musiałby mieć dostatecznie dużo szczęścia, by trafić w czuły punkt.

W miejscu, w którym obecnie się znajdował, było jeszcze widać zarysy kamiennych ścian. W głębi tunelu jedyne, co dał radę wypatrzeć – to pustka. Bez dodatkowego źródła światła nie był w stanie przejrzeć przez gęstą ciemność. Zmora musiała właśnie tam się czaić. I nie powinien tak stać.

Zawieszenie logicznego myślenia jednak było dość częstą przypadłością w nagłych, dziwnych sytuacjach.

„Uciekaj stąd…”

Dokąd?

Znalazł się po raz pierwszy w sytuacji bez wyjścia widocznego w przeciągu pierwszych pięciu minut. Czyli do tej pory wszystko szło zbyt gładko?

William ostrożnie postawił krok przed siebie – chociaż rozglądał się wokoło, jego wzrok co chwilę kierował się ku ciemności. Miejsce, w którym obecnie stał ani trochę nie przypominało tunelu, do jakiego wszedł… do jakiego wydawało mu się, że zmierzał. Liczył na kolejny cud teleportacji do Lyoko.

Jedyną kryjówką okazywać się mogła sterta kamieni po prawej. Tam mogła być kiedyś ściana, a wyżej dostrzegł zarys zniszczonych schodów. Znajdowały się one zbyt wysoko – nie doskoczyłby do nich, nie musnąłby palcami…

Znów dosłyszał szuranie łańcuchów.

„Szlag, szlag, szlag…!”

Kucnął za ścianą, do piersi przyciskając kuszę z palcem tańczącym na języku spustowym.

Wstrzymał oddech, a zorientował się o tym dopiero po dłuższym czasie… kiedy płuca nie zaczęły płonąć w błaganiu o odrobinę powietrza.

Nasłuchiwał. Szuranie nasilało się, to ustawało zupełnie. Ciężko było mu określić, czy słychać było jakiekolwiek kroki. A ziemia się przecież trzęsła… co się działo?

Tak bardzo drżał on sam.

Wystawił ostrożnie głowę zza swojej kryjówki. Co chwilę się cofał, nim zmusił się do porządnego rozeznania w sytuacji. Zobaczył ruch. Wyłapał w ledwym świetle zarys… czegoś. Przypominało mu to wielkiego psa, może wilka: przerośniętego potwora. Nie występowało do końca z ciemności, a William liczył, że to była kwestia ostatniego łańcucha. Ile więc mógł mieć czasu, jeżeli pozostałe trzy puściły tak szybko, w krótkich odstępach? Znalazł się w potrzasku i musiał się z niego wydostać. Preferowanie, będąc w jednym kawałku.

„Kurwa”.

Szybko rozejrzał się jeszcze, nie wychylając dalej najmocniej zza ścianki. Jego jedyną drogą wyjścia stąd rzeczywiście mogły być tylko te schody. Wejście do tunelu, w którym było to coś, ani trochę nie napawało go entuzjazmem.

Grotą wstrząsnął warkot bestii. Nie mogła pokonać ostatniego łańcucha, ale trzaśnięcie i tego należało traktować jako kwestię najbliższego czasu. William zatknął swoją kusze za szarfę i spróbował zabezpieczyć na tyle, by nie wypadła mu ona przy próbie skoku.

Wstrzymał oddech ponownie, gdy z ciemności znów wyjrzała niewyraźna postać. Bestia krążyła. Czy wiedziała, że tu był? Mogła. Wejściu Williama towarzyszył donośny łoskot, którego źródło odcięło go od pozostałych odnóg.

Na co, do cholery, czekał?

Gdzie cała ta odwaga, z jaką zjawił się w tym miejscu? Ach, tak: opuściła go, gdy sprawy zaczęły się komplikować. Gdy został sam. A teraz mógł jedynie zbierać jakieś jej resztki, które za wiele w ostatecznym rozrachunku nie znaczyły.

Były wyłącznie przebłyskami, ochłapami.

W jednym z takich przebłysków właśnie William złapał się krawędzi zrujnowanej ścianki i podciągnął się na nią. Niektóre jej kamienie niebezpiecznie chybotały się pod rękami. Inne zachowywały stabilność.

Stanął na szczycie – gdyby się cofnął, miałby pole do rozpędu, by skoczyć i spróbować czegoś się złapać przy schodach.

Gdy grotą wstrząsnął kolejny ryk, zachwiał się.

A potem wziął kilka kroków za siebie, nabrał pędu i skoczył.

 

— *** —

 

Bestia krążyła po wyłożonej kamieniem podłodze. Dopiero z perspektywy, jaką od biedy można było nazwać „lotu ptaka”, William wyraźniej widział że znikome ilości światła padały na napis w języku, którego nie znał, a nie potrafił zidentyfikować jego znaków. Podobne jednak widział już wcześniej, w lesie…

Co one oznaczały?

„Jeszcze… się spotkamy…”

– Huh…?

William poderwał się z klęczek, do ręki dorwał kuszę i zaczął z niej celować na wszystkie strony. Za kratą na szczycie był jednak sam, a jedyne, skierowane w jego stronę, spojrzenie należało wyłącznie do bestii.

Spuścił wzrok. Przerośnięty, wilkopodobny stwór patrzył się wprost na niego, szczerząc ostre, żółte kły.

– Nie martw się… jeszcze do mnie wrócisz… A wtedy nie będziesz miał tyle szczęścia co teraz… głupcze.

Dunbar cofnął się o krok.

Mówiła do niego właśnie ta bestia…

– Uwielbiam… kiedy patrzysz na mnie z takim… przerażeniem.

Dłonie bezwiednie uniosły kuszę, pilnując tylko, by bełt mógł swobodnie przejść między kratami. Palec sam nacisnął spust. Sekundę po charakterystycznym świście, zaczął uciekać przez kolejny, odnaleziony w tym chorym labiryncie korytarz.

Bestia miotała się po ziemi, próbując wyciągnąć bełt ze swojego oka.

