Przede mną rozciąga się most. Jeżeli chcę odzyskać władzę, muszę nim pójść.
Ale… czy uda mi się go pokonać…?”
Ostatnie, co William pamiętał, to zbliżający się do niego meduzo-podobny potwór. Potem, przez pewien czas, nie było kompletnie nic. Aż do teraz – gdy otworzył oczy. Leżał na bruku – pod plecami czuł każdą wypukłość kamiennej ścieżki. Budził się, nad sobą mając pochmurne niebo. Powietrze ciął swąd wszechobecnej spalenizny.
Gdzie… ja jestem?
Krzyki Aelity. Musiał uciekać, ale dokąd? Gdzie podziały się surowe, błękitne ściany? Co to było za miejsce? Odwrócił obolałą głowę to na lewo… to prawo. I nie poznawał nic. Widząc poczerniałe, nagie i martwe drzewa, podniósł się raptowniej na łokciach.
Coś było nie tak. Coś tu było cholernie nie w porządku.
Przypomniały mu się słowa odnośnie tego, że wirtualny świat wyglądał niemalże tak samo, jak ten realny. Ta szczegółowość, która z początku zafascynowała Williama, teraz przerażała.
Nagie, martwe drzewa. Pożółkłe płaty trawy na zszarzałej ziemi. Smród spalenizny i zgnilizny. Szum wody – kiedy usiadł, wypatrzył koryto płytkiej rzeki płynącej pod brukową drogą, na której się znalazł. Nie miał pewności, co nią płynęło, ale chyba od niej tak śmierdziało…
Wzbierał w nim strach. W klatce piersiowej budował się ciężar, co zaczynał mu krok po kroku odbierać swobodny oddech.
Przyjrzał się samemu sobie uważniej, kiedy tylko zauważył kolejne odstępstwo od normy: dalej nosił jasny kombinezon futurystycznego, ciężkiego wojownika. Pamiętał go – był nim tak bardzo zachwycony. Zwirtualizował się w nim w Lyoko.
Lyoko. Chyba… wciąż jestem w tym całym Lyoko.
– Jeremie…? Aelita! – zawołał, by sprawdzić, czy nie był sam.
Ale jednak był.
Przypomniał sobie wtedy o mieczu – wielkim, oburęcznym. Wyrżnął nim w pień całą gromadę potworów. Instynkt przetrwania podpowiadał, że mógł potrzebować broni. Nie wiedział, gdzie się znalazł dokładnie i czego mógł się po tym miejscu spodziewać. Gdzie go miał…? Tak duża broń (mógł przysiąc, że równa jego wzrostowi) nie mogła ot tak rozpłynąć się w powietrzu.
Ale ulec zniszczeniu – miała możliwość. Wystarczyło, by zaczął się jeszcze uważniej rozglądać na boki w jej poszukiwaniu.
Znalazł – stertę żelastwa. Potrzaskane ostrze, osadzony w rękojeści jego ledwie skrawek leżący nieopodal.
Serce, choć prawdopodobnie tylko wirtualne, dało o sobie znać, podchodząc mu do gardła. A może to było tylko fantomowe odczucie.
Bo przecież to powinien poczuć.
Prawda?
– O… nie.
Oddech przyspieszył. Drżał, urywany.
– Nie, nie, nie… – podniósł się z ziemi. Zrobił to za szybko, zachwiał się, świat jeszcze mu zawirował przed oczami. Padł na kolana, podparł się ręką i za moment poderwał ponownie. – Kurwa, nie, cholera, oh fuck, shit, no, no, no..!
Broń jednak, rzeczywiście, była zniszczona.
Złamana zupełnie tak, jak zagubiony czuł się jej właściciel.
Serce, gdyby mogło, właśnie by mu wyskoczyło z piersi i uciekło stąd najdalej, jak tylko miało możliwość. To, że nie był w stanie tego poczuć, prawdopodobnie pogarszało jego panikę.
– N-nie, k-ktoś tu musi być, ktokolwiek, przecież… Jeremie do nas mówił z ziemi, m-mógł… JEREMIE! – wrzasnął ku niebu. Klęcząc przy roztrzaskanej broni, zaczął rozpaczliwie próbować poskładać ją w całość.
Zupełnie jak puzzle – fragmenty do siebie pasowały, ale po podniesieniu rozsypywały się ponownie w drobny mak. Nie był w stanie jej naprawić.
Świadomość, że był bezbronny, uderzyła go jak obuchem. Nie potrafił przyjąć jej jednak do wiadomości.
– Jeremie! Aelita!
Różowowłosa przecież była dosłownie obok…!
– Yumi! Kurwa mać, Ulrich! Ktokolwiek…! – krzyki niosły się echem. Nie było jednak w pobliżu nikogo, kto by na nie odpowiedział.
Złapał za rękojeść. Może ten fragment mu się przyda…
– Ludzie! Ktokolwiek!
Broń, prowizoryczny jej fragment, który mógł robić nawet i za sztylet, on też się rozleciał. Puścił resztki.
