09 – Mantra

Śmierdzi. Ta jaszczurka jest jadowita.

Nie, to nie jad.

Przestań, przestań, przestań…

Nie powinien tu czuć zapachów, a jednak mógł przysiąc, że gorzka woń mało nie prowokowała go do wymiotów. Szedł, z zaschniętą śliną niedawno rozoranej jaszczurki na szmacie robiącej za jego pelerynę z kapturem. Ten strój przed niczym go nie chronił. To był tylko niepotrzebny i w dziwny sposób nadający jakiegoś „klimatu” element ubioru, który równie dobrze mógł gdzieś zostawić za sobą.

Nie, nie mogłeś. To twój kamuflaż. W tym białym kombinezonie jesteś widoczny z daleka.

Tego chcesz? Żeby wszystko cię zauważało z daleka?

Nie, nie chciał tego. Jedyne, o czym na razie marzył, to żeby ten głos się wreszcie zamknął. Męczy go od… sam nie wiedział, jak długiego czasu. Ile musiało minąć, odkąd zniknął? Czy ktoś się zorientował co do jego nieobecności na Ziemi? Poza wojownikami oczywiście: bo oni na pewno już pracowali nad tym, jak go wyciągnąć. Chciał w to wierzyć.

Naprawdę? Taki jesteś naiwny? Zabawne.

Jesteś zdany sam na siebie. Zbierz od nich znaki, jesteś kluczem. Walka z Bestią należy od Ciebie.

Szedł przed siebie. Czy był sens próbować się zastanawiać nad kierunkiem wędrówki? Nie, jeżeli tak czy siak to piekło wyrzucało go w miejscach, w których to nieznanej mu wyższej sile było wygodniej, a nie jemu. On miał się dostosować. On miał iść z cholernym prądem, bo próby pójścia przeciwko niemu ani trochę nie wypalały.

Miał wrażenie, że w ogóle nie zbliżał się do mostu.

Dlaczego nie zbliżał się do mostu? Przecież każdy kolejny krok powinien sprawiać, że ta dziwna brama z kruczym łbem finalnie będzie tuż przed nim, gotowa, by przez nią przejść. William zastanawiał się, jak wyglądała. Co… co zrobi, gdy finalnie przed nią stanie. Czy to będzie oznaczało moment, w którym rzeczywiście, znowu stanie twarzą w twarz z bestią?

Jak zawalczy, kiedy stanie z nią oko w oko?

No, jak? Z wyszczerbionym mieczem, kilkoma bełtami i ledwo naprawioną, zacinającą się kuszą?

Żałosne. Mógłbyś równie dobrze położyć się i czekać, aż cię rozszarpie na kawałki. To najwięcej, co cię czeka. Nie umiesz tu nawet walczyć. Nie wiesz, co potrafisz.

Większość sytuacji to chyba był tylko łut szczęścia, fart nowicjusza i fakt, że to miejsce prawdopodobnie nie chciało, żeby jeszcze zginął. Jeszcze. Ten świat z jakiegoś powodu go tutaj trzymał, potrzebował: przynajmniej tak to interpretował sam William.

Brama się oddala z każdym krokiem.

Biegnij.

BIEGNIJ!

Nie myślał za wiele nad tym, co sam robił: większość funkcji przejęły instynkty. To logiczne; kiedy cel będący w zasięgu ręki nagle się oddala, człowiek robi wszystko, byleby do niego ponownie dotrzeć. Złapać go.

Ścisnąć w dłoniach i sprawić, że po wszystkim pozostanie tylko głupie, złe wspomnienie. I cel, który jednak się nie wymknął.

Ale, im szybciej William biegł, tym bardziej brama się oddalała. Im bardziej był zdesperowany, by dorwać niknący na horyzoncie widok, tym bardziej wokół niego zbierała się mlecznobiała mgła. Coraz mocniej, coraz bardziej, aż wreszcie nie widział nic poza oślepiającą bielą. Ostatnie zarysy kruczej bramy zatarły się i dopiero wtedy wojownik zahamował, stanął w miejscu i rozejrzał się.

Nie było nic, oprócz bieli.

W tamtej chwili właśnie pozwolił sobie na luksus paniki. Tym bardziej, gdy wokół jego nóg zebrała się czarna maź, co do której nawet nie zauważył, że od momentu rozpoczęcia biegu dotrzymywała mu cały czas towarzystwa.

Finalnie wystrzeliła przed nim w słupie, na jego wysokość, i z owego słupa czarnej mazi wyłoniła się oblepiona nią ręka i złapała Williama za gardło. Druga zasłoniła mu oczy na dłuższą chwilę i przeciągnęła w dół.

Świat zalała ciemność.

Odzyskał wzrok nad rzeką. Nagle okazało się, że nie widział mostu i bramy, po raz kolejny. Nie wiedział, gdzie został wyrzucony. Chyba stracił przytomność. Chyba – bo sam nie był tego pewien.

Klęczał nad rzeką, podpierając się od przodu dłońmi: byleby się nie wywrócić przed siebie i nie wpaść w rzekę. Pachniała jak zgnilizna – jakby była zatruta. Pachniała tak, jak wszystko wokół niego, jak śmierć.

W odbiciu zobaczył swoją własną, umazaną czarnym barwnikiem twarz. Przypomniał sobie o dziwnym słupie mazi i dłoniach, jakie do niego wyciągnął. Cokolwiek to było, przeniosło go tutaj.

Ta brama to nie był jeszcze cel.

Za wcześnie. Stanowczo za wcześnie.

Zamknij się, zamknij… kiedy więc?

Przestań. Muszę się skupić.

— Przestań, muszę się skupić! — powtórzył za głosem, który w tej sytuacji miał najwięcej racji.

Znaki, znajdź znaki.

Niedokończona gwiazda, ślad pazurów, linia życia, kwiat.

Niedokończona gwiazda, ślad pazurów, linia życia, kwiat.

Masz niedokończoną gwiazdę.

Ślad pazurów, linia życia, kwiat.

— Ślad pazurów… linia życia… kwiat… — wyszeptał, zamykając oczy. Tak, musiał zebrać znaki. Nie mógł trafić do bramy, jeżeli ich nie miał. Głosy miały rację, na starcie było jeszcze za wcześnie. Musiał się przygotować, zebrać wszystko, czego potrzebował. Upewnić się, że ta walka go nie zabije.

Rzucił swojemu odbiciu jeszcze jedno spojrzenie i wstał. Zebrał leżący obok siebie wyszczerbiony miecz, pozbierał bełty do prowizorycznego kołczanu. Kusza wciąż znajdowała się przypięta przy jego pasie. Musiał z nią coś wymyślić. To nie było zbyt wygodne, gdy obijała mu się o nogę. A nie mógł jej również cały czas nosić w ręku.

Odwrócił się, za swoimi plecami miał pustynię. Suche kijki zaczęły zbierać się w jedno miejsce, nachodzić na siebie, stykać pod różnymi kątami, aż finalnie nie zaczęły przypominać w swojej konstrukcji znajomego już portalu.

Wiedział, co musiał zrobić.

Ślad pazurów, linia życia, kwiat.

Autorka: Morrigan

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments