Jak w ogóle powinien się dostać na ten most? Co w ogóle mógłby zastać za tą bramą? Jakie istniały szanse na to, że da radę tamtędy iść – że po wejściu tam nie zobaczy kolejnej, wielkiej dziury, której po prostu do tej pory nie był w stanie się dopatrzyć?
W tym wszystkim chyba brak kogoś, kto by powiedział „nie panikuj, weź się w garść i działaj, jeżeli chcesz się stąd wydostać” odznaczał się mocno. Bardzo.
Do stopnia, w którym William czuł w swojej klatce piersiowej charakterystyczny ciężar paniki.
Zabawne. A przecież był tu tylko pikselowym zlepkiem.
O ile w ogóle był. Bo może to wszystko było wytworem, w jaki trafił po swojej śmierci. A skoro potencjalnie mogłoby do niej dojść wewnątrz tego złomu, do którego go zapakowali, kto wiedział, czy nie zadziałał jakiś dziwny program, koło ratunkowe uratowało jego zapisy pamięci i…
„Nie panikuj. Weź się w garść. Działaj, jeżeli chcesz się stąd wydostać.”
Skoro nie było nikogo innego, Williamowi niekiedy udało się powiedzieć to sobie samemu. O ile, oczywiście, nie zapomniał się w środku własnej paniki. Czy była ona jakkolwiek wskazana? Nie.
Czy usprawiedliwiona? Owszem.
Nieodczuwający większych potrzeb organizm i brak poczucia czasu – statyczność tego otoczenia – przyprawiały Dunbara o wrażenie posiadania całej wieczności na odnalezienie drogi ucieczki z tego miejsca.
Zanim udał się w stronę mostu, by poszukać na ten wejścia, sprawdził pozostałości osady. Nie pamiętał, by ktokolwiek wspominał mu wcześniej o takim miejscu: owszem, skrótowo usłyszał opis mechanik rządzących tym światem, co to były sektory, wieże, ale nigdy nie padło nawet słowo o takim moście, o bramie przypominającej rozgniewanego kruka i dziwnym pustkowiu wraz z pozostałościami wskazującymi na to, że miejsce w przeszłości mogło być jakkolwiek zamieszkiwane.
Tyle, że przecież to niemożliwe. Niedorzeczne.
Zupełnie tak, jak obecność tu Williama.
„Och, skup się wreszcie. Musisz tu przetrwać. W takich lokalizacjach można znaleźć przydatne rzeczy. Wykorzystaj to.”
„Skup się.”
Wdech i wydech, odruchowo, i mógł przekroczyć prowizoryczne, zniszczone ogrodzenie.
Pierwsze, co rzucało się w oczy, to rozszarpany namiot i resztki rozmokłego paleniska. Czarnowłosy rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu skrzynek, kufrów, schowków – czegokolwiek, co zawierać by mogło rzeczy przydatności mniejszej i większej. W jego przypadku cenny łup mogłaby stanowić nawet rozklekotana proca. Gdyby się uparł, pociski zrobiłby z fragmentów swojego roztrzaskanego miecza. I tak nie widział najmniejszych szans na jego naprawę.
Za jedną z poszarpanych płacht zobaczył fragment drewnianej ścianki skrzyni. Zachęcony tym widokiem, doskoczył tam w kilku susach i prędko odsunął materiał.
Z tego, co ostatecznie tam jednak zastał, nie mógł być najbardziej pocieszony: skrzynia została zniszczona. Wyglądała zupełnie tak, jakby ktoś długi czas mocował się z jej zamknięciem i zdecydował się zniszczyć wieko. Splądrować zawartości również nie omieszkał.
I William chciał już zacząć kląć, ale wtedy zdał sobie sprawę z jednej rzeczy.
A na tę, gdyby jego ciało było realne i posiadało układ krążeniowy, ścięłaby mu się krew.
Istniało pewne prawdopodobieństwo, że jednak tak do końca nie był tu sam.
Usta poruszyły się w niemym inwektywie. Na wydobycie z siebie głosu chwilowo zdawał się nie mieć dość odwagi. Teraz wszystko zmieniało się w jeszcze gorszą loterię, o ile – o zgrozo – właśnie mu do końca nie odebrano błogosławieństwa słodkiej niewiedzy odnośnie obecności tu kogoś jeszcze tutaj, w tym miejscu, które jakby się tylko uprzeć, dałoby się nazwać piekłem.
A może to tylko kolejny wybitny twór wybitnie genialnego sprzętu? Nie mógł być niczego pewien. To przerażało chyba najmocniej.
To go tak cholernie przerażało.
Najciszej jak mógł – zupełnie tak, jakby sam już jego myślowy kołtun był w stanie produkować dźwięki słyszalne dla potencjalnego źródła zagrożenia – rozejrzał się dookoła jeszcze raz. Oprócz szczątków tego namiotu były jeszcze dwa, w podobnym stanie. Poszedł w ich kierunku.
Odsłonił sobie po raz kolejny wejście do środka, gdzie znalazł podniszczony kufer. Drewniany, z potencjalnie żelaznymi, prostymi zdobieniami. Był brudny, zakurzony, ale na pewno w lepszym stanie, niż tamta skrzynia. Na jego szczęście, był on otwarty. Z nieco mniejszym – ale wciąż – entuzjazmem przyjął fakt, że w środku nie znalazł nic do końca konkretnego. Ot, kawałek linki, kilka prostych jak naprężona struna kijków…
…i materiał. A pod nim coś leżało: wyraźnie widział zarysy kształtu, zatem powoli złapał za czerwony, wypłowiały rąbek i odgiął go.
Znalazł kuszę.
Broń. Wreszcie coś konkretnego.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nią jak sroka w świecidełko, kiedy tylko znalazła się w jego dłoniach. Linka była poluzowana, a spust z lekka zacinał się pod palcem Williama… ale była. Najzwyczajniej w świecie, zaczął się śmiać jak dziecko.
Może miał szanse tu przetrwać. Może mu się uda zbliżyć do celu.
Może się uwolni.
Szlag, nawet nie miał, jak sobie jej przypiąć, zaczepić. Nie miał również żadnych strzał.
To nic… to nic…
To był teraz najmniejszy problem. Mając broń, mógł resztę sobie załatwić. Przecież miał tamte kijki, linkę i odłamki swojego miecza zatknięte za szarfę.
To nic… to tylko chwila roboty…
Uspokoił się. Wręcz zbeształ za to, że dał się w ten sposób porwać emocjom. Wrócił mu zdrowy rozsądek. Na moment zastygł w bezruchu i nasłuchiwał… ale nikt się nie zbliżał. Przynajmniej nie słyszał.
Przykucnął na ziemi, rozłożył znaleziony w kufrze materiał (ten, swoją drogą, uznał za niezły do zrobienia sobie tobołka na wszelkie znalezione i potencjalnie przydatne rzeczy), na nim zaś wyłożył wszystko, co do tej pory wpadło mu w ręce.
Niedługo później szukał czegoś, co posłużyłoby mu za kołczan na siedem swoich bełtów. Znalazł jednak coś, co było nim naprawdę, a miało jedynie uszkodzony pasek.
To nic… to nic…
Był w stanie przymocować go do swojej szarfy. Cięciwa kuszy znów była odpowiednio napięta. Spust udało się nieco rozruszać i nauczyć się, jak w ogóle z tego strzelać. William nie liczył na żadne puste puszki.
Czy potrzebował jakiegoś maskowania się? Jeżeli miał tu zostać na dłużej i nie być sam… to lepiej, by cokolwiek by to nie było, nie znało jego twarzy.
Zapachu raczej tu nie miał. Chyba – nie był pewien, bo czuł dalej ten swąd spalenizny, mieszający się ze zgnilizną. Tej drugiej było mniej, odkąd oddalił się od tamtej rzeki.
Złapał za kawałek poszarpanej płachty i zarzucił ją sobie na ramiona. Zrobił sobie prowizoryczny kaptur z niegdyś czerwonej, teraz bladej, wypłowiałej tkaniny.
Dla upewnienia się, że nic więcej tu nie znajdzie, rozejrzał się po szczątkach osady po raz ostatni. Był gotów do drogi, a jednak wcale się taki nie czuł.
Jak można było przygotować się na coś, co w życiu nigdy normalnie by się nie przydarzyło?
Wyszedł jednak stamtąd. Następnym punktem miał być ten most. Tylko… najpierw należało się na niego dostać. Wejść do wnętrza tej skalnej ściany. William upewnił się, że droga na pewno zaczynała się ze środka, a nie z klifu. Mógł tylko liczyć, że wzrok go nie mylił.
Ruszył przed siebie. Co mógł przecież zrobić więcej?
— *** —
Nic.
Obszedł skalną ścianę u jej podnóża ze dwa razy. Była zbyt stroma, aby spróbować się wspiąć, czy też nie posiadał ku temu odpowiedniego sprzętu. Narastająca frustracja – z początku powoli, lecz zaczynająca coraz gwałtowniej szybować w górę – nie pomagała w jakimkolwiek skupieniu się nad planem wejścia.
Ile czasu tak stracił? Co dokładnie przeoczył?
„Mogłeś w tym czasie nauczyć się strzelać z tej cholernej kuszy. Dalej nie masz zielonego pojęcia, jak się nią posługiwać.”
„Ale wciąż jednak musisz znaleźć tam wejście.”
A może szukał w złym miejscu?
Może to jeszcze nie tu?
A gdyby naprawdę jakimś cudem jednak spróbować wspiąć się tam? Pas tego wzgórza ciągnął się daleko, gdzieś w kierunku z którego…
…przybył.
– Chwila… – mruknął, marszcząc brwi. Odwrócił się całkowicie w stronę, z której przyszedł.
Otoczenie się zmieniło. Nie było już starej bramy ani prowadzącego w jej stronę zniszczonego, wybrukowanego mostu, który zobaczył jako pierwszy. Został tylko ledwie słyszalny szum rzeki.
Gdyby tylko ciało Williama nie było pikselowym zlepkiem, to w tym momencie serce powinno mu podejść do gardła, żołądek zacisnąć, a skóra zlać zimnym potem. Fantomowe odczucia jednak nie zawodziły.
Teraz przed sobą widział las. Jego zieleń była nieco żywsza niż to, co widział wcześniej – wciąż to jednak nie do końca go zachęcało.
„Podejdź bliżej. Sprawdź to.”
„Głupi! Oddalisz się od mostu!”
„A co, jeżeli jednak nie chodzi o ten pieprzony most?”
William, stojąc w miejscu, pochylił głowę. Starał się przemyśleć to wszystko, a sprzeczne myśli nie ułatwiały zadania – szczególnie, gdy obie strony zdawały się mieć rację.
Zacisnął dłoń na swojej kuszy. Miał nadzieję, że być może uda mu się wreszcie porządnie ją sprawdzić. Jedyne, na co liczył, to na jakiekolwiek przychylne mu zrządzenie siły wyższej.
By ta nie kazała mu sprawdzać jeszcze niczego na „rzeczywistym” przeciwniku.
Autorka: Morrigan