Autorka: Morrigan

04 – Bez drogi powrotu

Im dalej szedł, tym bardziej potwierdzała się jego teza: „mechaniki” tego świata, zasady rządzące miejscem, w którym wylądował, nie pozwalały na powrót do punktu wyjścia. Co mówić o pozycji startowej… najpierw zniknął mu tamten zniszczony most, potem zgubił z zasięgu wzroku bramę, a łuk portalu z gałęzi rozpadł się. Teraz zamiast wyjścia z nory, po spojrzeniu za siebie zobaczył litą skałę.

Widział – bo w wysokim sklepieniu była dziura, przez którą zaglądały tu szczątki światła. Nie było tu tak jasno, jak na zewnątrz, ale przynajmniej William był w stanie poruszać się bez większego strachu o zwielokrotnioną możliwość wylądowania w przypadkowej dziurze przy stawianiu kroków po omacku.

Nie to, że się nie bał.

Był przerażony.

Ale nie miał innego wyjścia, jak zawalczyć o własne przetrwanie i odnaleźć drogę do domu… albo przynajmniej Lyoko.

Nie wiedział również, czy ograniczenie co do odbieranych bodźców dotyczyło również potencjalnego upadku z dużej wysokości.

Echem niosło się kapanie, z kilku różnych miejsc. Zmienił się zapach – nie było już fetoru zgnilizny, nie pachniało również lasem. Czuć było… wilgocią.

Czuł zapachy, nie czuł bólu. Albo miał się on pojawić w innych okolicznościach.

William rozejrzał się w poszukiwaniu potencjalnej drogi wyjścia. Zorientował się, że całość nory w zasadzie dało się nazwać jaskinią, a świat po raz kolejny mu pokazywał, że rządził się swoimi własnymi, trudnymi do przewidzenia prawami.

Ani trochę nie był w stanie przewidzieć, co spotka go za kolejnym zakrętem.

Wyszedł w lepiej oświetloną pozycję. Kamienne ściany jaskini tworzyły wokół niego przestrzeń podobną do naturalnej wieży – jakby fundament był na planie koła i przez lata tak się wzniosła całość budowli, bez zadaszenia. Poruszać się mógł tylko przy ściankach, tam tylko miał, jak postawić nogę. Widział zniszczone kładki, zwisające między skalnymi półkami na różnych wysokościach. Szacował, na ile mógł wyjść nimi na górę, ku powierzchni, gdyby tylko kierował się w stronę tego światła. Podchodząc do krawędzi półki, na której stał obecnie, zobaczył ziejącą ciemnością przepaść.

Odsunął się od niej czym prędzej, czując dreszcz na całym ciele. Fantomowe odczucia wciąż przy nim były.

Gdyby tylko mógł, najchętniej wtopiłby się w ścianę, jeżeli to miałoby mu dać pewność, że nie spadnie.

Czy pokręcona logika tego miejsca mu na to pozwoli?

Och. Oczywiście, że nie.

To miejsce było mu po prostu nieprzychylne i nie do końca mogło się chcieć z tym kryć.

Przed pierwszym skokiem bardzo długo się zastanawiał. Zerkał w ziejącą między platformami dziurę. Gapił się na zerwaną kładkę – trzymała się dość mocno, nie powinna polecieć w dół, gdy się jej złapie. Minęło zresztą dość dużo czasu, by zrozumiał, że nie miał innego wyjścia.

Pierwszy raz wymagał po prostu większej odwagi. Następne były śmielszymi powtórzeniami.

— *** —

– Masz coś?

Jeremie otrząsnął się. To była kolejna godzina analizowania wszystkiego, co było im dane znaleźć do tej pory. Zegar wskazywał już na późny wieczór. Jeżeli nie chciał wpaść w kłopoty u Jima, powinien się stąd niedługo zabierać.

Ale nie potrafił. Czuł… że czegoś nie mógł w tym wszystkim się dopatrzeć.

– Nie.

Yumi kiwnęła głową, zerkając gdzieś w bok. Jej wzrok spoczął na holomapie. Widziała doskonale każdy sektor, ale żadnego śladu potencjalnego miejsca pobytu Williama… nie mogła zidentyfikować.

Jej wątpliwości co do wpuszczania go do środka były słuszne. W życiu jednak nie sądziła, że sprawy mogłyby przybrać aż tak dramatyczny obrót.

Nie mieli pojęcia, jak długo spektrum chłopaka będzie w stanie tuszować jego nieobecność.

– Nie widzę żadnej potencjalnej drogi, jaką mógłby się przedostać. – zaczął Jeremie. – I skąd w ogóle! Przeczesałem każdy sektor w poszukiwaniu jego sygnatur. Wysłałem Aelitę i Ulricha do sektora piątego, próbuję odnaleźć jego ślad w danych stamtąd…

– On się skądś pojawił. – Japonka wróciła do wydarzeń z Lyoko – Nie wiem, skąd. Jego ciało… było wpół przezroczyste. Wyglądał jak duch, ale był w stanie zniszczyć te potwory. Nie miał miecza, tylko z czegoś strzelał. On… rozleciał się, zanim go dotknęłam. Jakby się zdewirtualizował, ale nie wrócił na ziemię.

– Sugerujesz, że dalej może być w obrębie Lyoko?

– Nie wiem! – podniosła głos, ale zaraz zamilkła. Odetchnęła. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili – Przepraszam. Ja… nie mam pojęcia. Mogę ci tylko powiedzieć, czego byłam świadkiem. A przecież, jeżeli nie ma go w Lyoko ani na ziemi… to gdzie niby może być?

– Jestem w trakcie sprawdzania replik. – Jeremie przeskoczył między jednym okienkiem a drugim. Yumi spróbowała rozszyfrować z nich cokolwiek, ale nigdy nie była najlepsza w tak skomplikowanych kwestiach. Znała podstawy obsługi tego sprzętu i była tu od walki wewnątrz tego ustrojstwa. Oraz sam administrator przełączał się między nimi zbyt szybko, żeby mogła w ogóle nadążyć.

Albo po prostu jej procesy myślowe były zbyt chaotyczne na takie łączenie wątków i wysnuwanie propozycji przydatnych w rozwiązaniu całej zagadki.

Nic się nie składało.

Po Williamie przecież nie było śladu odkąd odbudowali Lyoko po zniszczeniu rdzenia.

— *** —

            Im wyżej się wspiąć, tym twardszy będzie upadek. William uważał to stwierdzenie za poetyckie i dość głębokie, dopóki nie przekonał się o jego prawdziwości na własnej skórze.

            Wystarczyło dosłownie spaść. Tyle, że to samo w sobie nie zabijało. To, co doprowadzało do opłakanych skutków, było zderzeniem z ziemią. Williamowi ciężko było określić, kiedy do takowego mogłoby dojść – gdy dłoń zemknęła się ze skałki przy którymś skoku z kolei, dosłownie przed metą, zaczął po prostu lecieć w dół w akompaniamencie własnego wrzasku. Zacisnął oczy w naturalnym odruchu człowieka szykującego się na ból.

            Im dłuższy lot… tym będzie on większy.

            Tylko… ile jeszcze będzie tak leciał?

            Przestał się wreszcie wydzierać i uchylił ostrożnie powieki. Nad sobą miał jasny, oddalony punkcik okolony grubymi, kamiennymi ścianami. Jeżeli dobrze przeczuwał, to właśnie tam jeszcze chwilę temu próbował się wspiąć. Teraz? Leżał na…

            …nawet nie na ziemi. Była to jakaś biaława chmurka. Zniknęła, kiedy William spróbował jej dotknąć, przez co łupnął plecami o skaliste podłoże. Jęk, jaki to z niego wydusiło. potoczył się echem razem z odgłosem rozsypujących się z kołczanu bełtów.

            Dłuższy czas tylko leżał. Nie był w stanie drgnąć ni ręką, ni nogą, przetwarzając dziwne zjawisko cudu – zupełnie, jakby coś nie do końca chciało mu pozwolić właśnie zginąć.

            „Masz… dość wysokie mniemanie o sobie, jeżeli myślisz, że ktoś chciałby cię ratować”.

            „A… może to oni…? Znaleźli mnie…?”

            „Czego ty się jeszcze łudzisz? Musisz sobie sam znaleźć drogę, albo stąd w życiu nie wyjdziesz”.

            Tylko… którędy teraz w ogóle mógłby pójść?

            Leżąc na wznak, dłonią przesunął po podłożu, natrafił na swoją kuszę. Była cała. Przyciągnął ją, przytulił do swojej piersi. Ilekroć spoglądał w górę, widział coraz bardziej, że nie miał, jak tam wrócić.

            Ale… do tej pory, jeżeli jedna droga zostawała zablokowana, dostawał drugą w zamian.

            Może nie powinien tak ślepo nimi podążać? Tyle, że przecież nie miewał innego wyjścia.

            A może od początku powinien kierować się w dół i siła wyższa tylko sprowadziła go do parteru?

            A może… po prostu to było mu pisane – upaść?

            „Nie uwolnię się…”

            „Nie uwolnię… się…”

            „Chcę do domu…”

            W każdym swoim kroku tutaj – nawet, jeżeli to spychał gdzieś w głąb siebie na poczet skoncentrowania się na wędrówce – czuł ten żal, że w ogóle tutaj wszedł. A mógł stchórzyć. Gdyby tylko wiedział, czym to mogło się skończyć – chętnie by został tchórzem.

            „Nikt po ciebie nie przyjdzie. Jesteś zdany sam na siebie”.

Zebrał się do siadu. A przecież pamiętał – biegli w jego stronę… Byli zaskoczeni na jego widok. Yumi chciała go złapać. Mógł zlikwidować tamte potwory. Ale nie mógł tam zostać: ten świat go zabrał z powrotem.

Czemu nie poświęcił dłuższej chwili miejscu, z którego przedostał się „na drugą stronę”?

„Wiedziałeś, że nie mogłeś zostać w miejscu. Musisz znaleźć wejście na tamten most, do bramy. Daj się prowadzić… ten świat chce ci coś powiedzieć…”

Czy wsłuchanie się w potencjalny jego głos był mu w stanie dać cokolwiek? Wstając z siadu, William zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę nie miał innych opcji – musiał brać i korzystać z tego, co to miejsce mu zostawiało. Miał cichą nadzieję, że ten biały obłoczek nie był tylko i wyłącznie przypadkiem, a znakiem, że jeszcze coś tu nad nim czuwało.

Znakiem, że coś nie chciało, by zginął.

– Tędy.

– Tędy.

– Tędy!

Usłyszał każdą myśl swoim własnym głosem – oto przed sobą miał trzy korytarzyki.

Zebrał rozrzucone bełty. Jeden z nich załadował sobie do kuszy – zaczynał sobie już powoli wyrabiać odpowiednie nawyki.

– Tędy.

Żadne wejście nie różniło się niczym od pozostałych.

– Tędy.

Każde wołało tak samo.

A może…?

– Tędy! – środkowe zawołało najgłośniej.

Ale po prawej znów usłyszał znajome głosy. Potem po prawej. Czy… ze środka…?

– Tędy.

– Tędy.

Pole energii!

– Aelita!

Zerwał się, za moment pędząc w prawą odnogę.

O tym, jak karygodny błąd popełnił, uświadomił sobie, gdy za sobą usłyszał łoskot – kamienie zwaliły się, zasypując Williamowi drogę wyjścia – a przed sobą dosłyszał warkot.

To nie mogło być coś małego.

Szczególnie, jeżeli udało mu się dosłyszeć charakterystyczny, przeraźliwy trzask okowów.

Autorka: Morrigan

03 – Ingerencja

Zostawili cię tu samego”.

Chociaż w pewnym momencie jego krok przebrał na pewności, tak myśli nie odpuszczały nawet na moment. William rozważył cofnięcie się do miejsca, z którego tu przyszedł – nie powinno to stanowić większego problemu, skoro dotychczas cały czas szedł prosto. Nie było tu kompletnie niczego poza wszechobecnym lasem. Coraz bardziej tracił motywację do kontynuowania drogi. Wolał cofnąć się do mostu, będącego jedynym pewnikiem. Tak przynajmniej zakładał. Pierwsza brama, ta za wyrwą, przecież zniknęła sama z siebie – i zastąpiona została tym miejscem.

Może jednak naprawdę nie powinien być niczego pewien.

Cofnij się. Nie ma sensu tu dłużej zos–…”

Wystarczył jeden dźwięk, by William bez namysłu, w afekcie nawet dobrze nie ucelował ze swojej broni i nacisnął mocno za spust.

Świstowi bełtu po towarzyszył charakterystyczny odgłos strzału laserem. Chłopak usłyszał, że w coś trafił. Potencjalnie mógł to być pień drzewa.

Czy… właśnie usłyszał potwora? Takiego jak te, z którymi walczył w Lyoko? Strzał padł po raz kolejny, ale William dowiedział się wyłącznie po dźwięku. Nic nie leciało w jego stronę. Nie widział żadnego stwora. Czy to mu się przesłyszało…?

Musiał odzyskać strzałę. Nie wiedział, kiedy – i czy w ogóle – będzie miał okazję je uzupełnić.

Nie stój tak!”

Oprzytomniał, że będzie trudniejszym celem, jeżeli się ruszy. Poprzeczkę podniesie jeszcze bardziej, gdy za czymś się schowa. Plecami zatem przywarł do pnia drzewa, skulił ramiona. Powinien być cały zasłonięty. Ponownie wsłuchał się w odgłosy otoczenia. Nie słyszał żadnych szelestów, które mogłyby zwiastować czyjeś kroki.

Do wniosku, że logika tego świata była cholernie skopana, doszedł już dawno. Tylko, jakim prawem potworem miałyby potrafić chodzić bez trzasku leśnego runa pod nogami, kiedy on musiał na coś takiego uważać bardzo mocno? Czy Lyoko rzeczywiście starało się być dla niego jak najmniej przyjaznym miejscem?

Nic. Żadnych kroków – potwór najprawdopodobniej się nie ruszał. Czekał. William tak przynajmniej zakładał. Z kołczanu wyciągnął bełt, załadował go do kuszy. Przeklinał drżenie własnych rąk.

Serce powinno mu walić w piersi niczym młot.

Wychylił głowę, wyjrzał zza drzewa. Najpierw zrobił to ostrożnie, ledwie wyściubiając nos. Odważniej wysunął się dopiero, gdy upewnił się, że nie skończy z laserowym pociskiem między oczami.

Ociągasz się”.

Zostań w bezpiecznym miejscu”.

Och, w ten sposób nigdy nie uciekniesz…”

Nie słuchaj, zginiesz…!”

 – Zamknij pysk… – wycedził do własnych myśli.

Sytuacja napawała go jednocześnie strachem i frustracją. Wystawił przed siebie broń.

Jeżeli nie załatwisz go, on załatwi ciebie. Tego chcesz?”

Oczywiście, że nie. Bał się śmierci. Należało zatem zawalczyć o swoje własne życie. Powoli zaczynam to rozumieć.

Wychylił się zatem wreszcie cały. Chociaż jego część protestowała, parł przed siebie. Strzał powtórzył się ponownie – schował się za kolejnym drzewem. Kiedy uświadomił sobie, że żaden ze strzałów nie leciał w jego stronę, wyszedł ponownie. Zauważył poprzednio wystrzelony bełt, wbity w pień. Na lewo miał głaz – owalny osadzony w ziemi, stał, sięgając mu do obojczyków. Dotychczas skrywały go inne drzewa albo po prostu nie zwrócił na niego większej uwagi. Ot, po prostu kamień.

To zajrzał się. Skąd w ogóle mogły pochodzić te strzały? Nie widział nikogo…

Podszedł bliżej dziwnego głazu. W szarej powierzchni wyryto znaki, układające się w okrąg. Zaczął im się przyglądać – po drodze wyciągnął swój pocisk z pnia, mocniej szarpiąc za trzon bełtu.

Widniejące na powierzchni kamienia znaki w żaden sposób nie przypominał mu bardziej znanego systemu pisma. Wyglądały jak proste kształty, niekiedy testowane z nudów na marginesach zeszytów. Najbezpieczniej byłoby założyć, że miał do czynienia z runami. Wyciągnął ku nim wolną rękę, postanowił ich dotknąć. Przyklęknął – zauważył jeszcze kilka znaków na dole. Żadnego z nich jednak nie był w stanie odczytać – na pewno nie miał do czynienia z symbolami japońskimi, chińskimi czy koreańskimi, to nie był alfabet grecki ani cyrylica. Może zgadzały się u niektóre znaki, ale założył, że to tylko przypadek. Inaczej prawdopodobnie byłby w stanie odczytać cokolwiek. Teraz nawet nie widział na to szans.

Strzał padł teraz za nim – William gwałtownie odwrócił się, plecami przeciskając się do głazu. Palec zatańczony na języku spustu.

Nie widział tu wcześniej żadnego portalu – A oto przed nim pojawił się wyrastający z mchu łuk, przewyższający go przynajmniej o głowę, stworzony Z gałęzi, chrustu, i igiełek. W jego środku nie widział jednak tego, co powinien teoretycznie zobaczyć za niespodziewanie powstałą…

…bramą.

William podniósł się. Obszedł obiekt dookoła. Zdał sobie sprawę z tego, że niezależnie od kąta, z jakiego spoglądał, dokądkolwiek doprowadziło, nie było to żadne miejsce w tym lesie. Tam widział wyraźny podział na platformy, ale dalej to jednak zdawało się wyglądać jak jakiś las. Miało tylko kompletnie inny klimat.

Rozległ się kolejne strzał. Podskoczył w miejscu.

Dobiegał on z wnętrza tego łuku. Z przejścia.

– Ha! Pudło, ty parchaty gnoju!

– Odd!

Słysząc głos kogoś innego, niż swój własny, William bez chwili wahania wskoczył do środka.

— *** —

– Trafiony, zatopiony! – rozległ się wesoły śmiech fioletowego kocura.

Raz, dwa – pstryknięcie palcami – trzy, platformą zatrząsł wybuch kolejnego potwora.

– Będziesz się tym zachwycał później. – syknęła Yumi, odbijając wachlarzami lasery z szerszenich żądeł. Coś świsnęło jej przy uchu, nadlatując od tyłu. Za moment źródło zniknęło ze sprawą katany Ulricha. Została ona wbita w sam środek oka XANY na bloku.

– Nie ma za co. – samuraj krótko uśmiechnął się pod nosem. – Aelita, osłaniamy cię!

Różowowłosa z dłoni wypuściła jeszcze jedną kulę pola energii. Na deklarację Ulricha skinęła głową. Biegiem puściła się w stronę obleczonej w czerwony obłoczek, aktywnej wieży.

Żadne z nich nie zwróciło najmniejszej nawet uwagi na nawoływania Dunbara, który wychylił głowę zza skałki.

To zupełnie tak, jakby go nie widzieli, ani nie słyszeli.

Dlaczego…?”

– Hej, kurwa, jestem tu! – ryknął. Powinien sobie potem zedrzeć gardło.

Nic. Aelita dalej gnała przed siebie jak na złamanie karku. Odd i Yumi wciąż zajmowali się nadciągającymi wrogami. Ulrich wyrzynał potwory w pień w zwarciu.

Podczas, gdy skupili się na jednej stronie, komitet powitalny pojawił się również zza wieży.

– Aelita, uważaj! – rozległ się z góry głos Jeremiego.

To koniec. Już po mnie”.

— *** —

Różowowłosa sądziła, że głos przyjaciela będzie ostatnim, co usłyszy, zanim krab ją dewirtualizuje. Dwa pociski pola energii chybiły o włos. Nie miała czasu ani większego pola manewru do użycia kreatywności.

To koniec. Już po mnie”, pomyślała, cofając się kroczek za kroczkiem. Nie myślała o tym, że przyjaciele mogli jej biec na odsiecz. W tej chwili gorączkowo poszukiwała drogi ucieczki.

Wtem, dosłyszałaś świst bełtu.

Na policzku poczuła smagnięcie poruszonego powietrza, impet.

Zobaczyła bełt wbity prosto w znak na pancerzu kraba. To nie była laserowa strzała Odda. Kolejny świst sprowadził na ziemię przywódcą szerszeni. Pozostałe zdecydowały się na odwrót.

Spojrzała krótko za siebie. Na moment zastygła w bezruchu.

Kusznik właśnie opuszczał broń. Był półprzezroczysty. Choć głowę chował pod kapturem, zobaczyła twarz. Poznawała szczegóły stroju.

Upewniła się, gdy ten tylko zdarł materiał. Coś mówił, krzyczał, choć tego nie słyszała. Zupełnie tak, jakby nie mógł z siebie wydobyć najcichszego nawet odgłosu, ale nie był tego świadom. Wskazał na wieżę. Chciał, żeby weszła do środka.

– Dunbar…? – Odd wytrzeszczył oczy, opuszczając wycelowaną rękę.

Ulrich przygotował katany.

– Yumi, nie! – wrzasnął, gdy Japonka zerwała się do biegu w stronę zjawy.

William jednak zaczął zanikać. Zdążył jeszcze zestrzelić blok, który gotował się do strzału w Yumi. Gdy wieża została zdezaktywowana, ostał się po nim jedynie cyfrowy kurz. Dłoń Ishiyamy jedynie go rozgoniła.

— *** —

Potem znowu był ten las. Gdy William podniósł się do siadu, stworzonego z gałęzi łuku już nie było – tylko znaki na głazie lśniły bielą. Za moment jednak zagasły.

Ponownie był sam.

Teraz jednak zobaczył norę. Wstał, otrzepał się i poszedł w jej kierunku.

— *** —

– On… tam był. Widziałam go. Strzelił do dwóch potworów.

– Trzech. Zniszczył blok, zanim sam zniknął.

– Ale… nie mogłam go już dotknąć.

– Wyglądał jak duch.

– Myślicie, że on… no, wiecie. Nie…

– On żyje. On tam jest.

– Ale zniknął!

– Coś go wchłonęło, jestem pewna!

– Ale, co? Nigdy wcześniej nie widzieliśmy czegoś takiego w Lyoko!

– Może… to dlatego, że odbudowaliśmy Lyoko? XANA jednak do końca go nie przejął albo pojawił się jakiś błąd i teraz…

– Znajdziemy go.

– Znajdziemy…?

– Zrobimy wszystko… żeby sprowadzić go na ziemię.

Autorka: Morrigan

02 – Podejdź bliżej

Jak w ogóle powinien się dostać na ten most? Co w ogóle mógłby zastać za tą bramą? Jakie istniały szanse na to, że da radę tamtędy iść – że po wejściu tam nie zobaczy kolejnej, wielkiej dziury, której po prostu do tej pory nie był w stanie się dopatrzyć?

W tym wszystkim chyba brak kogoś, kto by powiedział „nie panikuj, weź się w garść i działaj, jeżeli chcesz się stąd wydostać” odznaczał się mocno. Bardzo.

Do stopnia, w którym William czuł w swojej klatce piersiowej charakterystyczny ciężar paniki.

Zabawne. A przecież był tu tylko pikselowym zlepkiem.

O ile w ogóle był. Bo może to wszystko było wytworem, w jaki trafił po swojej śmierci. A skoro potencjalnie mogłoby do niej dojść wewnątrz tego złomu, do którego go zapakowali, kto wiedział, czy nie zadziałał jakiś dziwny program, koło ratunkowe uratowało jego zapisy pamięci i…

„Nie panikuj. Weź się w garść. Działaj, jeżeli chcesz się stąd wydostać.”

Skoro nie było nikogo innego, Williamowi niekiedy udało się powiedzieć to sobie samemu. O ile, oczywiście, nie zapomniał się w środku własnej paniki. Czy była ona jakkolwiek wskazana? Nie.

Czy usprawiedliwiona? Owszem.

Nieodczuwający większych potrzeb organizm i brak poczucia czasu – statyczność tego otoczenia – przyprawiały Dunbara o wrażenie posiadania całej wieczności na odnalezienie drogi ucieczki z tego miejsca.

Zanim udał się w stronę mostu, by poszukać na ten wejścia, sprawdził pozostałości osady. Nie pamiętał, by ktokolwiek wspominał mu wcześniej o takim miejscu: owszem, skrótowo usłyszał opis mechanik rządzących tym światem, co to były sektory, wieże, ale nigdy nie padło nawet słowo o takim moście, o bramie przypominającej rozgniewanego kruka i dziwnym pustkowiu wraz z pozostałościami wskazującymi na to, że miejsce w przeszłości mogło być jakkolwiek zamieszkiwane.

Tyle, że przecież to niemożliwe. Niedorzeczne.

Zupełnie tak, jak obecność tu Williama.

Och, skup się wreszcie. Musisz tu przetrwać. W takich lokalizacjach można znaleźć przydatne rzeczy. Wykorzystaj to.”

„Skup się.”

Wdech i wydech, odruchowo, i mógł przekroczyć prowizoryczne, zniszczone ogrodzenie.

Pierwsze, co rzucało się w oczy, to rozszarpany namiot i resztki rozmokłego paleniska. Czarnowłosy rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu skrzynek, kufrów, schowków – czegokolwiek, co zawierać by mogło rzeczy przydatności mniejszej i większej. W jego przypadku cenny łup mogłaby stanowić nawet rozklekotana proca. Gdyby się uparł, pociski zrobiłby z fragmentów swojego roztrzaskanego miecza. I tak nie widział najmniejszych szans na jego naprawę.

Za jedną z poszarpanych płacht zobaczył fragment drewnianej ścianki skrzyni. Zachęcony tym widokiem, doskoczył tam w kilku susach i prędko odsunął materiał.

Z tego, co ostatecznie tam jednak zastał, nie mógł być najbardziej pocieszony: skrzynia została zniszczona. Wyglądała zupełnie tak, jakby ktoś długi czas mocował się z jej zamknięciem i zdecydował się zniszczyć wieko. Splądrować zawartości również nie omieszkał.

I William chciał już zacząć kląć, ale wtedy zdał sobie sprawę z jednej rzeczy.

A na tę, gdyby jego ciało było realne i posiadało układ krążeniowy, ścięłaby mu się krew.

Istniało pewne prawdopodobieństwo, że jednak tak do końca nie był tu sam.

Usta poruszyły się w niemym inwektywie. Na wydobycie z siebie głosu chwilowo zdawał się nie mieć dość odwagi. Teraz wszystko zmieniało się w jeszcze gorszą loterię, o ile – o zgrozo – właśnie mu do końca nie odebrano błogosławieństwa słodkiej niewiedzy odnośnie obecności tu kogoś jeszcze tutaj, w tym miejscu, które jakby się tylko uprzeć, dałoby się nazwać piekłem.

A może to tylko kolejny wybitny twór wybitnie genialnego sprzętu? Nie mógł być niczego pewien. To przerażało chyba najmocniej.

To go tak cholernie przerażało.

Najciszej jak mógł – zupełnie tak, jakby sam już jego myślowy kołtun był w stanie produkować dźwięki słyszalne dla potencjalnego źródła zagrożenia – rozejrzał się dookoła jeszcze raz. Oprócz szczątków tego namiotu były jeszcze dwa, w podobnym stanie. Poszedł w ich kierunku.

Odsłonił sobie po raz kolejny wejście do środka, gdzie znalazł podniszczony kufer. Drewniany, z potencjalnie żelaznymi, prostymi zdobieniami. Był brudny, zakurzony, ale na pewno w lepszym stanie, niż tamta skrzynia. Na jego szczęście, był on otwarty. Z nieco mniejszym – ale wciąż – entuzjazmem przyjął fakt, że w środku nie znalazł nic do końca konkretnego. Ot, kawałek linki, kilka prostych jak naprężona struna kijków…

…i materiał. A pod nim coś leżało: wyraźnie widział zarysy kształtu, zatem powoli złapał za czerwony, wypłowiały rąbek i odgiął go.

Znalazł kuszę.

Broń. Wreszcie coś konkretnego.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią jak sroka w świecidełko, kiedy tylko znalazła się w jego dłoniach. Linka była poluzowana, a spust z lekka zacinał się pod palcem Williama… ale była. Najzwyczajniej w świecie, zaczął się śmiać jak dziecko.

Może miał szanse tu przetrwać. Może mu się uda zbliżyć do celu.

Może się uwolni.

Szlag, nawet nie miał, jak sobie jej przypiąć, zaczepić. Nie miał również żadnych strzał.

To nic… to nic…

To był teraz najmniejszy problem. Mając broń, mógł resztę sobie załatwić. Przecież miał tamte kijki, linkę i odłamki swojego miecza zatknięte za szarfę.

To nic… to tylko chwila roboty…

Uspokoił się. Wręcz zbeształ za to, że dał się w ten sposób porwać emocjom. Wrócił mu zdrowy rozsądek. Na moment zastygł w bezruchu i nasłuchiwał… ale nikt się nie zbliżał. Przynajmniej nie słyszał.

Przykucnął na ziemi, rozłożył znaleziony w kufrze materiał (ten, swoją drogą, uznał za niezły do zrobienia sobie tobołka na wszelkie znalezione i potencjalnie przydatne rzeczy), na nim zaś wyłożył wszystko, co do tej pory wpadło mu w ręce.

Niedługo później szukał czegoś, co posłużyłoby mu za kołczan na siedem swoich bełtów. Znalazł jednak coś, co było nim naprawdę, a miało jedynie uszkodzony pasek.

To nic… to nic…

Był w stanie przymocować go do swojej szarfy. Cięciwa kuszy znów była odpowiednio napięta. Spust udało się nieco rozruszać i nauczyć się, jak w ogóle z tego strzelać. William nie liczył na żadne puste puszki.

Czy potrzebował jakiegoś maskowania się? Jeżeli miał tu zostać na dłużej i nie być sam… to lepiej, by cokolwiek by to nie było, nie znało jego twarzy.

Zapachu raczej tu nie miał. Chyba – nie był pewien, bo czuł dalej ten swąd spalenizny, mieszający się ze zgnilizną. Tej drugiej było mniej, odkąd oddalił się od tamtej rzeki.

Złapał za kawałek poszarpanej płachty i zarzucił ją sobie na ramiona. Zrobił sobie prowizoryczny kaptur z niegdyś czerwonej, teraz bladej, wypłowiałej tkaniny.

Dla upewnienia się, że nic więcej tu nie znajdzie, rozejrzał się po szczątkach osady po raz ostatni. Był gotów do drogi, a jednak wcale się taki nie czuł.

Jak można było przygotować się na coś, co w życiu nigdy normalnie by się nie przydarzyło?

Wyszedł jednak stamtąd. Następnym punktem miał być ten most. Tylko… najpierw należało się na niego dostać. Wejść do wnętrza tej skalnej ściany. William upewnił się, że droga na pewno zaczynała się ze środka, a nie z klifu. Mógł tylko liczyć, że wzrok go nie mylił.

Ruszył przed siebie. Co mógł przecież zrobić więcej?

— *** —

Nic.

Obszedł skalną ścianę u jej podnóża ze dwa razy. Była zbyt stroma, aby spróbować się wspiąć, czy też nie posiadał ku temu odpowiedniego sprzętu. Narastająca frustracja – z początku powoli, lecz zaczynająca coraz gwałtowniej szybować w górę – nie pomagała w jakimkolwiek skupieniu się nad planem wejścia.

Ile czasu tak stracił? Co dokładnie przeoczył?

„Mogłeś w tym czasie nauczyć się strzelać z tej cholernej kuszy. Dalej nie masz zielonego pojęcia, jak się nią posługiwać.”

„Ale wciąż jednak musisz znaleźć tam wejście.”

A może szukał w złym miejscu?

Może to jeszcze nie tu?

A gdyby naprawdę jakimś cudem jednak spróbować wspiąć się tam? Pas tego wzgórza ciągnął się daleko, gdzieś w kierunku z którego…

…przybył.

– Chwila… – mruknął, marszcząc brwi. Odwrócił się całkowicie w stronę, z której przyszedł.

Otoczenie się zmieniło. Nie było już starej bramy ani prowadzącego w jej stronę zniszczonego, wybrukowanego mostu, który zobaczył jako pierwszy. Został tylko ledwie słyszalny szum rzeki.

Gdyby tylko ciało Williama nie było pikselowym zlepkiem, to w tym momencie serce powinno mu podejść do gardła, żołądek zacisnąć, a skóra zlać zimnym potem. Fantomowe odczucia jednak nie zawodziły.

Teraz przed sobą widział las. Jego zieleń była nieco żywsza niż to, co widział wcześniej – wciąż to jednak nie do końca go zachęcało.

„Podejdź bliżej. Sprawdź to.”

„Głupi! Oddalisz się od mostu!”

„A co, jeżeli jednak nie chodzi o ten pieprzony most?”

William, stojąc w miejscu, pochylił głowę. Starał się przemyśleć to wszystko, a sprzeczne myśli nie ułatwiały zadania – szczególnie, gdy obie strony zdawały się mieć rację.

Zacisnął dłoń na swojej kuszy. Miał nadzieję, że być może uda mu się wreszcie porządnie ją sprawdzić. Jedyne, na co liczył, to na jakiekolwiek przychylne mu zrządzenie siły wyższej.

By ta nie kazała mu sprawdzać jeszcze niczego na „rzeczywistym” przeciwniku.

Autorka: Morrigan

01 – Zgliszcza

Przede mną rozciąga się most. Jeżeli chcę odzyskać władzę, muszę nim pójść.

Ale… czy uda mi się go pokonać…?”

Ostatnie, co William pamiętał, to zbliżający się do niego meduzo-podobny potwór. Potem, przez pewien czas, nie było kompletnie nic. Aż do teraz – gdy otworzył oczy. Leżał na bruku – pod plecami czuł każdą wypukłość kamiennej ścieżki. Budził się, nad sobą mając pochmurne niebo. Powietrze ciął swąd wszechobecnej spalenizny.

Gdzie… ja jestem?

Krzyki Aelity. Musiał uciekać, ale dokąd? Gdzie podziały się surowe, błękitne ściany? Co to było za miejsce? Odwrócił obolałą głowę to na lewo… to prawo. I nie poznawał nic. Widząc poczerniałe, nagie i martwe drzewa, podniósł się raptowniej na łokciach.

Coś było nie tak. Coś tu było cholernie nie w porządku.

Przypomniały mu się słowa odnośnie tego, że wirtualny świat wyglądał niemalże tak samo, jak ten realny. Ta szczegółowość, która z początku zafascynowała Williama, teraz przerażała.

Nagie, martwe drzewa. Pożółkłe płaty trawy na zszarzałej ziemi. Smród spalenizny i zgnilizny. Szum wody – kiedy usiadł, wypatrzył koryto płytkiej rzeki płynącej pod brukową drogą, na której się znalazł. Nie miał pewności, co nią płynęło, ale chyba od niej tak śmierdziało…

Wzbierał w nim strach. W klatce piersiowej budował się ciężar, co zaczynał mu krok po kroku odbierać swobodny oddech.

Przyjrzał się samemu sobie uważniej, kiedy tylko zauważył kolejne odstępstwo od normy: dalej nosił jasny kombinezon futurystycznego, ciężkiego wojownika. Pamiętał go – był nim tak bardzo zachwycony. Zwirtualizował się w nim w Lyoko.

Lyoko. Chyba… wciąż jestem w tym całym Lyoko.

– Jeremie…? Aelita! – zawołał, by sprawdzić, czy nie był sam.

Ale jednak był.

Przypomniał sobie wtedy o mieczu – wielkim, oburęcznym. Wyrżnął nim w pień całą gromadę potworów. Instynkt przetrwania podpowiadał, że mógł potrzebować broni. Nie wiedział, gdzie się znalazł dokładnie i czego mógł się po tym miejscu spodziewać. Gdzie go miał…? Tak duża broń (mógł przysiąc, że równa jego wzrostowi) nie mogła ot tak rozpłynąć się w powietrzu.

Ale ulec zniszczeniu – miała możliwość. Wystarczyło, by zaczął się jeszcze uważniej rozglądać na boki w jej poszukiwaniu.

Znalazł – stertę żelastwa. Potrzaskane ostrze, osadzony w rękojeści jego ledwie skrawek leżący nieopodal.

Serce, choć prawdopodobnie tylko wirtualne, dało o sobie znać, podchodząc mu do gardła. A może to było tylko fantomowe odczucie.

Bo przecież to powinien poczuć.

Prawda?

– O… nie.

Oddech przyspieszył. Drżał, urywany.

– Nie, nie, nie… – podniósł się z ziemi. Zrobił to za szybko, zachwiał się, świat jeszcze mu zawirował przed oczami. Padł na kolana, podparł się ręką i za moment poderwał ponownie. – Kurwa, nie, cholera, oh fuck, shit, no, no, no..!

Broń jednak, rzeczywiście, była zniszczona.

Złamana zupełnie tak, jak zagubiony czuł się jej właściciel.

Serce, gdyby mogło, właśnie by mu wyskoczyło z piersi i uciekło stąd najdalej, jak tylko miało możliwość. To, że nie był w stanie tego poczuć, prawdopodobnie pogarszało jego panikę.

– N-nie, k-ktoś tu musi być, ktokolwiek, przecież… Jeremie do nas mówił z ziemi, m-mógł… JEREMIE! – wrzasnął ku niebu. Klęcząc przy roztrzaskanej broni, zaczął rozpaczliwie próbować poskładać ją w całość.

Zupełnie jak puzzle – fragmenty do siebie pasowały, ale po podniesieniu rozsypywały się ponownie w drobny mak. Nie był w stanie jej naprawić.

Świadomość, że był bezbronny, uderzyła go jak obuchem. Nie potrafił przyjąć jej jednak do wiadomości.

– Jeremie! Aelita!

Różowowłosa przecież była dosłownie obok…!

– Yumi! Kurwa mać, Ulrich! Ktokolwiek…! – krzyki niosły się echem. Nie było jednak w pobliżu nikogo, kto by na nie odpowiedział.

Złapał za rękojeść. Może ten fragment mu się przyda…

– Ludzie! Ktokolwiek!

Broń, prowizoryczny jej fragment, który mógł robić nawet i za sztylet, on też się rozleciał. Puścił resztki.

– Zabierzcie mnie stąd! Zabierzcie, ja nie chcę! – mówił, a im dłużej, tym wyraźniej łamał mu się głos – Ja już nie chcę…!

Nie miał nic.

Nikogo.

Ani, najwyraźniej, dokąd się udać.

Zostało mu tylko wrzeszczeć. Jedyne, co miał, to chyba luksus paniki. Więc z niego skorzystał.

Zatem – wrzeszczał. Wyklinał. Zdzierał gardło.

Wyzywał – za zesłanie go tutaj. Za zostawienie samemu.

Krzyczał, co tylko mu przyszło w desperacji i rozpaczy, w strachu, do głowy. I trwało to długo.

Następnie, z jeszcze większym strachem odkrył, że najprawdopodobniej czas tu nie płynął. Nie ściemniało się, ani nie rozpogadzało. Wszędzie tylko te chmury, martwe drzewa i smród. Z kolan podniósł się dopiero po dłuższym czasie całego panicznego amoku.

Nie czuł zmęczenia. Gardło go nie bolało od wrzasków. Nie bolały go kolana ani plecy od twardych, brukowych łebków.

Nawet nie miał łez do wytarcia.

– Kurwa, gdzie ja wylądowałem…? – ponowił pytanie, już po raz kolejny tego dnia.

Dnia…? Jak tu się je odliczało…? Na pewno tak samo, jak w domu? Czas się zdawał nie istnieć. Ot, wszystko inne się ruszało, tylko coś jednak wbrew wszystkiemu zatrzymało wskazówki.

W dłoni ściskał kilka lżejszych fragmentów swojego miecza. Zatknął je wreszcie przy pasie, za swoją szarfę. Kompletnie nie wiedział, co więcej mógł z nimi zrobić. Liczył tylko na to, że jakkolwiek się przydadzą… albo, że jednak nie będą musiały.

Bo wszystko mu przypominało jakąś grę wideo, w której główny bohater musiał sobie sam wywalczyć prawo do przetrwania i drogę wyjścia; dojść do celu. Momentalnie… chyba je znienawidził. Co najgorsze, jeżeli jednak znalazł się w jakimś dziwnym śnie, to nie był w stanie sam się z niego wybudzić.

Gdyby to jeszcze było snem.

Spojrzał wreszcie relatywnie spokojniejszym okiem na brukową drogę. Zdawała się prowadzić do starej bramy. Mógł tędy pójść. I tak nie miał innego punktu zaczepienia…

…ale, po kilku krokach zorientował się, że dostanie się tam będzie bardzo trudne… o ile w ogóle możliwe.

W drodze była wyrwa. Ogromna. Kończyła się przepaścią bez większej możliwości jej obejścia. Nie miał, jak jej ominąć i dojść do tej bramy.

William nie czuł za wiele fizycznych bodźców, a mógł przysiąc, że cały się trząsł. Wszystko przewracało mu się w środku. Może jednak znalazło się miejsce na lekki ziąb…?

Nie było nikogo, kto wskazałby mu drogę. Był skazany tylko i wyłącznie na samego siebie. Uniósł drżące dłonie do twarzy i przetarł ją kilkukrotnie.

Poczuł się cięższy – dziesięciokrotnie, a nawet i więcej. Jak się okazywało, poczucie beznadziei swoje ważyło.

– Myśl, kretynie… myśl, cholera… – mruknął pod nosem.

Jeżeli jedną drogą nie był w stanie przejść, powinien szukać innej. Do tego doszedł po kolejnej, długiej sesji – tym razem bezmyślnego gapienia się w przepaść. Postanowił wreszcie odwrócić się do niej plecami.

Tam bruk się kończył – czy też zaczynał mu się pod nogami i ciągnął dalej za Williamem. Przed sobą teraz miał coś, co przypominało zalane po ulewie, piaszczysto-skaliste pustkowie. Po lewej było ogrodzenie, prawdopodobnie pozostałości jakiejś wioski, które straszyło stertą wbitych w ziemię pali. Gdzieniegdzie powiewały podziurawione płachty. Po lewej – w górę pięła się skalna ściana.

Od niego, na wysokości, zdawał się zaczynać drewniany most. W jego połowie stała, nie wiadomo do końca, dlaczego, ale chata. Chyba jakaś stróżówka, punkt przypominający odprawę na lotnisku…? Dalej, za nią, wznosiła się kolejna, większa od tej za jego plecami, brama. Swoją konstrukcją przypominała rozgniewanego, pochylającego swój dziób nad mostem kruka. A może tylko mu się wydawało.

Co jednak w tym wszystkim mogło stanowić większy pewnik…?

Wpatrzył się dłuższą chwilę w drewnianą konstrukcję.

Jak ten bohater z gry wideo, tam prawdopodobnie mógł mieć swój pierwszy znacznik. Tak mu się wydawało. Nie wiedział, czy dobrze wnioskował.

Ale nie pozostawało mu nic innego.

Postawił krok… a za nim kolejny.

I kolejny.

Autorka: Morrigan