04 – Za oknem

            – Chemia…? Błagam, tylko nie to karamelstwo…

            – Nie przesadzaj, Vee. To nie jest aż tak zły przedmiot!

            Vivienne jedynie wywróciła oczami, Thia – uśmiechnęła się szerzej.

            – Pod warunkiem, że cokolwiek z niego rozumiesz… – westchnęła, wypuszczając z dłoni podręcznik, z którego się do tej pory uczyła. Książka upadła miękko na posłanie jej łóżka, odbijając się od niego zaledwie raz.

            Nie znosiła chemii. Te wszystkie wzory sumaryczne i strukturalne, wartościowości, których nie rozumiała, zlewały się zasadniczo w jedną, podobną do kakofonii, paćkę.

            – Kiedy masz poprawę?

            Vivienne sama padła plecami na posłanie.

            – Jutro. – odmruknęła, wbijając spojrzenie w sufit. Jej humor był dość średni… szczególnie po niedawno odbytej rozmowie telefonicznej z matką.

            Nie do końca miała ochotę na spędzanie czasu z jej nowym partnerem, jeżeli już na następny weekend miałaby się znaleźć u niej. Nawet, jeżeli ten byłby wobec niej w porządku i jednocześnie był ojcem Thii… chociaż, wciąż lepszy był on, niż obecna narzeczona ojca, z którą od samego początku, od dwóch lat, nie mogła się kompletnie dogadać. Unikały się – Vivienne unikała jej jak ognia, byleby nie wchodzić w otwartą konfrontację: taką, jakie już niejednokrotnie kończyła jedynie interwencja ojca… nim panie naprawdę wzięłyby się za kudły. Raz obstawał za córką, raz za swoją „lolą”, jak to niekiedy Vee ja nazywała. „Lola” zaś nawet nie zamierzała udawać, że akceptowała młodszą Dunbar – tylko nie okazywała tego tak dosadnie jak ona, bo w traktowaniu na co dzień, mogła liczyć na szczerą i brutalną wzajemność.

            I wiedziała, że nie było już co liczyć na ponowne zejście się rodziców, skoro ci nawet nie potrafili ze sobą rozmawiać. Dziewczyna czuła się jak posłaniec. To przez nią pytali się, jak miewała się druga strona.

            I jedynym pozytywem w tym wszystkim wydawała się być relacja z Thią, którą niekiedy podziwiała za cierpliwość do jej humorków… i Vivienne nierzadko nienawidziła siebie samej za to, że chociaż Vintra nigdy nie zrobiła jej niczego złego, to bez wahania wymieniłaby ją na swojego ukochanego, starszego brata.

            Byleby jeszcze jeden raz usłyszeć, jak woła za nią „Vivi”. Nie „Vee” – to zdrobnienie było jedynym, na jakie mogła jej pozwolić. Co z tego, że niby krótsze?

            Za każdym razem, to magiczne „Vivi” słyszała tylko głosem Williama.

—(••÷[]÷••—

            „– Było nas pięcioro.”

            Na pewno?

            – Vivienne, czy możesz powiedzieć mi, co takiego ciekawego widać za oknem?

            Czarnowłosa drgnęła, naprędce odwracając wzrok od okna – w stronę prowadzącej fizykę Suzanne Hertz.

            Słodko.

            – Wypatruję zachodzących zjawisk fizycznych. – dziewczyna palnęła to bez większego namysłu. Czy liczyła na to, że to uratuje sytuację? Mawiali, że nadzieja, matka głupich, swoje dzieci kochała.

            – Ach… tak. Zatem, proszę – wymień wszystkie te zjawiska, które zaobserwowałaś. Na dodatkową ocenę.

            Cu-do-wnie. Znowu będzie dywanik?

            Ale, kimże byłaby Vivienne Dunbar, gdyby chociaż nie spróbowała szczęścia? Postarała się zamaskować odruch ciężkiego westchnięcia, kiedy wstawała z miejsca.

            – No już go tak nie wypatr-

            Po klasie, na moment, rozległy się cichusieńkie szelesty.

            – Kitanov, szykuj się do odpowiedzi jako następny. Ostatnie trzy tematy.

            Ale to nie powstrzymało zaciśnięcia dłoni w pięści ze strony Vivienne.

            Pieprzony skur-

            – Dunbar, czekam na Twoją odpowiedź. Wymień zjawiska, które tak zawzięcie obserwowałaś przez okno.

            Niech cię diabli, Kitanov. Niech cię, kurwa, diabli.

            – Zatem… mogłam zaobserwować zjawisko opadania liści z drzew za sprawą grawitacji…

            „Popisałaś się”, złośliwie dociął jej głosik w głowie. Ten wredny chochlik budzący się w najmniej odpowiednich momentach znowu tylko budował w niej irytację. Konkretną.

            – Co dalej?

            – Rozchodzenie się fali światła…? I…

            – Patrzcie… co on wyprawia?

            Vivienne odwróciła się w stronę okna, obserwując przez nie obcego sobie chłopaka – prawdopodobnie z gimnazjum, sądząc po jego posturze. Dość mylącej, bo wątły nastolatek właśnie pokazywał, że skrywał na tyle dużo siły, by móc demolować ławki i kosze na szkolnym dziedzińcu. Trochę bardziej na lewo można było dostrzec, jak z budynku akademika wybiegł Jim Morales, wymachując rękoma. Coś krzyczał w stronę chuligana.

            I nagle, zbladł.

            Zbladła również i cała klasa, kiedy chłopak wyciągnął dłoń, z której puścił wiązkę błyskawic. Wuefista ledwie jej uniknął. Druga porcja elektryczności zderzyła się z drzwiami wejściowymi – zatrzaśniętymi w dosłownie ostatniej chwili.

            Okej, to… dobra, przywidziało mi się, prawda…!? Śpię! No, budzimy się, Vee…!

            Ale, to spojrzenie, jakie zostało skierowane w jej stronę przez tego dziwnego gimnazjalistę z dziedzińca, było jak najbardziej prawdziwe. Zupełnie jak to szarpnięcie za rękę i sprowadzenie do parteru.

            Tamten chłopak patrzył bezpośrednio w jej stronę. Mogła to przysiąc.

            Dlaczego!?

            W kieszeni spodni zaczął wibrować jej telefon. Słyszała, jak dziewczyny z końca sali zaczynały panikować, płakać, a pani Hertz gdzieś wydzwaniała. Wyszarpnęła swoją rękę z uścisku nikogo innego, jak Relji Kitanova.

            – Nie dotykaj. – syknęła.

            – Nie pierdol, że się nie boisz, Dunbar. – sarknął Relja – Jakiś ufol strzela piorunami z ręki – a co tam! Pogapię się na niego, bo co mi może zrobić!

            – Jeszcze słowo, a wylecisz przez to okno – prosto na jego pastwę. – wycedziła, mierząc czerwonowłosego gniewnym spojrzeniem. – I nie myśl, że będę miała przed tym jakiekolwiek opory.

            – Przestań być tak sztucznie harda. Wszyscy widzą, jak się cykasz. – prychnął, zdejmując z niej swoje spojrzenie. Rozejrzał się po sali – Zawsze chciałem, kurwa, skończyć jak smażony kurczak.

—(••÷[]÷••—

            „Nowa wiadomość od: Vivienne Dunbar”

            Czego znowu…?

            Czy chciał z nią rozmawiać? Po prawdzie, to tak średnio. W mniemaniu Ulricha Sterna, ta dziewczyna oznaczała dla niego, po prostu, kłopoty. Od samego początku – od jej wparowania do fabryki – one za jej sprawą mogły się tylko i wyłącznie nawarstwiać. Co go w ogóle podkusiło, żeby jednak odczytać, nie zaś zignorować?

            To, że znała jego sekret, którego nie potrafił upilnować, czy też moralny kac względem jej osoby, jakiego doświadczał od spotkania w Pustelni?

            Okłamał ją i chociaż się tego wstydził, rozumiał, że nie miał innego wyjścia. Przynajmniej w ten sposób próbował sam siebie usprawiedliwić. Nie potrafił jej powiedzieć prawdy – albo uwierzy w to, co usłyszała, albo zacznie węszyć, odkryje prawdę razem z powiązaniami jej brata i urządzi piekło.

            Chociaż, co było lepsze? Wściekła siostra Williama nad głową, czy też ta sama siostra, ale wysyłająca filmik z wydarzeń w Kadic – chłopak na nagraniu właśnie posyłał elektryczną wiązkę w stronę czmychającego za drzwi akademika Jima.

            Telefon wypadł z dłoni Ulricha – ten, stojąc na środku parkowej alejki, cofnął się jeszcze krok. W szoku spoglądał na leżące do góry wyświetlaczem urządzenie. Zupełnie tak, jakby to z tej komórki puściły błyskawice. Nie z rąk głównego bohatera zapętlonego nagrania.

            „Wiesz, co to może być, prawda?”

            Dłonie trzęsły mu się jak alkoholikowi przechodzącemu pełnoprawne delirium.

            Wrócił…! Naprawdę wrócił… wciąż istnieje…!

—(••÷[]÷••—

            Z gardła Bezimiennego wyrwał się cichy jęk. Zamknął oczy. Dłoń – powędrowała ku jego głowie, odruchowo próbując rozmasować skroń, pod którą czuł pulsujący ból. Tego dziwnego uczucia doświadczał właśnie po raz pierwszy od swojego przebudzenia tutaj, w nieprzyjaznym i surowym świecie.

            Skąd również to poczucie, że mogło to cokolwiek oznaczać?

            Siedział na klęczkach, na dolnej platformie swojej wieży: była mu niczym gniazdo. Nie mając pojęcia, czemu to robił, nabrał powietrza w płuca. Powoli. Przytrzymał je i zaczął wypuszczać – chwilę dłużej, niż je wdychał.

            Dlaczego… to robię? Skąd to wiem…?

            Uchylił powieki – ale przed sobą, przez ledwie ułamek sekundy, nim zacisnął je na nowo, zamiast znajomych okienek widział skaliste wzgórza i skrywającą się za nimi, obleczoną w krwistoczerwony obłok, wieżę. Była zupełnie taka, jakie już widział i w której przebywał. Ale ta, w której był obecnie, znajdowała się na Pustyni. Przed nią stał krab, którego wcześniej przejął, a nie wiedział, jak przerwać ten wpływ. Nie to, że jakkolwiek to go męczyło. Nie czuł jak na razie negatywnych efektów swojej umiejętności. Wciąż, po prostu, byłoby dobrze wiedzieć, jak to się robi.

            Kilkukrotnie zamrugał, zanim znowu zamknął oczy i ukrył swoją twarz w dłoniach.

            Jeszcze raz zaczerpnął oddechu. Palce zagrzebał w granatowoczarnej czuprynie, jakoby nawet najlżejsze pociągnięcie za nią miało wymusić na nim przywołanie do porządku…

            Jakiego niby „porządku”? Przecież, w tym miejscu, z nim, z pewnością nie było „w porządku”. Nie należał tutaj, ale i nie potrafił sobie przypomnieć, skąd pochodził dokładnie i jak się znalazł akurat tutaj.

            Uspokój… się…

            Powoli wreszcie opuścił ręce. Podniósł głowę. Otworzył oczy. Znowu miał przed sobą wypełnione binarnymi kodami okienka, których błękitna poświata starała się rozświetlić jego przysłoniętą kapturem twarz i rzucała refleksy na jego pelerynę.

            O co… tu chodzi…?

            Co to za dziwne zjawisko, jakiego przed chwilą doświadczył i czy to działo się teraz, naprawdę?

            Był tylko jeden sposób, by się przekonać.

            Bezimienny poderwał się na równe nogi i przeszedł po platformie do wyjścia. Znak na pancerzu czuwającego przed wieżą kraba ponownie zajaśniał bielą – w znajomy mu już sposób.

            Chłopak wskoczył zwinnie na potwora. Złapał się go tak, jak tylko mógł, zaciskając dłonie na brzegach jego pancerza. Położył się na niego plackiem.

            – Zabierz mnie do wieży… do gór. – szepnął.

            Za chwilę, krab postawił krok, za nim kolejne, powoli się rozpędzając – w stronę odpowiedniego przejścia.

—(••÷[]÷••—

            „Zostań tam, gdzie jesteś! Niedługo będzie po wszystkim. Ogarnę to.”

            „Jak to, kurwa, ogarniesz!? Pójdziesz z typem na solo za garażami? Może jeszcze powiedz, że strzelasz laserami z oczu. Już dzisiaj mnie nie zdziwi nic.”

            „Siedź jak siedzisz, zrozumiałaś?”

            Na pasku powiadomień pojawiła się również wiadomość od Thii: razem ze swoją klasą zabarykadowali się w sali chemicznej. Czy czarnowłosej ulżyło? Ani trochę. Martwiła się o Vintrę jak szalona.

            – Do kogo tak wypisujesz?

            – Relja, Bóg mi świadkiem, zaraz Cię wypierdolę tym oknem!

            – Dunbar, Kitanov, SPOKÓJ!

            – To niech skończy pieprzyć! – cisnęła pod nosem Vivienne – Mam ważniejsze rzeczy do roboty niż słuchanie jego pierdolenia.

            „Mogę jakoś pomóc? Skoro wiesz, co się dzieje, to na pewno również wiesz, co taki ktoś jak ja mógłby zrobić.”

            „Siedź. Zaraz będzie po wszystkim.”

            Klient informacyjny „mam cię w dupie” zadziałał ze strony Ulricha bezbłędnie.

            „Ależ oczywiście, że za moment to będzie po wszystkim, jeżeli chodząca prądnica dorwie się do uczniowskich zadów – a nie mam ochoty na demonstrację działania prądu elektrycznego na ludzkim organizmie!”

            „To się kryj jak reszta tych uczniów. Wiedzą, kurwa, co robią. NIE WYŚCIUBIAJ NOSA!”

            „Czyli, z Twojego na moje, „nie wpierdalaj się”?”

            To się jeszcze zdziwisz, Stern.

            Co ją bardziej urządzało? Siedzenie pod jedną ławką z co rusz dogryzającym swoimi aluzjami do jej życia Relją, czy też próba jakiegokolwiek ratowania sytuacji?

            – Vivienne…? Ej, co ty wyprawiasz!?

            Puściła to pytanie mimo uszu. Profesor Hertz była aktualnie zajęta uspokajaniem wyjących wniebogłosy tipsiar. To była jej szansa.

            Ktoś już ewidentnie podłapał ten pomysł wcześniej, bo drzwi pracowni nauk przyrodniczych były uchylone. Stwierdzenie, że im dalej od tego wariatkowa, tym lepiej było czymś, czemu się akurat nie mogła dziwić.

            Sama niejednokrotnie miała takie myśli, ale w wiele bardziej sprzyjających okolicznościach.

—(••÷[]÷••—

            „– Gdybyśmy, kurwa, wiedzieli kto to jest, to byśmy to zrobili!”

            Mapa z jej wspomnień była podzielona na ćwiartki otaczające kulę, jakby punkt centralny. Serce wszystkiego… serce całego problemu.

            „Ten sprzęt powinien być wyłączony.”

            A XANA, będący jeszcze jedynie skrótem dla Vivienne i piekłem dla tamtej dwójki z fabryki, martwy. Przynajmniej takie było założenie programu, jaki został zaaplikowany lata temu.

            Jeszcze tylko nie wiedziała, że dla niej również stanie się piekłem.

            Drzwi prowadzące na boisko, a co za tym szło, tyły szkoły, od dawna domagały się wymiany. Teraz zapewne ktoś się nią zainteresuje bardziej, kiedy dziewczyna, po prostu, przywaliła w nie z porządnego kopniaka – i tak były już otwarte. Ktoś uznał za słuszne uciekać z tego miejsca jak najdalej.

            Nie mogła tu zostać. Nie, jeżeli wiedziała, że mogła pomóc to powstrzymać. Rżnęła bohaterkę? Może trochę.

            Bardziej czuła, że wreszcie mogła mieć na coś wpływ… oraz miała przeczucie, mówiące jej głośno i wyraźnie, że jednak coś przed nią zatajono.

—(••÷[]÷••—

            – Nie, nie, nie… to się nie dzieje, to się…

            – To się dzieje.

            Ulrich tylko marzył, by te słowa nigdy nie padły z ust Aelity, zupełnie tak, jak to nastąpiło chwilę temu.

            To się nie dzieje.

            A jednak. Działo się. Stones potwierdziła jego obawy.

            Tamten wysłany piętnaście minut wcześniej filmik był na to kolejnym dowodem. Tak samo, jak lokalizacja aktywnej w sektorze górskim wieży, której koordynaty wypluło im okienko Superskanu. Południe. Podświetlające się na czerwono znaczniki potworów, które właśnie szykowały się do obrony wieży. Znaczniki, które znał na pamięć i nie było siły, która mogłaby je z niej wyprzeć. Takich rzeczy nie dawało się zapomnieć tak po prostu.

            – Musimy tam wejść. Teraz. – szepnęła różowowłosa. Nie siedziała w fotelu. Stała nad klawiaturą, pochylona, wstukując kolejne polecenia do konsoli.

            Czy damy radę… tylko we dwoje…?

            Ledwie widocznie, pokręcił głową.

            Musimy.

            W duchu skarcił się za ten moment zwątpienia. Nie mieli na to czasu.

            Nie ociągaj się… ruchy.

            Właśnie miał ponownie zacząć schodzić w dół, po drabince – ale rozległy się stukoty z góry.

            – Co jest…?

            Aelita zatrzymała się w połowie zejścia w dół. Zadarła głowę, napotykając w ten sposób znajomą już parę butów i kaskadę czarnych, długich włosów.

            – Mówiłem ci, że masz zostać w szkole!

            – To się, kurwa, przeliczyłeś!

            Aelita tylko ciężko westchnęła, słysząc ten głos – należący do nikogo innego, jak Vivienne.

            – Nie mamy czasu. – powiedziała krótko Stones, schodząc w dół – ku skanerom.

            – To ja, co?

            – Usiądź na dupie przed kompem, załóż słuchawkę i gap się w mapę. Bądź tylko tak łaskawa odpalić mikrofon i nas ostrzec o zbliżających się posiłkach. – Ulrich ledwie skończył mówić, zanim zszedł w dół w ślad za Aelitą.

            – Cz-czeeekaj… co!?

            Ale, czarnowłosa została już sama.

            – Ygh… dobra.

            Powoli, Vivienne podeszła do całej tej maszynerii. Ostrożnie wsunęła się na fotel. Rozejrzała się za słuchawką, o której wspomniał Ulrich: leżała na klawiaturze. Miała przy sobie mikrofon. Była podłączona do sprzętu kablem owiniętym w kilku miejscach izolacją w różnych kolorach. Założyła ją i wbiła spojrzenie w ekran: na którym podświetliły się karty ze znajomymi twarzami, ale w kompletnie jej nieznajomych stylizacjach…

            Ulrich wyglądał jak futurystyczny samuraj, Aelita przypominała wyrwaną z modern fantasy elfkę.

            Na dziwnej mapie podświetlały się ich znaczniki, zielone. Dalej: było kilka innych, ale już czerwonych. Zadziałała metoda skojarzeń.

            Zieloni to swoi. Czerwoni – nieswoi.

            – E-ej… przed wami są jakieś dziwne, czerwone znaczki…

            – Wiemy.

            Dziewczyna drgnęła, słysząc w słuchawce głos Aelity.

            – Ile?

            – Siedem. – odpowiedziała Vivienne. – Jakieś… krabopodobne coś…? Dziwne owadziki…

            – To będzie szybkie.

03 – Pustkowia

Zgubiła ją. Czy to właśnie był ten przysłowiowy, ślepy zaułek? Mogła przysiąc, że właśnie widziała Vivienne, jak znikała w tej starej fabryce, ale trop… jakby się nagle urywał, a czarnowłosa po prostu rozpływała w powietrzu – tego dnia wyjątkowo ciężkim od deszczu. Może ją pomyliła z kimś? Może po prostu coś jej się przywidziało? Czy jednak dawało się pomylić tę czarnowłosą dziewczynę? To było ciężkie. “Vee” należała do raczej wysokich i mało kto miał takie włosy do pasa, charakterystycznie, naturalnie kruczoczarne.

            Thia cmoknęła z niezadowoleniem, sama do siebie. Rozejrzała się wokoło. Kurz, sterty żelastwa, niesprawna winda. Już sprawdzała przycisk. Nie reagował, jakby ktoś odłączył zasilanie. Chociaż, czy to miejsce w ogóle miało jakiekolwiek jeszcze zasilanie? Poddawała to w pewną wątpliwość. Miejsce wyglądało na opuszczone już od wielu, wielu lat. Jakby nikt o nie nie dbał… jednak guzik przywoływania windy był czysty. Wręcz wytarty od naciskania, co nie umknęło jej uwadze.

            Coś tu mogło być na rzeczy. Coś… więcej. Na chwilę pozwoliła sobie na zagubienie się gdzieś we własnych myślach, tworząc własną, mentalną mapę.

            To musiała być Vivienne. Co chciała zrobić? Czy często tu przychodziła? Jakim cudem, no jakim tak nagle się okazało, że jej tu jednak nie było? Drugie wyjście? Całkiem możliwe. To miejsce było niesamowicie wielkie. Miało tor testowy dla samochodów, gdy te były jeszcze tu produkowane. Niezła pożywka dla amatorskich poszukiwaczy przygód i zwiedzających takie właśnie dziwne miejsca.

            Wciąż starała się ją zrozumieć. Wiedziała, że Dunbar czasem po prostu miała dość tego, co działo się wokół niej, w jej życiu, otoczeniu… z wieloma kwestiami, fakt, radziła sobie sama, ale czy prawdopodobna śmierć starszego brata i rozpad rodziny był czymś, z czym można było się tak łatwo oswoić? Thii było momentami ciężko myśleć o tym, że sama kilka lat temu straciła mamę. I choć to myślenie ją momentami przerażało… miała wrażenie, że była dzięki temu w lepszej sytuacji. Wiedziała, że jej mama nie żyła. Vivienne? Wciąż nie wiedziała, co mogło się dziać z Williamem. Gdzie był. Czy wciąż był…? Bywały dni, że żyła nadzieją, że to będzie ten dzień, w którym zobaczy go na ulicy i będzie mogła mu przyłożyć w pysk za te wszystkie lata. Następnego dnia potrafiła warczeć na wszystko i wszystkich, by przeżywać swoją żałobę od nowa.

            Początki ich znajomości były ciężkie. Jakim cudem w ogóle znalazły wspólny język? Ich rodzice włożyli w to wiele pracy. O ile Thia dość szybko zaakceptowała swoją macochę, tak dla Vivienne pojawienie się w życiu ojczyma i przyszywanej siostry było swoistym spuszczeniem bomby na głowę. Tracisz ukochanego brata, a za jakiś czas dowiadujesz się, że to Ty masz być starszą siostrą dla zupełnie obcej dziewczyny. To musiało być ciężkie. To musiało się kończyć awanturami i podkładaniem kłód pod nogi. Chociaż, lepsze było to, niż kłócący, obrzucający się wzajemnie błotem rodzice, ich brak czasu, pretensje.

            Może i czasem wspomnienie jej słów bolało, ale zgadzała się z nimi.

            Nie myśl, że możesz zająć jego miejsce.

—(••÷[ ]÷••—

            Przycisk nie działał. Nacisnęła go raz jeszcze, ale nawet nic nie przeskoczyło. Zablokował się? Nie, wciąż był wyczuwalny moment przeskoku, więc odpadało. Ktoś ją zablokował. Sprytnie. Jakby tamta dwójka mogła się domyślać, że Vivienne będzie chciała sprawdzić to miejsce na własną rękę. Jakby wiedziała – bo czy tak nie było? – że na pewno jej wszystkiego nie powiedzieli. Szczególnie, że tam ktoś był a zająknięcie Ulricha…

            Mógł kłamać. Ludzi w to zamieszanych mogło być wiele, wiele więcej, ale przecież nikt by się do tego głośno nie przyznał, jeżeli… coś by leżało w związku z tym na sumieniu. Pamiętała doskonale te nerwowe reakcje, kiedy ich znalazła, kiedy Stern wziął ją za bluzę i przyparł do ściany. Desperacja, szok, wściekłość – po trochu sama go również sprowokowała. W takich sytuacjach bezczelność wychodziła jej chyba najlepiej. Może chciała się wybronić i pokazać, kto tu ostatecznie w tej całej sytuacji był górą. Przecież, znała ich sekret i to nie były jakieś tandetne, miłosne liściki czy dziecięce pamiętniczki.

            Już sama w tym wszystkim nie wiedziała, czego chciała. To był jeden z tych dni, w których po prostu myślała za dużo, a jeżeli akurat się nawinęli pod rękę, robiąc coś naprawdę dziwnego, to po prostu pojawił się ten pierwszy stopień do piekła. Ciekawość.

            Vivienne jeszcze tylko nie zdawała sobie sprawy z tego, do jak prawdziwego piekła się dokopała.

            Zrezygnowana, postanowiła po prostu się przejść po tym miejscu. Może znajdzie coś innego, co na chwilę zajmie jej myśli? Udało jej się zauważyć, że z tego miejsca było drugie wyjście. Przeszła tam, jednak zamiast wyjść, stanęła pod zadaszeniem. Deszcz spadał grubymi kroplami, coraz bardziej tylko mocząc spękany beton. Widziała powoli kształtujące się kałuże. Z kieszeni swoich bojówek wyciągnęła paczkę papierosów i zapalniczkę. Była poza szkolnym terenem, to po pierwsze. Po drugie, wokół nie widziała żadnych materiałów wybitnie łatwopalnych poza przypadkową stertą szmat z większą zawartością kurzu i brudu niż włókien. Zaciągnęła się odrobinę bardziej niż zwykle, przytrzymała chwilę dym, wypuszczając go za moment złożonymi w dzióbek ustami. Słuchawki zagłuszały dźwięk deszczu, podmieniając go na dyskografię Hypnogai.

            Nawet nie spostrzegła się, że ktoś ją zaszedł od tyłu, by złapać za ramię – a kiedy tylko to zrobił, dziewczyna gwałtownie się odwróciła, wyprowadzając cios z łokcia w żebra, a następnie odskoczyła od potencjalnego napastnika, by wymierzyć kolejny cios. Powstrzymał ją przed tym głos słyszalny dzięki słuchawkom, które spadły z jej uszu, a także widok znajomej jej już dziewczyny. Niewiele osób mogło poszczycić się tak wyraźnym odcieniem różu na włosach.

            – Cholera jasna…! – zaklęła pod nosem Vivienne, kiedy rzuciła w kąt swojego papierosa – Sorry, nic Ci nie zrobiłam?

            Nie no, cudownie!

            Z wyraźnym grymasem bólu na twarzy, Aelita rozmasowała obolałe miejsce, powoli się prostując. Czarnowłosej było za tę akcję autentycznie głupio, ale skąd miała wiedzieć? W jej przypadku to był już odruch. Może nie chodziła na żadne, bardziej specjalistyczne kursy samoobrony, ale przecież paru sztuczek mogła się nauczyć ot tak. Ktoś mógł jej je pokazać.

            Ktoś…

            – Myślę… że przeżyję. – odpowiedziała wreszcie Aelita, z lekka się jeszcze krzywiąc. Czego nie mówić o Vivienne, dziewczyna miała siłę. I wiedziała, jak jej powinna używać. – Trenujesz coś?

            – Nie… parę chwytów, niektóre z neta, niektóre ktoś mi po prostu pokazał. – odparła, wzruszając ramionami.

            – Ah… rozumiem.

            Przez chwilę stały w nieco niezręcznej ciszy. Obie obserwowały krople deszczu, nim Vivienne wreszcie odważyła się odezwać.

            – Wyłączyliście windę.

            To nie było pytanie. Brzmiało w jej ustach jak stwierdzenie faktu.

            Aelita nie zaprzeczyła.

            – Musieliśmy to zrobić. Nikt więcej… nie może wiedzieć.

            Czarnowłosa wywróciła oczami.

            – Moja wina, że nawet się wtedy nie obejrzeliście, czy nikt za wami nie lezie?

            – No właśnie dlatego lepiej mieć dodatkowe zabezpieczenie.

            Mądry zawsze po szkodzie, skwitowała, ale nie wypowiedziała tego na głos.

            – Długo tu już jesteś…? – zapytała Aelita.

            – No… trochę. – przyznała Vivienne. Zacisnęła usta w wąską linię, widząc rzuconego, niedopalonego papierosa, aktualnie już mokrego od wody z kałuży, w której wylądował. Wyciągnęła ponownie paczkę i zapalniczkę. – Palisz?

            – Nie… dziękuję.

            – Więcej dla mnie. – Dunbar wzruszyła ramionami, po chwili odpalając drugiego papierosa. – Długo już w tym siedzicie? – rzuciła, jakby od niechcenia. Jakby chodziło o dosłowną pierdołę, nie zaś coś, co równie dobrze mogło posłać cały świat do diabła.

            – W czym?

            – Wiesz, o co może mi chodzić, laska.

            Aelita musiała wziąć głębszy oddech.

            – Ulrich i reszta… kilka lat. – przyznała wreszcie dziewczyna.

            – Ty krócej? – zapytała. – Też z przypadku?

            – Nie… dłużej.

            Wiele dłużej, mogłaby powiedzieć, ale jakby w porę ugryzła się w język. Na niektóre informacje powinno się znaleźć bardziej odpowiedni moment i miejsce.

            – Czyli powiadasz, zaczęło się od Ciebie. – odparła na to Vivienne.

            – Można to tak ująć. – stwierdziła Aelita.

            Może jednak mogłam przystać na tego papierosa… gdyby jeszcze to tak nie śmierdziało., westchnęła w myśli różowowłosa, zerkając ukradkiem na dym, jaki ze swoich ust ponownie wypuściła jej towarzyszka.

—(••÷[ ]÷••—

            Mogłam się cieplej ubrać. I wziąć cokolwiek, cholera, z kapturem, przemknęło przez myśli Thii.

            Ile już tak padało? Całkiem długo. Stała jak osioł już od pół godziny, a ulewa jakby nawet nie miała zamiaru sobie pójść. Ile to jeszcze potrwa? Miała dość. Było jej zimno. Poprawiła rozkloszowaną spódniczkę. Tego dnia było ciepło, fakt… ale wcześniej. Na pewno, zanim przyuważyła, jak jej się wtedy wydawało, Vivienne i postanowiła za nią podążyć.

            To… chyba nie mogła być Vee.

            Dlaczego wciąż to ją zastanawiało? Czemu wciąż męczyło? Czego w ogóle mogłaby tu szukać?

            Vee. Niekiedy jak ta cholerna enigma, ciężka do rozgryzienia – Thia zaś nigdy nie była dobra z przedmiotów ścisłych, o znienawidzonej przez uczniów wszelkiego wieku królowej nauk – matematyce – nawet nie wspominając.

            – Ciekawe miejsce na przeczekanie ulewy, no nie powiem.

            Drgnęła, podnosząc naprędce głowę. Pochłonięta na chwilę myślami w połączeniu z zabawą telefonem nawet nie słyszała przyspieszonych kroków w swoją stronę, a o czyjejkolwiek obecności dopiero poinformował ją ten głos. Przed nią stał średniego wzrostu młody mężczyzna, właśnie zrzucał ze swojej głowy wojskową kurtkę – tak jak on sam, przemoczoną do suchej nitki. Okrycie za wiele nie dało. Może miał trochę suchsze włosy i nic więcej.

            – Mów za siebie. – odparła, ale to nawet nie brzmiało jakoś wrednie. Czuć było w jej głosie ten pozytywny żart.

            Uśmieszek przełamał raczej nie do końca pozytywny wyraz twarzy szatyna.

            Jasna cholera, następna…

            – Długo już tak stoisz? – zapytał, tak z ciekawości. Wolał wiedzieć, na czym przyszło mu stanąć.

            Thia odpowiedziała na to szybkim zerknięciem na wyświetlacz swojej komórki.

            – Na pewno pół godziny. – przyznała, chowając urządzenie do kieszeni. – Za to ty wyglądasz, jakbyś w tę ulewę gonił zająca.

            – Ze dwa kilometry… – odparł, ciągnąc dalej tenże żarcik.

            Ciekawe… czy Aelita zablokowała już windę? Cholera jasna. Chyba się trochę spóźniłem.

            Trochę może i zawalił, ale czy tak do końca ze swojej winy? Jakoś tak przeciągnęła mu się rozmowa z Oddem przez komunikator, że nawet nie zorientował się, że powinien się zbierać już wiele, wiele wcześniej.

            Wspomnienie starych czasów potrafiło pochłonąć… szczególnie, że sprawa ponownie działającej machiny była szczególna. Niby Odd próbował jakoś załagodzić nerwy starego przyjaciela, ale na co to się mogło zdać, jeżeli ten w pamięci miał te wszystkie wydarzenia, do których ten właśnie sprzęt pośrednio się przyczynił?

            – Thia. – przedstawiła się nagle dziewczyna. – Thia Vintra.

            Wyciągnęła w stronę chłopaka drobną dłoń, na którą spojrzał, zaskoczony.

            – Chyba nie chcesz sobie tak po prostu stać w milczeniu, co? Zapowiada się, że jeszcze chwilę to tu na pewno popada. – dodała, wzruszając ramionami.

            A… co mi szkodzi. Przynajmniej będę wiedział… z kim mam do czynienia.

            – Ulrich Stern. – przedstawił się.

            Szybki uścisk dłoni na zapoznanie. Spojrzał na młodszą koleżankę.

            – Ach, no tak! Duma profesora Moralesa. – ta odezwała się znienacka, wywołując konsternację na twarzy Niemca.

            To jeszcze bardziej rozbawiło dziewczynę, ale postanowiła już nie kwitować tego salwą śmiechu.

            – Wierz mi, nie może przeboleć, że skończyłeś tę budę. – wzruszyła ramionami. – Nie ma, biedactwo, kogo na zawody ciągać…

            – To chyba typowe u nauczycieli. Najpierw stwierdzają, że nie mogą się doczekać, aż będą mieli od nas spokój… a potem mówią, że nas tu brakuje. Czyżby młodsze roczniki aż tak dawały w kość? – zapytał.

