04 – Bez drogi powrotu

Im dalej szedł, tym bardziej potwierdzała się jego teza: „mechaniki” tego świata, zasady rządzące miejscem, w którym wylądował, nie pozwalały na powrót do punktu wyjścia. Co mówić o pozycji startowej… najpierw zniknął mu tamten zniszczony most, potem zgubił z zasięgu wzroku bramę, a łuk portalu z gałęzi rozpadł się. Teraz zamiast wyjścia z nory, po spojrzeniu za siebie zobaczył litą skałę.

Widział – bo w wysokim sklepieniu była dziura, przez którą zaglądały tu szczątki światła. Nie było tu tak jasno, jak na zewnątrz, ale przynajmniej William był w stanie poruszać się bez większego strachu o zwielokrotnioną możliwość wylądowania w przypadkowej dziurze przy stawianiu kroków po omacku.

Nie to, że się nie bał.

Był przerażony.

Ale nie miał innego wyjścia, jak zawalczyć o własne przetrwanie i odnaleźć drogę do domu… albo przynajmniej Lyoko.

Nie wiedział również, czy ograniczenie co do odbieranych bodźców dotyczyło również potencjalnego upadku z dużej wysokości.

Echem niosło się kapanie, z kilku różnych miejsc. Zmienił się zapach – nie było już fetoru zgnilizny, nie pachniało również lasem. Czuć było… wilgocią.

Czuł zapachy, nie czuł bólu. Albo miał się on pojawić w innych okolicznościach.

William rozejrzał się w poszukiwaniu potencjalnej drogi wyjścia. Zorientował się, że całość nory w zasadzie dało się nazwać jaskinią, a świat po raz kolejny mu pokazywał, że rządził się swoimi własnymi, trudnymi do przewidzenia prawami.

Ani trochę nie był w stanie przewidzieć, co spotka go za kolejnym zakrętem.

Wyszedł w lepiej oświetloną pozycję. Kamienne ściany jaskini tworzyły wokół niego przestrzeń podobną do naturalnej wieży – jakby fundament był na planie koła i przez lata tak się wzniosła całość budowli, bez zadaszenia. Poruszać się mógł tylko przy ściankach, tam tylko miał, jak postawić nogę. Widział zniszczone kładki, zwisające między skalnymi półkami na różnych wysokościach. Szacował, na ile mógł wyjść nimi na górę, ku powierzchni, gdyby tylko kierował się w stronę tego światła. Podchodząc do krawędzi półki, na której stał obecnie, zobaczył ziejącą ciemnością przepaść.

Odsunął się od niej czym prędzej, czując dreszcz na całym ciele. Fantomowe odczucia wciąż przy nim były.

Gdyby tylko mógł, najchętniej wtopiłby się w ścianę, jeżeli to miałoby mu dać pewność, że nie spadnie.

Czy pokręcona logika tego miejsca mu na to pozwoli?

Och. Oczywiście, że nie.

To miejsce było mu po prostu nieprzychylne i nie do końca mogło się chcieć z tym kryć.

Przed pierwszym skokiem bardzo długo się zastanawiał. Zerkał w ziejącą między platformami dziurę. Gapił się na zerwaną kładkę – trzymała się dość mocno, nie powinna polecieć w dół, gdy się jej złapie. Minęło zresztą dość dużo czasu, by zrozumiał, że nie miał innego wyjścia.

Pierwszy raz wymagał po prostu większej odwagi. Następne były śmielszymi powtórzeniami.

— *** —

– Masz coś?

Jeremie otrząsnął się. To była kolejna godzina analizowania wszystkiego, co było im dane znaleźć do tej pory. Zegar wskazywał już na późny wieczór. Jeżeli nie chciał wpaść w kłopoty u Jima, powinien się stąd niedługo zabierać.

Ale nie potrafił. Czuł… że czegoś nie mógł w tym wszystkim się dopatrzeć.

– Nie.

Yumi kiwnęła głową, zerkając gdzieś w bok. Jej wzrok spoczął na holomapie. Widziała doskonale każdy sektor, ale żadnego śladu potencjalnego miejsca pobytu Williama… nie mogła zidentyfikować.

Jej wątpliwości co do wpuszczania go do środka były słuszne. W życiu jednak nie sądziła, że sprawy mogłyby przybrać aż tak dramatyczny obrót.

Nie mieli pojęcia, jak długo spektrum chłopaka będzie w stanie tuszować jego nieobecność.

– Nie widzę żadnej potencjalnej drogi, jaką mógłby się przedostać. – zaczął Jeremie. – I skąd w ogóle! Przeczesałem każdy sektor w poszukiwaniu jego sygnatur. Wysłałem Aelitę i Ulricha do sektora piątego, próbuję odnaleźć jego ślad w danych stamtąd…

– On się skądś pojawił. – Japonka wróciła do wydarzeń z Lyoko – Nie wiem, skąd. Jego ciało… było wpół przezroczyste. Wyglądał jak duch, ale był w stanie zniszczyć te potwory. Nie miał miecza, tylko z czegoś strzelał. On… rozleciał się, zanim go dotknęłam. Jakby się zdewirtualizował, ale nie wrócił na ziemię.

– Sugerujesz, że dalej może być w obrębie Lyoko?

– Nie wiem! – podniosła głos, ale zaraz zamilkła. Odetchnęła. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili – Przepraszam. Ja… nie mam pojęcia. Mogę ci tylko powiedzieć, czego byłam świadkiem. A przecież, jeżeli nie ma go w Lyoko ani na ziemi… to gdzie niby może być?

– Jestem w trakcie sprawdzania replik. – Jeremie przeskoczył między jednym okienkiem a drugim. Yumi spróbowała rozszyfrować z nich cokolwiek, ale nigdy nie była najlepsza w tak skomplikowanych kwestiach. Znała podstawy obsługi tego sprzętu i była tu od walki wewnątrz tego ustrojstwa. Oraz sam administrator przełączał się między nimi zbyt szybko, żeby mogła w ogóle nadążyć.

Albo po prostu jej procesy myślowe były zbyt chaotyczne na takie łączenie wątków i wysnuwanie propozycji przydatnych w rozwiązaniu całej zagadki.

Nic się nie składało.

Po Williamie przecież nie było śladu odkąd odbudowali Lyoko po zniszczeniu rdzenia.

— *** —

            Im wyżej się wspiąć, tym twardszy będzie upadek. William uważał to stwierdzenie za poetyckie i dość głębokie, dopóki nie przekonał się o jego prawdziwości na własnej skórze.

            Wystarczyło dosłownie spaść. Tyle, że to samo w sobie nie zabijało. To, co doprowadzało do opłakanych skutków, było zderzeniem z ziemią. Williamowi ciężko było określić, kiedy do takowego mogłoby dojść – gdy dłoń zemknęła się ze skałki przy którymś skoku z kolei, dosłownie przed metą, zaczął po prostu lecieć w dół w akompaniamencie własnego wrzasku. Zacisnął oczy w naturalnym odruchu człowieka szykującego się na ból.

            Im dłuższy lot… tym będzie on większy.

            Tylko… ile jeszcze będzie tak leciał?

            Przestał się wreszcie wydzierać i uchylił ostrożnie powieki. Nad sobą miał jasny, oddalony punkcik okolony grubymi, kamiennymi ścianami. Jeżeli dobrze przeczuwał, to właśnie tam jeszcze chwilę temu próbował się wspiąć. Teraz? Leżał na…

            …nawet nie na ziemi. Była to jakaś biaława chmurka. Zniknęła, kiedy William spróbował jej dotknąć, przez co łupnął plecami o skaliste podłoże. Jęk, jaki to z niego wydusiło. potoczył się echem razem z odgłosem rozsypujących się z kołczanu bełtów.

            Dłuższy czas tylko leżał. Nie był w stanie drgnąć ni ręką, ni nogą, przetwarzając dziwne zjawisko cudu – zupełnie, jakby coś nie do końca chciało mu pozwolić właśnie zginąć.

            „Masz… dość wysokie mniemanie o sobie, jeżeli myślisz, że ktoś chciałby cię ratować”.

            „A… może to oni…? Znaleźli mnie…?”

            „Czego ty się jeszcze łudzisz? Musisz sobie sam znaleźć drogę, albo stąd w życiu nie wyjdziesz”.

            Tylko… którędy teraz w ogóle mógłby pójść?

            Leżąc na wznak, dłonią przesunął po podłożu, natrafił na swoją kuszę. Była cała. Przyciągnął ją, przytulił do swojej piersi. Ilekroć spoglądał w górę, widział coraz bardziej, że nie miał, jak tam wrócić.

            Ale… do tej pory, jeżeli jedna droga zostawała zablokowana, dostawał drugą w zamian.

            Może nie powinien tak ślepo nimi podążać? Tyle, że przecież nie miewał innego wyjścia.

            A może od początku powinien kierować się w dół i siła wyższa tylko sprowadziła go do parteru?

            A może… po prostu to było mu pisane – upaść?

            „Nie uwolnię się…”

            „Nie uwolnię… się…”

            „Chcę do domu…”

            W każdym swoim kroku tutaj – nawet, jeżeli to spychał gdzieś w głąb siebie na poczet skoncentrowania się na wędrówce – czuł ten żal, że w ogóle tutaj wszedł. A mógł stchórzyć. Gdyby tylko wiedział, czym to mogło się skończyć – chętnie by został tchórzem.

            „Nikt po ciebie nie przyjdzie. Jesteś zdany sam na siebie”.

Zebrał się do siadu. A przecież pamiętał – biegli w jego stronę… Byli zaskoczeni na jego widok. Yumi chciała go złapać. Mógł zlikwidować tamte potwory. Ale nie mógł tam zostać: ten świat go zabrał z powrotem.

Czemu nie poświęcił dłuższej chwili miejscu, z którego przedostał się „na drugą stronę”?

„Wiedziałeś, że nie mogłeś zostać w miejscu. Musisz znaleźć wejście na tamten most, do bramy. Daj się prowadzić… ten świat chce ci coś powiedzieć…”

Czy wsłuchanie się w potencjalny jego głos był mu w stanie dać cokolwiek? Wstając z siadu, William zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę nie miał innych opcji – musiał brać i korzystać z tego, co to miejsce mu zostawiało. Miał cichą nadzieję, że ten biały obłoczek nie był tylko i wyłącznie przypadkiem, a znakiem, że jeszcze coś tu nad nim czuwało.

Znakiem, że coś nie chciało, by zginął.

– Tędy.

– Tędy.

– Tędy!

Usłyszał każdą myśl swoim własnym głosem – oto przed sobą miał trzy korytarzyki.

Zebrał rozrzucone bełty. Jeden z nich załadował sobie do kuszy – zaczynał sobie już powoli wyrabiać odpowiednie nawyki.

– Tędy.

Żadne wejście nie różniło się niczym od pozostałych.

– Tędy.

Każde wołało tak samo.

A może…?

– Tędy! – środkowe zawołało najgłośniej.

Ale po prawej znów usłyszał znajome głosy. Potem po prawej. Czy… ze środka…?

– Tędy.

– Tędy.

Pole energii!

– Aelita!

Zerwał się, za moment pędząc w prawą odnogę.

O tym, jak karygodny błąd popełnił, uświadomił sobie, gdy za sobą usłyszał łoskot – kamienie zwaliły się, zasypując Williamowi drogę wyjścia – a przed sobą dosłyszał warkot.

To nie mogło być coś małego.

Szczególnie, jeżeli udało mu się dosłyszeć charakterystyczny, przeraźliwy trzask okowów.

Autorka: Morrigan

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments