Gdziekolwiek się nie odwrócił, czuł jakby bestia uparcie wpatrywała się w niego.
Patrzyła przez niego na przestrzał. Z zakamarków jego umysłu wyłuskiwała najskrytsze lęki i stawiała je przed obliczem Williama. On zaś wciąż widział to: miotającego się po kamiennej podłodze potwora, starającego się wyciągnąć sobie z oka bełt z jego kuszy. Bezpowrotnie stracił jeden pocisk i wątpił w to, że postąpił wtedy słusznie.
Kiedy było po wszystkim – gdy oddalił się stamtąd – dopiero wtedy pomyślał nad ewentualnymi konsekwencjami czegoś, co można było śmiało określić zwykłą… bezmyślnością. Dlaczego to zrobił? Co go w ogóle podkusiło?
Czym był w ogóle ten cholerny impuls, jaki skłonił go do oddania strzału, co będzie teraz? Bestia zapowiedziała mu, że spotkają się ponownie: nie sądził od początku, by można było jakkolwiek się z nią układać, ale na ile teraz sobie skomplikował, utrudnił, a nawet uniemożliwił ucieczkę stąd?
„Nie… ja stąd wyjdę. Wydostanę się. Ucieknę”.
„Skąd to wiesz? Teraz? Bestia Ci tego nie daruje. Głupiec…”
Głupiec. Narwany, szalony, nierozważny. Za szybko robił, za mało myślał: dlatego tu się znalazł. Bo nie posłuchał ostrzeżeń. Sam siebie na to skazał i teraz jego pokutą miało być odnalezienie drogi do domu, czego nikt najwidoczniej nie miał najmniejszego zamiaru mu ułatwiać.
Droga powrotna ponownie zniknęła: za sobą miał obcy korytarz, przez który nie pamiętał, aby w ogóle szedł. Przed – miejsce, w kierunku którego uciekał z miejsca zdarzenia. Po bokach kamiennego korytarza płonęły pochodnie, rzucając na tyle światła, by William był w stanie upewnić się, że nie spadnie w przepaść, której nie zauważyłby, nim nie byłoby już na to za późno.
Wokół niego znów gromadziły się szepty. Brzęczały jak natrętne muchy, przed którymi nie dawało się odgonić. To były znajome głosy, ale nie potrafił ich do końca nazwać. Stanowiły dziwne mieszanki.
Połowę z nich słyszał wcześniej, połowę z nich nieco później.
Trzymał się obranego kursu. Nie odwracał się więcej za siebie w obawie, jakby jego potencjalny cel, do którego uciekał, również miał zniknąć, kiedy tylko na dłużej będzie patrzył w stronę nowego korytarza. Zastanowił się jednak, czy gdyby teraz nim poszedł… wróciłby do bestii, czy też znalazłby się w zupełnie innym miejscu? Co bardziej mu się opłacało?
Spojrzał na swoją kuszę i pozostałe bełty w kołczanie. Nie był gotów. Tamten strzał był tylko marnym, drobnym przebłyskiem szczęścia: niewystarczającym, by przetrwać całość potencjalnej wędrówki. Szedł zatem dalej, licząc na znalezienie wyjścia z labiryntu korytarzy dziwnej groty. I nie przeliczył się.
Najpierw zobaczył smugę światła, potem zaś zielono-brązowe plamy: las.
William wydłużył swój krok, a potem zerwał się do biegu. Jego kroki ciężko dudniły, wzmacniane echem. Lewa, prawa, lewa, prawa – byle tylko znaleźć się jak najdalej stąd. Nie liczył na nic więcej jak właśnie taką możliwość.
Wypadł ze środka jak oparzony, prosto na zasłaną mchem, leśną głuszę. Kilka razy z odruchu głębiej odetchnął, pochylony, opierając jedną z dłoni o kolano. Wyprostował się po takiej krótszej sesji i rozejrzał wokoło. Nowe miejsce wyglądało jak las, z którego wszedł do jaskini.
Odwrócił się: tak, jak się spodziewał, wejścia do środka już nie zastał.
– No co sobie myślałem. – mruknął pod nosem, ruszając przed siebie.
— *** —
Mgła. Nawet nie wiedział, że takowa mogła zebrać się wokół niego w przeciągu ledwie kilku sekund. Z początku nie zwiastowała niczego złego, a przynajmniej William niczego się nie domyślił. Zgęstniała jednak na jego oczach i otoczyła z każdej strony jak kokon.
Czy bał się? Nieważne, jak bardzo chciał samego siebie przekonać, że nie, tak naprawdę był tym stanem rzeczy przerażony: czuł to w każdym kawałku swego wirtualnego ciała.
Zatrzymał się.
„Co robisz?”
„Nie zatrzymuj się! Będziesz tak stał w miejscu?”
Co jednak miał zrobić innego? Rozejrzał się wokół siebie, widział jedynie ciemne zarysy pni drzew. Ledwie widział czubki własnych butów. Po prawej rozbrzmiał charkot… jeszcze cichy, ale przybierający na sile.
William zacisnął dłonie na swojej kuszy, powoli ładując w nią nowy bełt. Zdążył, nim przez mgłę przeciął na oślep miecz: wysmarowany zaschniętą krwią, wyszczerbiony, z brakami w swojej klindze. Krzyknął w mieszance przerażenia i szoku, gdy z mgły powoli zaczęła wyłaniać się postać: poczerniała, o głowie zakrytej maską z jeleniej czaszki. Z człowiekiem miała wspólne jedynie to, że poruszała się na dwóch nogach: zniekształconych i niepodobnych do ludzkich stóp: bliżej do zmutowanego, dotkniętego dziwną zarazą ptactwa. W szponiastych łapskach trzymało swój miecz i okazywało się poruszać dość szybko.
Na tyle, by Dunbar bardzo szybko poczuł potrzebę ucieczki: nawet, jeżeli na oślep. Potwór zaszarżował na niego po raz kolejny: znów ledwie uskoczył, padając na ziemię. Przed kolejnym ciosem ochronił się, prędko przekręcając na bok. Spróbował ściąć potwora z nóg, ale ten wymierzył chłopakowi kopniaka: wystarczająco silnego, by posłać go na pień drzewa.
Ciało wojownika uderzyło z głuchym hukiem. Z rąk wypadła mu broń. Połowa bełtów znalazła się na ziemi, a poszukiwanie ich we mgle było zadaniem ciężkim… o ile nie niemożliwym w tych warunkach.
Chociaż z początku usiadł, tak zaraz się skulił. Miecz wbił się w pień tam, gdzie przed chwilą miał głowę. Jeszcze przymroczony, zerwał się do boku.
Potwór przez chwilę szarpał się, by wyciągnąć swoją broń. Ta: utknęła w drewnie. William wykorzystał ten moment, by chwycić w dłoń jeden z pozostałych bełtów, podejść i wbić go prosto w odsłonięty, czarno-siny bok dziwnego stworzenia.
Pocisk wszedł zupełnie tak, jakby William go wbił w czyjąś skórę: gładko, co spotkało się z potencjalną falą bólu stworzenia. Od kopniaka chłopaka zatoczyło się w bok, a wtedy ten wyszarpnął miecz z pnia.
Autorka: Morrigan