– Zabierzcie mnie stąd! Zabierzcie, ja nie chcę! – mówił, a im dłużej, tym wyraźniej łamał mu się głos – Ja już nie chcę…!
Nie miał nic.
Nikogo.
Ani, najwyraźniej, dokąd się udać.
Zostało mu tylko wrzeszczeć. Jedyne, co miał, to chyba luksus paniki. Więc z niego skorzystał.
Zatem – wrzeszczał. Wyklinał. Zdzierał gardło.
Wyzywał – za zesłanie go tutaj. Za zostawienie samemu.
Krzyczał, co tylko mu przyszło w desperacji i rozpaczy, w strachu, do głowy. I trwało to długo.
Następnie, z jeszcze większym strachem odkrył, że najprawdopodobniej czas tu nie płynął. Nie ściemniało się, ani nie rozpogadzało. Wszędzie tylko te chmury, martwe drzewa i smród. Z kolan podniósł się dopiero po dłuższym czasie całego panicznego amoku.
Nie czuł zmęczenia. Gardło go nie bolało od wrzasków. Nie bolały go kolana ani plecy od twardych, brukowych łebków.
Nawet nie miał łez do wytarcia.
– Kurwa, gdzie ja wylądowałem…? – ponowił pytanie, już po raz kolejny tego dnia.
Dnia…? Jak tu się je odliczało…? Na pewno tak samo, jak w domu? Czas się zdawał nie istnieć. Ot, wszystko inne się ruszało, tylko coś jednak wbrew wszystkiemu zatrzymało wskazówki.
W dłoni ściskał kilka lżejszych fragmentów swojego miecza. Zatknął je wreszcie przy pasie, za swoją szarfę. Kompletnie nie wiedział, co więcej mógł z nimi zrobić. Liczył tylko na to, że jakkolwiek się przydadzą… albo, że jednak nie będą musiały.
Bo wszystko mu przypominało jakąś grę wideo, w której główny bohater musiał sobie sam wywalczyć prawo do przetrwania i drogę wyjścia; dojść do celu. Momentalnie… chyba je znienawidził. Co najgorsze, jeżeli jednak znalazł się w jakimś dziwnym śnie, to nie był w stanie sam się z niego wybudzić.
Gdyby to jeszcze było snem.
Spojrzał wreszcie relatywnie spokojniejszym okiem na brukową drogę. Zdawała się prowadzić do starej bramy. Mógł tędy pójść. I tak nie miał innego punktu zaczepienia…
…ale, po kilku krokach zorientował się, że dostanie się tam będzie bardzo trudne… o ile w ogóle możliwe.
W drodze była wyrwa. Ogromna. Kończyła się przepaścią bez większej możliwości jej obejścia. Nie miał, jak jej ominąć i dojść do tej bramy.
William nie czuł za wiele fizycznych bodźców, a mógł przysiąc, że cały się trząsł. Wszystko przewracało mu się w środku. Może jednak znalazło się miejsce na lekki ziąb…?
Nie było nikogo, kto wskazałby mu drogę. Był skazany tylko i wyłącznie na samego siebie. Uniósł drżące dłonie do twarzy i przetarł ją kilkukrotnie.
Poczuł się cięższy – dziesięciokrotnie, a nawet i więcej. Jak się okazywało, poczucie beznadziei swoje ważyło.
– Myśl, kretynie… myśl, cholera… – mruknął pod nosem.
Jeżeli jedną drogą nie był w stanie przejść, powinien szukać innej. Do tego doszedł po kolejnej, długiej sesji – tym razem bezmyślnego gapienia się w przepaść. Postanowił wreszcie odwrócić się do niej plecami.
Tam bruk się kończył – czy też zaczynał mu się pod nogami i ciągnął dalej za Williamem. Przed sobą teraz miał coś, co przypominało zalane po ulewie, piaszczysto-skaliste pustkowie. Po lewej było ogrodzenie, prawdopodobnie pozostałości jakiejś wioski, które straszyło stertą wbitych w ziemię pali. Gdzieniegdzie powiewały podziurawione płachty. Po lewej – w górę pięła się skalna ściana.
Od niego, na wysokości, zdawał się zaczynać drewniany most. W jego połowie stała, nie wiadomo do końca, dlaczego, ale chata. Chyba jakaś stróżówka, punkt przypominający odprawę na lotnisku…? Dalej, za nią, wznosiła się kolejna, większa od tej za jego plecami, brama. Swoją konstrukcją przypominała rozgniewanego, pochylającego swój dziób nad mostem kruka. A może tylko mu się wydawało.
Co jednak w tym wszystkim mogło stanowić większy pewnik…?
Wpatrzył się dłuższą chwilę w drewnianą konstrukcję.
Jak ten bohater z gry wideo, tam prawdopodobnie mógł mieć swój pierwszy znacznik. Tak mu się wydawało. Nie wiedział, czy dobrze wnioskował.
Ale nie pozostawało mu nic innego.
Postawił krok… a za nim kolejny.
I kolejny.
Autorka: Morrigan