            Dziewczyna zdawała się przełamywać burzowe chmury nad głową Ulricha… ale wolał zachować czujność. Bo kto wiedział, czy nie miał przed sobą jakiegoś bardziej zaawansowanego spektrum.

            – Jak tu trafiłaś?

            – Szukam kogoś. – odpowiedziała, bezpośrednio.

            Może… widział ją? Chociaż, wygląda, jakby miał lepsze rzeczy do roboty, niż ganianie za przypadkową dziewczyną.

            Jasna cholera, kolejna.

            Kogo mogła szukać w tym miejscu? Dla Ulricha, Thia nie wyglądała na amatorkę przygód w takich miejscach, choć wiedział – nie należało oceniać książki po okładce. Przecież, tak samo o nim by nikt nie powiedział, żeby walczył w wirtualnym świecie…

            – Może mógłbym jakoś pomóc?

            – Nie sądzę, żebyś znał, ale… dobra. – stwierdziła – Wysoka dziewczyna, czarne włosy, lubi chodzić w za dużych bluzach. Często z fajkiem w ustach.

            …no chyba nie.

            – Wyglądasz, jakbyś wiedział, o kogo mi chodzi. – zauważyła po chwili Thia.

            No chyba nie…!

            – Możliwe, że wiem.

            Skoro już go rozgryzła… to chyba musiał się przyznać.

            – Znasz Vee?

            Vee…?

            – No, powiedzmy.

            Chociaż wolałbym nie poznać.

            – Z widzenia. Ostatni raz widziałem ją wczoraj, wybacz.

            Kurwa, w co ja się wpakowałem…!

—(••÷[ ]÷••—

            To miejsce było puste, samotne… na wskroś nudne. Bezimienny przemierzał pustynne pustkowia powolnym krokiem, co jakiś czas chowając się za skałkami – gdy tylko na horyzoncie pojawił się jakiś potwór. Czerwone pancerze przerośniętych krabów były widoczne z daleka, o szerszeniach zaś informowało niskie buczenie, jakie z siebie wydawały podczas lotu. Fakt, że cała konstrukcja się unosiła był niezwykły sam w sobie, ale wolał nie zbliżać się za bardzo do krawędzi. Miał wrażenie, że upadek z niej do wody mógł się źle skończyć, a i wydawało mu się… że raczej za dobrze to nie potrafił pływać.

            Głosy zniknęły. Były dwa, dobrze je pamiętał. Jeden spokojny, młodej kobiety. Drugi już był bardziej naładowany emocjami, w dużej mierze negatywny. Choć zdawało mu się, że dochodziły gdzieś z góry, tak po jakimś czasie zaczął się zastanawiać – może tylko wydawało mu się, że je słyszał z zewnątrz, a tak naprawdę dochodziły z jego głowy, ze stęsknionej za jakimkolwiek towarzystwem podświadomości? Czy była jakakolwiek możliwość, by się o tym przekonać? Nie wiedział.

            I ta niewiedza była taka… dobijająca.

            Obserwował dziwne kostki, chodzące w trójkach. Przemieszczały się szybko na swoich krótkich nóżkach.

            Nie daj im się zamrozić.

            Drgnął. Dlaczego, zamrozić? Skąd w ogóle pojawiła się ta myśl? Dlaczego… wiedział? Za dużo pytań. Za mało odpowiedzi.

            Zaczerpnął głębszy wdech, oparł się o jedną ze skał, zza której dotychczas wyglądał na najbliższe otoczenie i zsunął się po niej plecami. Wypuścił dotychczas wstrzymywane powietrze.

            Jestem… sam. Kompletnie sam w dziwnie znajomym miejscu. Nie wiem, czy głosy, które słyszałem – czy słyszałem je naprawdę, czy też upadłem na głowę. Wszystko, co spotkam, próbuje mnie zabić…

            Nie jestem stąd. Skąd jestem…?

            Ściągnął kaptur swojej peleryny z głowy. Nawet nie dlatego, że było mu gorąco. Nie czuł żadnej temperatury, praktycznie nic. To był zwykły odruch, tak jak przegarnięcie włosów dłonią. Przetarcie twarzy, a następnie oparcie czoła o złożone jak do modlitwy ręce, z łokciami opartymi o przyciągnięte kolana. Myślał. Po prostu, myślał, zawzięcie próbując przypomnieć sobie coś więcej. Ale nie mógł. To wszystko… tylko dobijało. Piekielna pustka w głowie.

            Uniósł wzrok. Bezwiednie opuścił ręce, obejmując nimi swoje kolana. Oparł o nie swoją głowę. Czy właśnie się załamywał? Nie potrafił powiedzieć nawet tego. To bolało…

            Kroki.

            Spiął się cały, niczym struna. Nasłuchiwał.

            Potwór. Już potrafił to określić, zresztą, były jedynym, co mógł spotkać w tym przeklętym miejscu.

            Zerwał się z miejsca jak oparzony, wyprostował, gdy zdał sobie sprawę z tego, że potwór się zbliżał. Krab. Nawet nauczył się je rozróżniać po stawianych przez nie krokach.

            Rzeczywiście. Ceglastoczerwony skorupiak właśnie podchodził bliżej, przypatrując się Bezimiennemu. Krok. Jeden, drugi w przód.

            Krok. Jeden, drugi w tył, aż ponownie, swoimi plecami poczuł ścianę. Otworzył szeroko oczy, w przerażeniu. Zadrżały mu dłonie. Oddech nieznacznie przyspieszył.

            – Zostaw… – poprosił cicho.

            Coraz bliżej.

            – Zostaw mnie…!

            Czy potwór w ogóle miał jakąkolwiek możliwość zrozumienia jego słów? Kulił się coraz bardziej, kiedy tylko stwór posuwał się naprzód, uparcie prąc w jego stronę.

            – Zatrzymaj się!

            To była prosta komenda, polecenie, wydane w tym samym momencie, w którym kucnął, zasłaniając się ramionami. Głośno i wyraźnie. Jakby zapomniał, że ten krab nie był jego jedynym zmartwieniem.

            Nie wiedział, co działo się wokół niego. Było cicho… jakby, za cicho.

            On… on coś zrobi… spojrzy… strzeli…

            Zabije mnie…!

            Nie miał gdzie uciekać. Wcisnął się we wnękę, wcześniej jakby nie przejmując się tym, że powinien przecież zadbać o odpowiednią drogę ewakuacji. Tak w razie potrzeby, bo przecież, co mogłoby pójść nie tak? Dużo. Bardzo, ale to bardzo dużo.

            Minął dłuższy czas, choć jego upływ w tym dziwnym świecie nie był najmocniej odczuwalny. Powoli, ostrożnie, podniósł swoją głowę. Uznał… że nie miał w zasadzie innego wyjścia. Rozchylił ramiona, którymi dotychczas się zasłaniał, by zauważyć… że krab się zatrzymał.

            – Co…?

            Czerwony skorupiak stał w miejscu. Ani drgnął, obserwując skulonego Bezimiennego. Obserwowali się obaj, choć człowiek robił to wiele uważniej. Zacisnął w pięści drżące dłonie. Ostrożnie, wstał z klęczek.

            Zatrzymał się. Ale, dlaczego?

            Pojawiła się jedna myśl. Mimowolna.

            – Cofnij się. – powiedział, dość cicho. – Kilka kroków.

            Otworzył szeroko oczy i lekko rozdziawił usta. Dziwny znak na pancerzu potwora na moment błysnął przytłumioną bielą, by ten… naprawdę się cofnął. Aż policzył kroki. Dokładnie pięć, nim zatrzymał się ponownie.

            – Podejdź…

            I podszedł, na tę samą odległość, co wcześniej.

            Czarnowłosy wyciągnął w jego stronę dłoń, dotknął delikatnie jednego z odnóży kraba. Ten ani drgnął.

            Nie rozumiem…

            Zza siebie dosłyszał niskie buczenie. Szerszenie. Odwrócił się. Wnęka, w której stał, miała szczelinę, przez którą przecież wyglądał. Odsłaniała go, kiedy tak stał wyprostowany.

            – Z-zatrzymajcie…! – ale szerszenie nie usłuchały. Zaczęły ładować swoje żądła… Pierwszy strzał. Drugi – oba, na szczęście, trafiły w skałę. Niebezpiecznie blisko chłopaka, ale jeszcze nie w niego.

            Krab jednak również się nie ociągał.

            Strzał. Drugi. Trzeci…?

            Cisza.

            Szerszenie zniknęły z hukiem wybuchów swoich ciał.

            Ponownie skulony dotychczas chłopak spojrzał na swojego towarzysza. W tamtej chwili – obrońcę.

            Po chwili… szli w jednej linii. On i krab. Razem przemierzając pustkowia.

            Mogę… go kontrolować… Tylko jego, czy coś więcej…?

            Coś więcej. Napotkał na swojej drodze bloki. Dziwne okręgi z kreskami rozbłysły jednak tylko na jednym z trzech. Zestrzeliły się wzajemnie – jednego z nich musiał załatwić krab.

            Celuj w znak… Inaczej tylko je zranisz. Uderzenie w znak zabija je od razu.

            Szkoda tylko, że jak na razie, musiał zdać się na potwory, które nie zawsze chciały się go posłuchać. Bo swojej broni albo nie miał wcale, albo jeszcze jej nie zdobył.

02 – Chciałaś? Masz.

– Któryś głąb odpalił kompa i się tam zwirtualizował!? Nie wierzę, kurwa…

            Ktokolwiek siedział w Lyoko, nie odpowiadał na ich wywoływania. Z początku spokojne. Później coraz to głośniejsze, wyraźniejsze, dobitniejsze – nieraz również wulgarne, kiedy pękały kolejne granice cierpliwości. Nic. Ulrich cisnął z irytacją słuchawką w klawiaturę, wyprostował się. Vivienne go tylko obserwowała, nie odzywając się. Jeżeli ktokolwiek był w tej całej wirtualnej rzeczywistości, to czy nie powinni mieć możliwości odcięcia go od niej? Czy powinna im to zasugerować? Dokładać do ognia? Chyba tego mogli się domyślić. Osobiście raczej do końca się na tym nie znała.

            – Nie możecie go po prostu sprowadzić? – zdecydowała się jednak zapytać. – Nie wiem, odciąć kabel, koniec, finito?

            – Gdybyśmy, kurwa, wiedzieli kto to jest, to byśmy to zrobili! – Stern podniósł głos, gwałtownie odwracając się w stronę czarnowłosej. – Cholera wie, kto jest w środku! Nie znamy gościa, sprowadzimy go i co? Zacznie nam odstawiać cyrk na ziemi!? Nie, dziękuję. Już straciłem lata na pierdolenie się z tym draniem!

            Zgrzał się. Zdyszał, poczerwieniał ze złości na twarzy. Aelita nie odwracała spojrzenia od ekranów, może wciąż lekko w osłupieniu gwałtownej reakcji Ulricha – choć niedawno sama cisnęła niespodziewaną odzywką. Coraz bardziej puszczały im nerwy. Okoliczności nie sprzyjały pogawędkom, czy też, z perspektywy Ulricha i Aelity, głupim pytaniom.

            – To tylko sugestia, nie musisz się od razu tak wpieniać, Stern. – mruknęła Vivienne, wywracając oczami.

            – Nie. Ty niczego nie rozumiesz. – pokręcił głową, podchodząc do niej parę kroków. Naprawdę powstrzymywał się przed tym, by nie zgarnąć tej dziewuchy za fraki. – Ten sprzęt powinien być wyłączony. Off, cisza, żadnego znaku! Nas nie powinno tu być, w ogóle, już nigdy więcej. A jeżeli to wszystko, czego się domyślamy, okaże prawdą…

            Ponownie mierzyli się spojrzeniami.

            – To… co?

            – To wszyscy jesteśmy w ciemnej dupie. – rzucił. – Aelita, spróbuj wywołać jeszcze raz tego tłuka. Potem… nie wiem. Zastanowimy się, co robić.

            – A jeżeli go nie wywołamy…? Nie odpowie? – zapytała różowowłosa, wreszcie przenosząc spojrzenie na Ulricha i Vivienne.

            – To trzeba będzie to sprawdzić po staremu. – mruknął.

            – Po staremu, czyli? – spytała Vivienne, unosząc do góry brew.

            W co my się wkopaliśmy…?, pomyślał Ulrich, nie mając już nawet ani siły, ani ochoty na to, by odpowiedzieć na to pytanie. Już nawet nie odganiał jej od interfejsu, kiedy podeszła.

            Nie zapomni. Powrót do przeszłości nie działał, zatem byli w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż kiedykolwiek wcześniej. Ryzykowali większą stawkę.

            Gdyby tylko ta dziewczyna cokolwiek sobie z tego robiła…

—(••÷[   ]÷••—

            – Kto tu jest…?

            Rozejrzał się. Słyszał głos, nawet dwa i jakiś cichy w tle. Powoli, zrobił dwa razy obrót wokół własnej osi, rozglądając się za możliwym towarzystwem. Najlepiej, gdyby było ono tak nie bzyczało ani też nie strzelało z odwłoków dziwnymi laserami. Chłopak kompletnie nie rozumiał, co się działo wokół niego.

            Jestem w wieży. Poza wieżą jest sektor leśny. Są inne sektory… ale gdzie?

            Nie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie.

            – Tak, jestem tu! Kim jesteście?

            Ale, ktokolwiek tam był, zdawał się go kompletnie nie słyszeć. Zignorował jego słowa, a czyjś męski głos robił się coraz bardziej zirytowany teoretycznym brakiem odpowiedzi. Ktoś młody. Miał towarzyszkę, wiele spokojniejszą. Gdzie jednak byli?

            “Czyś ty zwariował!? Skąd, kurwa, wiedziałeś jak to odpalić? Kim w ogóle jesteś, co!?”

            Kim… jestem…?

            Cofnął się dwa kroki. Świadomość, że obudził się w tym miejscu bez pojęcia o swojej przeszłości, o sposobie, w jaki tu się znalazł czy chociaż w ogóle imieniu była ciężka do zniesienia. Z każdą, kolejną chwilą coraz bardziej. Nikt nie wiedział.

            Dał jeszcze jeden kroczek w tył, by po chwili po prostu stracić grunt pod nogami – przechylił się do tyłu, gdy stopą nie natrafił na nic, na czym mógłby stanąć – skończyła się platforma. Z wydawanym z siebie, donośnym wrzaskiem, poleciał w ciemność wieży, w panice wymachując wszystkimi kończynami. Na ślepo starał się znaleźć cokolwiek, czego mógłby się złapać. Zamknął oczy. Koniec…

            A jednak nie. Doznał uczucia zawiśnięcia w powietrzu. Coś się stało. Nie poczuł żadnego bólu, jaki miał być skutkiem upadku z naprawdę dużej wysokości. Czy to nie powinno go zabić? Nie rozumiał. Naprawdę niczego nie rozumiał.

            Zmusił się do otworzenia oczu – otworzył je szerzej, widząc, że oblekała go jasnobłękitna, niemalże biała aura. Miał lekko rozpostarte ramiona, spojrzał ku górze. Platforma.

            Taka sama jak ta wcześniej… czy to jakieś piętra?

            Upewnił się, kiedy wylądował. Kręgi pod jego stopami ponownie zajaśniały, tak samo, jak na poprzedniej platformie. Wyglądała tak samo. A może to był jakiś dziwny mechanizm ochronny? W pewnym momencie po prostu następowało zatrzymanie i coś wyciągało go z dziwnej dziury? Zapobiegało śmierci poprzez zjawisko selekcji naturalnej, ludzkiej głupoty?

            W ogóle, czym był? Człowiekiem…? To prawda, wyglądał jak człowiek. Ręce, nogi, głowa, ubrania… jednak, miał tylko takie niewiele znaczące pewniki i nic ponad to.

            Czy naprawdę cały świat zamykał się w okienkach na ścianach wieży i tym dziwnym, nieprzyjaznym lesie? Czy naprawdę nie czekało nic więcej…? Sektor leśny, sektor, czyli… nie mógł być przecież jedynym takim.

            – Kim jesteś!?

            – Kim jestem…?

            Bez imienia. Bez pamięci. Budzący się do życia w okrutnym świecie.

            Głosy zniknęły. Nie było już nic więcej, cisza w eterze.

            Znowu sam…

            Wyjdź z wieży. Nie jesteś już w lesie.

            Zrobił to, bez większej świadomości, dlaczego akurat powinien w ten sposób postąpić.

            Bezkresny błękit sektora polarnego tylko podkreślił fioletowe refleksy peleryny bezimiennego.

            Tym razem, był sam. Gdzie poniosły go nogi? Gdzieś… przed siebie. Być może chciał się przekonać, czy na tym lodowym pustkowiu było coś ciekawszego niż dziwne, latające szerszenie.

—(••÷[   ]÷••—

            – Całkiem niezła miejscówka. Mieszkasz tu sama?

            Vivienne z ciekawością rozglądała się po wnętrzu domu, do którego przyprowadzili ją towarzysze z fabryki. Czemu w ogóle z nimi tu przyszła? Dlaczego w zasadzie zaufała im na tyle, pozbywając się myśli, że gdyby chcieli ją w tym miejscu zamordować, to nikogo nawet by nie obiegła informacja o jej śmierci? Co najwyżej uznano by ją za zaginioną.

            Tak, jak Williama.

            Dlaczego ta myśl tak bezlitośnie cięła jej świadomość za każdym razem…?

            Gdzie jesteś, Will…?

            – Tak… sama. – przyznała wreszcie Aelita, wprowadzając swoich gości do salonu Pustelni.

            Rodzinny dom został wysprzątany i odszykowany. Dziewczyna dorabiała w czasach liceum, niejednokrotnie wymykała się z akademika, by popracować w tym miejscu chociażby chwilę. Przeprowadziła się tutaj po ukończeniu pełnoletniości, w sprawie aktu własności… nie ukrywała przed paczką, że w tym akurat pomógł Jeremie.

            – Nieźle. – skwitowała tylko czarnowłosa, zajmując miejsce na kanapie.

            Ulrich oparł się o parapet okna, założył ręce na piersi i spuścił wzrok. Zagryzał lekko od środka dolną wargę. Zastanawiał się. Denerwował. To nie było coś, co miała zwalczyć herbata, na którą wodę właśnie wstawiała Aelita.

            – No to… jakieś słowo wyjaśnienia? O co chodzi z tym wszystkim? – zaczęła wreszcie Vivienne, by przełamać nieznośną ciszę. Wbiła szare oczy w sylwetkę Ulricha.

            – Czekaj na Aelitę. – odparł tylko.

            Vivienne wywróciła oczami. “Czekaj”, i co z tego przychodziło? No, co? Wciąż wiedziała niewiele więcej niż przed chwilą, niż w tamtym dziwnym laboratorium… ale zawsze to coś, bo wstając rano, w swoim pokoju w akademiku, nawet nie myślała o tym, że tego dnia odkryje tego typu miejsce. Uczyła się tu przecież już tyle czasu, zapuszczała w różne miejsca – niejednokrotnie na przekór wszystkim, sprowokowana zwykłym “nie chcę Cię podpuszczać, ale tego nie zrobisz”.

            W takich momentach dziewczyna zazwyczaj na twarz zarzucała swój firmowy, zadziorny uśmiech. “Jak to nie zrobię?”

            O tak. Uwielbiała robić na przekór. Chciała, by widzieli w niej tę odważną, twardą, nieobawiającą się wyzwań pannę, która miała gdzieś, co wypada, a czego nie. To jej nie obchodziło. To były stereotypy, jak spódniczki i róż dla malutkich dziewczynek. Vivienne nie była już przecież malutką dziewczynką.

            Malutka dziewczynka musiała szybko dorosnąć.

           Aelita wróciła z kuchni, niosąc w rękach tacę z trzema kubkami z wciąż parującą herbatą i ciastka. Ustawiła wszystko na stoliku przed kanapą. Ulrich podziękował skinieniem głowy, Vivienne wymruczała podziękowanie pod nosem. Czekała, aż różowowłosa usiądzie.

           – To… już, możemy zaczynać? – zapytała, niecierpliwiąc się.

           – Naprawdę nie możesz się doczekać czegoś, co prawdopodobnie ci spieprzy życie, Dunbar? – mruknął Stern, po raz kolejny już tego dnia wywracając oczami.

           Miał dość tej sytuacji, ale tak samo nie miał już opcji wycofania się z tego pomysłu. Jego zdaniem wciąż kretyńskiego, ale Aelita miała rację. Jeżeli nie powiedzą czegoś, dziewczyna zacznie tam łazić. Być może odwali coś gorszego. Być może znajdzie sposób na wirtualizację tam, w Lyoko. Albo kogoś jeszcze ściągnie. Dlatego na razie byli w zasadzie sceptyczni co do puszczenia jej wolno bez żadnej rozmowy.

           – Chętnie się przekonam. – odparowała.

           Jej spojrzenie mówiło samo za siebie. “Spróbuj”.

           – To, co widziałaś w fabryce, to sekretne laboratorium. – Aelita przerwała ciszę, zaczynając tłumaczenia. – Zostało stworzone przez Franza Hoppera. Jego założeniem miało być zniszczenie projektu wojskowego rządu francuskiego – “Carthage”, projektu zakładającego stworzenie broni masowej zagłady. Franz Hopper uznał, że to jest zbyt groźne, by mogło ujrzeć światło dzienne. Zbudował laboratorium, superkomputer i stworzył program, który miał mu w tym pomóc. XANĘ.

           Ulrich naprawdę starał się ukrywać swoją mimowolną satysfakcję, kiedy widział, jak wyraz twarzy Vivienne przechodził dość szybko z zaciekawienia w szok i niedowierzanie. Widział, jak wyprostowała się trochę bardziej, zmarszczyła brwi, przetwarzając informacje, których właśnie udzielała jej Aelita.

           – Czyli był naukowiec, który chciał zapobiec jakiejś broni, stworzył od podstaw całe labo, dziwną maszynę, a teraz co?

           – I właśnie cała akcja teraz obraca się wokół XANY. – wtrącił Ulrich.

           Wciąż stał oparty o parapet, z ramionami skrzyżowanymi na piersi.Wbijał wzrok w podłogę.

           – Z początku program wieloczynnikowy miał pomóc Hopperowi, ale ostatecznie obrócił się przeciwko niemu. I całemu światu. Najprościej mówiąc, facet musiał uciekać, ale to już za wiele nie ma do rzeczy. Bardziej chodzi o to, że lata temu to miejsce znalazł nasz kumpel. Obudził licho, musieliśmy z tym lichem walczyć. Ponoć wygraliśmy, ale licho prawdopodobnie wróciło.

           Chciałaś? Masz.

           – To chwila, moment. Chcecie mi powiedzieć, że właśnie robicie za jakichś pseudo bohaterów w tajnym, opuszczonym laboratorium, tak? I gdzie jest niby ten kumpel? Widziałam tam tylko waszą dwójkę. Tylko Wy. Co stało się z resztą?

           – Skończyliśmy szkołę… zostałam tylko ja i Ulrich. – wyjaśniła Aelita. – Wygraliśmy. Zaczęliśmy żyć…

           Zaczęliśmy żyć. To, co się działo wcześniej? Dlaczego… nie było o tym głośno? Nikt nie wiedział. Nikt.

           – Ile Was było? – spytała Vivienne, przeskakując spojrzeniem między dziewczyną, a chłopakiem.

           – Było nas… pięcioro.

           Sześcioro. Ale nie potrafił o tym powiedzieć.

           Miał przed sobą Vivienne Dunbar, siostrę Williama, i nie potrafił jej powiedzieć, że jej brat również brał w tym wszystkim udział… po drugiej stronie barykady. Nie z własnej woli.

           Nie potrafił jej powiedzieć, że jej brat przypłacił swoją głupotę życiem.

           – Na pewno?

           Nie musiał podnosić głowy, by poczuć na sobie pytające spojrzenie czarnowłosej.

           Nie potrafię…, zatem skłamał. Skinął głową.

—(••÷[   ]÷••—

            – No Vee…!

            – Thia, proszę cię…

            Nastolatka nadęła policzki, skupiając się ostatecznie na talerzu z obiadem. Oparła policzek o zwiniętą w piąstkę dłoń, mimowolnie zerkając w stronę talerza Vivienne z jej ledwie tkniętą porcją spaghetti.

            – Vee, wcale nie widzę, że coś jest grane… Zawsze cieszysz się, kiedy na obiad jest spaghetti! – odparowała Thia. Trafnie, zresztą. – To przez rodziców…?

            Czarnowłosa spojrzała na dziewczynę siedzącą naprzeciw. W sumie, mogłaby na nich zwalić winę. Przecież, nie przyzna się, że dopiero obiecała nie wydać sekretu dwóch, kompletnie nieznajomych jej ludzi, których znalazła w opuszczonej fabryce samochodów, ukrywającej utworzone w nim przed laty laboratorium.

            Zresztą, kto by jej uwierzył…?

            Z drugiej strony, siedząca naprzeciw niej Thia za chwilę by tam poleciała, by sprawdzić to na własne oczy. Być może nie sama.

            I po co mi to było…?

            Vivienne w zasadzie dopiero teraz mogła na spokojnie zastanowić się nad konsekwencjami swojej ciekawości. Słusznie mawiali. Bywała pierwszym stopniem do piekła.

            Powoli skinęła głową, wciąż niemrawo dłubiąc widelcem w swoim obiedzie.

            – Chyba się nigdy nie dogadają. – westchnęła wreszcie. – Z jednej strony matka się pyta, kiedy przyjadę do niej, a kiedy już wpadnę, cały czas wypytuje, co tam u ojca. Kiedy jadę do ojca, ten robi to samo. Jakby… nie potrafili o to zapytać siebie wzajemnie. W sumie, to nie potrafią.

            Inaczej nie potrzebowaliby gońca, dodała sobie w myślach, ale już nie wypowiadała tego na głos.

            – Muszę zapalić. – Vivienne podniosła tackę z obiadem, odstawiła, a następnie wyszła ze stołówki.

            Nie. Na pewno nie chodzi o rodziców, stwierdziła Thia.

            Jednak, znając Vivienne – ta najprędzej się nie przyzna. Co pozostawało więcej…? Ano… wywiedzieć się na własną rękę.

01 – Ustawienia fabryczne

Co dokładnie sprawiło, że różowowłosa zaczęła wybierać kolejne numery, jak za dawnych lat? Kompletnie wtedy zapomniała, że nie wszyscy byli na miejscu. Nie tak dawno przecież odwoziła Jeremiego na lotnisko. Wylatywał na stypendium, na wymarzoną od dawna, wyśnioną uczelnię, w poszukiwaniu swojego szczęścia. Odd i Yumi wrócili w swoje rodzinne strony i o ile Della Robbia rozstał się ze swoimi przyjaciółmi na stopie naprawdę koleżeńskiej, tak Ishiyama…

         To chyba konflikt z Ulrichem – z początku tylko przecież prywatny – wywołał tak silne spięcie w całej drużynie. Nikt nie wiedział, po której jego stronie się opowiedzieć w momencie, gdy racja leżała po obu stronach, idealnie na środku. Ostatecznie, Japonka pokłóciła się ze wszystkimi, zebrała manatki i pojechała. Nawet nie odebrała. Po tylu latach, przechylając szalę na swoją niekorzyść. Do tej pory nikt nie wiedział, o co jej dokładnie chodziło. Nikt nie miał zamiaru w to wnikać.

         To Aelita jako pierwsza podniosła alarm, kiedy tylko… no właśnie. Zobaczyła krótką wiadomość. Zaledwie kilka słów wyświetlanych w dymku powiadomień przy pasku zadań, które sprawiły, że najpierw dostała niezdrowych, silnych rumieńców, a następnie przeraźliwie zbladła, walcząc z odruchem nakazującym jej zatrzaśnięcie klapy laptopa. Czy przypadkiem by go nie uszkodziła? Całkiem możliwe, bo przypadek pewnie nie żałowałby swojego rozmachu.

         „Powiedz im, że wciąż żyję.”

         Kto…?

         – Tata…?

         Pierwsza myśl, która po chwili wydała jej się niesamowicie niedorzeczna. Przecież, widziała śmierć Franza Hoppera na własne oczy. Poświęcił się, by mogli wreszcie złożyć broń i zacząć żyć od nowa, nadrabiać stracone przez ciągły strach, napięcie i nieustanną walkę lata. Z początku zżerało ją wtedy przeraźliwe poczucie winy, zaprzeczenie. On wciąż był. Musiał. Żył…? Chciała. Życzyła sobie tego.

         Etap pogodzenia się przyszedł w zasadzie niedawno. Była mimo wszystko wdzięczna, choć mogłaby spokojnie powiedzieć, że jako pierwszy posłał jej życie do diabła. Do tej pory łapała się czasem na myśli, że zrobiła pośrednio dokładnie to samo, gdy do walki włączyli się jej nowi przyjaciele, by ją wyciągnąć z Lyoko, a następnie zawalczyć ramię w ramię przeciw wirusowi z ciężką odmianą wścieklizny.

         Kto zatem wrócił…?

—(••÷[   ]÷••— 

Została bezpardonowo dociśnięta do południowej ściany windy przez niewiele wyższego od siebie młodego mężczyznę – całkiem silnego, tak swoją drogą. Ramiona i plecy dość mocno to odczuły, kiedy szatyn złapał Vivienne i z impetem przyszpilił do ściany budki, z hukiem. Nie był delikatny. Nie cackał się i jak widać, nie miał nawet najmniejszego zamiaru zmieniać swojego nastawienia względem czarnowłosej.

– Popierdoliło cię!? – wydusiła z siebie, w szoku.

Czy to na pewno było dobrym pomysłem, by odzywać się do napastnika w tak prowokującym tonie? Nie przemyślała tego. W ogóle nie myślała, będąc wciąż w szoku tego, co widziała, przynajmniej kątem oka.

Mierzyli się przez dłuższą chwilę spojrzeniami. Nieznajomy był jednocześnie wystraszony, ale i na swój sposób rozsierdzony. Czy to przez odkrycie jego sekretu? Musiał się z tym dość skrzętnie ukrywać, a tu proszę. Wtopa koncertowa.

– Śledzisz nas?

Starał się ze wszystkich sił zachować chociaż resztki spokoju. Z początku zresztą myślał, że dziewczyna była spektrum. Oboje najpierw wypalili, nim się dobrze zastanowili nad tym, co robią – jak i nad ewentualnymi konsekwencjami. On nie sądził, by znalazł się na to czas? Ona? Najpierw zrobiła. Dopiero teraz przychodziła świadomość, że ten ktoś, kto tak ją przyszpilił, równie dobrze mógł jej wpakować kosę pod żebra, strzelić kulkę w łeb…

Uspokój się, Vivienne…

– Tak, poszłam za Wami! Wskoczyliście do tych kanałów jak rasowi szambonurkowie i nawet nie zasłoniliście dekla. Puszczaj mnie, kurwa! – oświeciła go, stawiając jasne żądanie.

Szarpnęła się jeszcze ze dwa razy, gniewnym spojrzeniem mierząc swojego napastnika, od stóp do głów. Ten natomiast patrzył to na nią, to na dziewczynę, która zasiadała właśnie za dziwną konsolą, jakby doskonale wiedząc, co powinna z tym wszystkim zrobić. Może wiedziała. Vivienne zaczynała nawet się powoli domyślać, że dla tej dwójki to mógł być chleb powszedni. Mimo wszystko, tak się zdradzić? Na miejscu czarnowłosej mógł być ktokolwiek. Nie pomyśleli o tym, co nie?

Więcej szczęścia niż rozumu. Mógł cię zabić, Vivi.

Jednak, nie zanosiło się, by to miało w ogóle nastąpić. Nawet był tak uprzejmy, że ją puścił, ale sama sobie musiała poprawić z lekka sponiewieraną kangurkę. Nie spuszczał z niej spojrzenia jeszcze przez dłuższą chwilę, nim odwrócił się, stawiając kroki w stronę różowowłosej.

– Jeżeli w ten sposób pilnujecie swoich spraw, to gratuluję. Na moi…

Szatyn urwał jej jednak w trakcie. Dlaczego w ogóle się odezwała? Czy to była jakaś reakcja obronna na to, czego właśnie doświadczyła? Dziwna próba obrócenia całej sprawy w żart, czy też kolejna prowokacja? Fakt. Chciała wiedzieć o tym więcej. Jak się okazywało, przez cztery lata nie miała nawet zielonego pojęcia o skarbach, jakie skrywało to, zdawałoby się, zadupie.

– Ach, zamknij się. I tak za chwilę o tym wszystkim zapomnisz. – mruknął, powoli wychodząc z windy. W głosie pobrzmiewała swoista pewność.

– Ulrich…? – głos jego towarzyszki jednak już nie był taki pewny. Jakby z lekka drżący, wydobywający się ze ściśniętego gardła.

– Niby jak? – wyrwało się Vivienne, kiedy w niemałym szoku odprowadzała wzrokiem niedawnego oponenta, jak się okazywało, Ulricha. Mimo wszystko, starała się zachować spokój. Być może intencjonalnie chciała wyjść na bezczelną w tej sytuacji. Nie okazywać strachu, który jednak ściskał ją od środka. – Walniesz mnie w łeb i zabijesz? Magicznym cudem cofniesz w czasie? Już to widzę…

– Idealnie strzeliłaś z tą drugą opcją, wiesz? – stwierdził z pełnym ironii uśmieszkiem, powoli podchodząc do konsoli. – Aelita, mogłabyś to…

– Nie działa.

– Co nie działa…? – stanął w połowie dystansu między wyjściem z windy, a fotelem, na którym siedziała administratorka. Czy mógł ją tak nazywać? Chyba to słowo było najbliższe temu, co właśnie robiła. Jako jedyna z ich dwójki ogarniała, co się działo w kwestiach programowo – sprzętowych.

– Powrót do przeszłości. Nie mogę go wywołać. Brakuje… Ważnych fragmentów w jego kodzie. Coś je wyżarło. Nie wierzę, że to stało się przez ten cały przestój. Maszyna musiała już działać od jakiegoś czasu. Inaczej nie ma mowy o jakiejkolwiek ingerencji w pamięć…

Powrót do przeszłości nawalił. Ona nie zapomni. Przynajmniej nie teraz. Ta myśl kołatała w głowie Ulricha, który przenosił spojrzenie między Aelitą, a nieznajomą. Aktualnie, ta pozwoliła sobie wejść do środka, rozglądając się po laboratorium z nieukrywanym zainteresowaniem.

– Co to za miejsce? – zapytała wreszcie, przystając przy holomapie, z niej przeniosła spojrzenie na Ulricha i Aelitę, jak już zdążyła się zorientować. Niewiele rozumiała z tego, co drżącymi palcami wpisywała różowowłosa.  – Na pewno go nie stworzyliście sami. To wszystko wygląda, jakby miało ładnych parę lat. Przejęliście?

– Znaleźliśmy. – mimowolnie mruknęła Aelita, przeskakując zgrabnie między kolejnymi okienkami.

A przynajmniej oni znaleźli.

Większa część okienek jarzyła się czerwienią wykrzykników i odwołań do błędnie zapisanych linii kodu, nieistniejących fragmentów funkcji.

– Program wirtualizacyjny i materializacyjny są całe. – dodała, po dłuższej chwili, prostując się na siedzeniu. – Superskan z lekka nawala, ale nie mamy aktywnych wież.

– Cholera, nie przy niej! – syknął Ulrich, ponownie zerkając czarnowłosą.

– Czymkolwiek jest ten wasz “Powrót do przeszłości”, to właśnie nawalił. – stwierdziła Vivienne, kiedy tylko usłyszała wzmiankę o sobie. – Ups. Czyżbym jednak miała coś z tego zapamiętać? – zapytała, wbijając w Sternie swoje zadziorne spojrzenie. – Zatem spokojnie. Możemy pójść na układ.

Rypie się na łeb… Wszystko się dosłownie rypie na łeb!

– Czego chcesz? – zapytał, starając się zachować resztki spokoju. – Czego, kurwa, chcesz?

Gdyby to od niego zależało, ta dziewczyna właśnie leciałaby stąd na kopniakach. Powstrzymywał go jedynie zdrowy rozsądek. Pamiętał, jak to się skończyło w przypadku Sissi.

Źle. Bardzo, ale to bardzo źle i nie miał zamiaru powtarzać tej historii. Nie potrzebowali, by ponownie ktoś wparował tu z towarzystwem. Wtedy jednak mieli opcję skoku w czasie. Teraz? Jak niby mają to naprawić? Czy w ogóle mogli mieć taką wiedzę, która pozwoli to ruszyć? Ulrich? Nie było nawet takiej mowy, wciąż był niesamowitym kołkiem w kwestii przedmiotów ścisłych. Aelita? Fakt. Nazywana Einsteinem w spódnicy… ale czy na pewno mogła popisać się tak dużą wiedzą jak jej ojciec?

– Na początek możesz być tak miły i się przedstawić. Potem, opowiedzieć co to za miejsce, sprzęt, i czy z tym cofaniem się w czasie to tylko robienie sobie jaj, czy też coś jest na rzeczy. – stwierdziła dziewczyna, pod sam koniec swojej wypowiedzi spoglądając na dwójkę przy interfejsie.

– Bezczelna, harda, czy po prostu masz już pełne gacie i próbujesz z tego wyjść z twarzą?

Pytanie różowowłosej ją zaskoczyło. Nie spodziewała się go kompletnie… i można było powiedzieć, że Ulrich również był zdziwiony słowami Aelity. Fakt. Ich kontakt był raczej średni.

Fakt. Nie trzymali się najmocniej. Poszli w swoją stronę.

– Ulrich Stern.

– Vivienne Dunbar.

—(••÷[   ]÷••— 

Moment powrotu do świadomości był raptowny, jakby na pstryknięcie palcami. Wziął gwałtowny wdech, zrywając się do siadu z twardego podłoża. Wokół panował przyjemny półmrok, zaś jego sylwetka była oświetlana nikłym, błękitnym światłem okienek wokół. Rozejrzał się.

To było dziwne uczucie – kiedy mniej więcej domyślał się, gdzie był, ale nie wiedział, dlaczego akurat znalazł się w tym miejscu, co się działo… a przede wszystkim, kim był. Właśnie to do niego docierało – obudził się bez imienia i przeszłości, jakby te nie zostały mu wgrane, zaliczył twardy reset do ustawień fabrycznych. Miał podstawowe funkcje i wiedzę, ale nic poza tym.

Wiedział, że gdziekolwiek był, to miejsce nazywało się wieżą. Powoli usiadł po turecku, wzrokiem skanując swoje otoczenie. Przyswajał kolejne, docierające do niego informacje. Czasem sprzeczne. Z informacji, które posiadał, świat powinien wyglądać trochę inaczej, a przynajmniej takie posiadał przebłyski. Nie wiedział, czy na pewno widział po raz pierwszy tak wiele okienek, wyświetlających przedziwne informacje, które pięły się bez końca w górę.

Jestem w wieży…

To było jedynym konkretem, jaki posiadał na tamtą chwilę. Mimowolnie poprawił lekko zsuwający się kaptur swojej peleryny, gdy zadarł głowę. Wstał powoli na nogi, jakby chcąc spojrzeć nieco dalej, sięgnąć wzrokiem, jednak to niewiele dało. Zamiast tego jednak miał wrażenie, że piętro wyżej mogła być jakaś platforma – taka sama, na jakiej właśnie stał. Jak jednak powinien się na nią dostać? Nie widział żadnej drabiny, ani schodów… Zresztą, czy te schody by się w ogóle tam zmieściły? Przestrzeń była raczej wąska, ograniczona. Równie dobrze to mógł być po prostu sufit. Opuścił głowę i jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Spojrzał najpierw na podłogę z podświetlającymi się na niej, dziwnymi okręgami. Zobaczył, że nie dotykała do ścian wieży, zostawiając całkiem sporą przestrzeń, ale jednak… było coś, co mogło wyglądać jak droga do wyjścia. Ścieżka, która łączyła się ze ścianą wieży, ale nie było żadnych drzwi.

A jeżeli dotknę?

Niby głupia koncepcja, ale jak się okazało – na swój sposób słuszna. Nogi poniosły go powoli ku domniemanemu wyjściu, przy którym na chwilę się zatrzymał. Wyciągnął w jego stronę rękę, jakby chcąc wymacać jakąkolwiek klamkę. Spiął się, kiedy rękę otoczyły okręgi, a on poczuł, jakby ktoś go za nią pociągnął.

– Z-zostaw! – zawołał odruchowo, ale to na nic. Wypadł z niej niemalże na twarz, w ostatniej chwili podpierając się rękoma.

Wziął głębszy wdech, choć nie czuł, że musiał. Miał nawet wrażenie, że nie potrzebował oddechu, a mimo wszystko to robił, automatycznie. Podniósł głowę, by rozejrzeć się dookoła. Był… w lesie. To był dziwny las, i czy on przypadkiem nie lewitował? Widział unoszące się nad ziemią ścieżki i platformy oraz nieporośnięte, proste jak napięta struna konary drzew. Nie miały gałęzi, może kilka maleńkich na czubkach?

Sektor leśny.

Jeszcze raz. Po raz kolejny coś wiedział, zarazem nie wiedząc, skąd w ogóle mógłby mieć o tym pojęcie. Irytujące. Ciekawe. Przerażające. Człowiek bez pamięci i świadomości budzący się do życia w świecie, co do którego miał swoje wątpliwości. Czy na pewno do niego należał? Czuł się w nim jak intruz, choć na dobrą sprawę nie wiedział, czy istniał jakikolwiek inny.

Sektor leśny… czy są inne?

Jak powinien to sprawdzić? Rozejrzał się wokoło, zdejmując kaptur – który tym razem przesłaniał mu część widoku, za mocno opadając na oczy. Był… specyficzny w dotyku, jakby dotykał piór. Spojrzał wreszcie po sobie w lepszym świetle.

Istotnie, miał na sobie pelerynę z kapturem, czarną z granatowymi refleksami widocznymi w świetle. Była wystrzępiona na końcach, spięta pod obojczykami. Wyciągnął spod niej ręce, spojrzał na rękawy, połączone z czarnymi rękawiczkami bez palców. Jakby zwykła koszulka na długi rękaw i dżinsy z nogawkami wpuszczonymi w ciężkie, prawdopodobnie wojskowe buty. Czy na pewno powinien tak wyglądać? Czemu miał wrażenie, że czegoś mu w tym wszystkim brakowało?

Podniósł głowę, gdy tylko usłyszał bzyczenie. Coś się zbliżało w jego stronę… ale nie brzmiało jak typowe, prawdopodobnie znane mu owady. Chyba znane.

Ale, czy miały one w zwyczaju być tak dziwnie… przerośnięte i strzelać laserami z odwłoków? Nie. Raczej na pewno nie, więc czym prędzej wycofał się do bezpiecznego miejsca. W wieży miało nic mu nie grozić. Nic się nie stanie…

Przynajmniej taką żywił nadzieję.

—(••÷[   ]÷••— 

– Że co?

Ulrich sam do końca nie wiedział, dlaczego zareagował w ten, a nie inny sposób. Zmarszczył brwi, z niedowierzaniem przyglądając się stojącej przed nim dziewczynie. Trawił informacje, jakimi został właśnie poczęstowany przez Vivienne. Słyszał parę plotek, fakt. Ulrichowi wpadały one jednym uchem, uciekały drugim. Nie widział potrzeby wierzenia w nie.

– Vivienne Dunbar. – powtórzyła. – Jak tak teraz myślę, to prawdopodobnie kojarzę cię z widzenia w Kadic.

Nie spuszczała wzroku. Hardo się w niego wpatrywała.

Kogo próbujesz oszukać, dziewczyno? Jesteś przerażona. Widział to w jej oczach. Wyraźnie, nie ważne jak bardzo starała się to ukryć.

Ale, jak teraz o tym myślał… czy to nie była ta dziewczyna, którą jakiś czas temu musiał przeprowadzić przez tłum przekrzykujących się wzajemnie, ciekawskich rówieśników, którzy szukali szansy na wybicie się dzięki zostaniu informatorem dla dziennikarek szkolnej gazetki?

“Jak myślisz? Czy Twój brat wciąż żyje?”

“Zostaw ją.”

Nie widział jednak jeszcze nigdy tak dobrze wyważonego, prawego sierpowego jak autorstwa tej dziewczyny, wymierzonego w twarz jednego z wypytujących. Być może poradziłaby sobie bez jego interwencji. Być może mógł z nią potem porozmawiać, ale ona tylko podziękowała, nie przedstawiając się. Po prostu każdy z nich poszedł w swoją stronę.

Miał przed sobą młodszą siostrę Dunbara. Diabli raczyli wiedzieć, czy przypadkiem nie była podobnie charakterna co jej starszy brat, ale zapowiadało się, że miała być jeszcze bardziej zadziorną osobą. Jakoś porzucił nadzieję na to, by miała mieć więcej oleju w głowie.

Chociaż, o zmarłych nie powinno się źle mówić.

– O nie. Zapomnij, że będziesz mnie wypytywał o Williama.

Widziała jego zawieszenie. Szykowała się na storpedowanie pytaniami, jakby taka reakcja była naturalnym następstwem. Ale i nie wypierała się pokrewieństwa. Zresztą… byli podobni. I bez wahania mógł powiedzieć, że prawdopodobnie była młodsza.

– Pytam się, co to do cholery za miejsce. Oświecisz mnie, czy mam zacząć tu rokosz, byleby…

– Uspokój się, dziewczyno. – syknął. – Z jakiej paki mam ci się, kurwa, spowiadać?

– Skoro i tak nie zapomnę? Chyba lepiej, gdybyście mnie mieli po swojej stronie.

Miała punkt. Tylko… no właśnie. Lepiej przemilczeć fakt, że William również odkrył to miejsce, co skończyło się tak… jak się skończyło. Czy powinien jej o tym wspominać? Nie sądził. To nic nie zmieniało. Nie daj Boże dałby jej jeszcze jakąś dziwną nadzieję, a tego Ulrich nie znosił robić, tak samo doświadczać. Pewna Japonka dawała mu takowe nadzieje dostatecznie długo – na tyle, by zrozumiał, dlaczego lepiej tego nie robić.

– Oficjalnie, to opuszczona fabryka samochodów. Mniej oficjalnie… Tajne, również opuszczone laboratorium.

Tym razem pałeczkę przejęła Aelita, nie odrywając spojrzenia od przeskakujących okienek, nad którymi zawzięcie manipulowała kolejnymi, wystukiwanymi przez palce poleceniami. Ciszę i szum po tych słowach ciął przede wszystkim stukot naciskanych przez nią klawiszy, odbijających z charakterystycznym skokiem. Ulrich i Aelita znali już ten dźwięk doskonale na pamięć.

– Mapa? – zapytała Vivienne, przystając przy holomapie. – Raczej dziwna. Co to za miejsce? Gdzie to jest?

“Wścibska bestia.”

– I tak nie uwierzysz. – mruknął Ulrich, zakładając ręce na piersi. Oparł się plecami o ścianę.

Jasna cholera, była niemalże tak samo irytująca jak jej brat.

– Ale możesz spróbować. – wzruszyła ramionami, chowając dłonie do kieszeni kangurki.

Przechyliła głowę, przyglądając się wyświetlanemu podglądowi czterech sektorów, otaczających “piątkę”. Dla niej to była po prostu dziwna mapa. Nic więcej. Ulrich i Aelita widzieli w tym wszystkim wiele, wiele więcej.

Stern westchnął, po raz kolejny kręcąc głową. Sam już nawet nie wiedział, denerwować się? Ciskać, bluzgać? Nerwy dalej się go trzymały, racja. Co jednak dadzą nerwowe reakcje? Sam tu spieprzył – nie zasłonił pokrywy, nie rozejrzał się nim wskoczyli wesoło w kanały, przecież puścił Aelitę przodem. Ponieśli konsekwencje głupoty i nierozwagi, ale czemu, do cholery, jedną z nich musiał być ogonek w postaci tejże konkretnej dziewczyny? I czy los naprawdę musiał okazywać się wobec nich tak silną suką, dokładając im w postaci pokrewieństwa czarnowłosej z Williamem?

– Właśnie patrzysz na mapę wirtualnej rzeczywistości. Ten sprzęt umożliwia ingerencję. Przeniesienie się tam. – powiedział, odwracając wzrok w stronę Aelity.

– Ulrich…?

– Co znowu? – zapytał, tym razem z ledwością kryjąc swoją irytację zaistniałą sytuacją. Powoli podszedł do różowowłosej.

– Jakieś gogle, elektrody? – zapytała Vivienne, wciąż gapiąc się na mapę. Starała się zdusić swoją fascynację.

Ulrich jednak nie słyszał jej pytania, kiedy podszedł do Aelity i spojrzał jej przez ramię. Wzrok utkwił w interfejsie administratorskim, by zrozumieć, dlaczego nie odzywała się. Czemu tak gapiła się, otwierając usta, ale nie potrafiąc nic powiedzieć?

Zrozumiał, bardzo szybko to pojął, kiedy utkwił spojrzenie w tym samym punkcie co jego towarzyszka. Na mapie wyświetlał się jeden punkt, a po jego wybraniu wyświetliła się znajoma im już karta postaci z nieznanym awatarem zakapturzonej postaci. Chwilę później zjawiły się szerszenie, a postać ukryła się w wieży.

Nim Aelita w ogóle o tym pomyślała, Ulrich zgarnął za słuchawkę z mikrofonem.

00 – Podarunek

Wrócił, by jeszcze raz spróbować posłać świat do diabła. Znienacka, bez zapowiedzi, bez jakiegokolwiek zaproszenia – którego i tak nikt by mu nie udzielił. Przyniósł podarunek, którego nie sposób odrzucić, gdy został wciśnięty w ręce i powiedziano im – „radźcie sobie sami”. Ale, jak tu sobie radzić, kiedy była ich niecała połowa? Gdzie większość pojechała w poszukiwaniu własnego szczęścia, na miejscu zostały ledwie dwie osoby…

A trzecia, możliwa, zdawała się być uwięziona na wieki w cyfrowej nicości…?

William nigdy nie wrócił na ziemię. Jego materializacja nie przebiegła pomyślnie. XANA podjął ostatnią próbę wprowadzenia chaosu w życie Wojowników przed swoją śmiercią, i udało mu się to, ugodził w nich bezlitośnie. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewał Dunbar. Zaginął. Po prostu zaginął, a jego spektrum rozmyło się w powietrzu. Bez ciała. Bez pamięci. Zdawało się, że jako człowiek był jedynie ulotnym wspomnieniem w ich głowach, a jeszcze bardziej w pamięci operacyjnej i masowej całej machinerii. Nikt nie wiedział, gdzie był.

Czy w ogóle gdziekolwiek był.

Kiedy jego rodzice przybyli do Kadic, nie zastali nawet śladu syna. Pozostały jego rzeczy w akademiku i nic więcej. Szukali go przez lata. Czy wciąż szukają? Być może pogodzili się ze stratą swojego starszego dziecka. Może nigdy się nie pogodzą.

Jednak… czy to właśnie nie nadzieja umiera ostatnia?

Sztuczna inteligencja, wieloczynnikowy program wrócił tu bez zapowiedzi, bez zaproszenia, którego nikt by mu nie udzielił. Na miejscu została tylko ich dwójka. Ulrich i Aelita…

A przynajmniej tak im się wydawało.

And your voice was all I heard
That I get what I deserve

(Linkin Park – New Divide)

Nadzieja umiera ostatnia, zawsze to sobie tłumaczyła w ten sposób. Przynajmniej próbowała, ale co począć, kiedy wszelkie dowody ku temu wskazywały zupełnie inaczej? Tak jak uczyła tu się już jakieś cztery lata… Jej brata ani śladu.

I tak to chyba był cud, że Vivienne nakręciła rodziców na zmianę szkoły. Może oni również wierzyli, że uda im się odnaleźć syna, może dziewczyna cudownie wypatrzy go w tłumie? Czyżby jednak nie wszystko stracone? Chciałaby. Naprawdę by chciała, ale była już w czwartej licealnej, brat powinien być na studiach…

Tylko, jego ani śladu. Kompletnie nic. Zero. Null.

Nawet przestała rozglądać się po korytarzach. Nawet nie płakała. Może podświadomie również już go pochowała, nie potrafiła kompletnie tego określić.

Siedziała na dziedzińcowej ławce. Tego chłopaka nie powinno być w tym miejscu od ponad roku, a zniknął pięć lat temu, nie kończąc nawet tejże szkoły. Może wróci. Może jeszcze wróci. Znajdzie się i będzie jak dawniej? Po takim czasie? Nie wierzyła w to, kompletnie nie potrafiła uwierzyć. Nie po tak długim okresie, jaki stracili. Jak to jest? Z początku, kiedy ich rodzice przenieśli Williama, z lekka gwałtownie, do Francji, mieli ze sobą codziennie kontakt. Był niby z lekka zagubiony w nowym miejscu… ale na swój sposób zachwycony. Miał te iskierki w szarych oczach, nie do podrobienia. Doskonale widoczne, kiedy oboje odpalali kamerki.

I co teraz, Vivi?

Siedziała na tej ławce jak głupi osioł, może czekający na cud… Wreszcie, zdenerwowała się. Wstała, zarzuciła swój plecak, odgarniając najpierw sięgające pasa, czarne włosy i poszła. Gdzie? Przed siebie. Po prostu, przed siebie, byleby odgonić od siebie natrętne muchy w postaci myśli. Ba, nawet dla wzmocnienia tegoż efektu, z kieszeni swojej kangurki wyciągnęła paczkę papierosów i gdy tylko wyszła poza granice dziedzińca Kadic, na chwilę przystanęła, by odpalić jednego fajka.

Uczucie wtłaczanego do płuc dymu w takich sytuacjach było nie do opisania przyjemne, chociaż i tak czasem potrafiła się nim zakrztusić.

Była wysoka, chociaż nie przekroczyła tej magicznej granicy metra osiemdziesięciu. Nie znosiła spódnic, uważała, że nie miała do nich ani figury, ani jakiejkolwiek sympatii. Wolała spodnie, bojówki. Dodatkowe kieszenie zawsze były mile widziane, szczególnie, kiedy chodziło o powierzchnię do przechowywania przeróżnych rzeczy – telefon, zapalniczka, dokumenty. Elegancki strój? Dobrze, dopóki jego element stanowiły spodnie i wykluczyło się wysokie obcasy.

Wypuściła dym z ust, lekko pociągniętych pomadką, w neutralnym odcieniu. Nie lubiła, gdy były jakieś… wyraźniejsze. Wolała skupić uwagę na oczach. Zawsze uważała je za swój największy atut. Być może jedyny, choć przy podrywach słyszała wiele różnych wersji. Figura, charakter. Sposób bycia.

Tylko, Vivienne jakoś nie przejawiała najmniejszego zainteresowania. Zresztą, z początku budziła jedynie toksyczny jego rodzaj wśród szkolnej społeczności. Przecież, była siostrą tego, zaginionego chłopaka. Może coś wiedziała. Może mu pomogła zniknąć? To była niedorzeczna teoria, ale takowa również się pojawiła. Bo czemu nie? Dziennikarskie hieny łykną wszystko, byleby rzucić coś na łamy szkolnej gazetki i wywołać sensację.

I nawet by nie zauważyła tej nierozważnej dwójki, która praktycznie na jej oczach znikała w studzience. Zebrało im się na amory? Ciekawe miejsce.

Jak widać, romantyzm miał wiele twarzy, jednakże czy to na pewno była silna chuć, która skłoniła ich do wskoczenia do kanałów tak, jakby coś ich goniło? Ciekawa z nich parka. Nawet sprawili, że Vivi poczuła się zaintrygowana tym dziwnym zjawiskiem.

Tak się spieszyli, że nawet nie zasłonili pokrywy.

Tak się spieszyli, że nawet nie zauważyli, że mieli ogonek. Bo, czemu nie? Dziewczyna normalnie nie należała do tak wścibskich ludzi, jednak tym razem ciekawość wygrała ze zdrowym rozsądkiem. Poszła za nimi.

I will not take from you and you will not owe
I will protect you from the fire below

(Les Friction – Who Will Save You Now)

– Kurwa, wrócił.

Nawet nie zamierzał udawać świętego, bo rzucanie bluzgami w całej tej sytuacji było jak najbardziej poprawną reakcją. Nawet święty by zaczął sypać kolejnymi, nawet coraz to bardziej wyszukanymi określeniami, gdyby tylko miał czas i ochotę się nad nimi zastanowić. Przecież, kiedy ostatni raz stąd wychodzili, tych pięć lat temu, wyłączyli system. Opuścili dźwignię i pochowali ten sekret pod ziemią. Może to zemsta kompana, którego prawdopodobnie pochowali na dnie razem z tą maszynerią?

– Aelita… on wrócił.

Stali obok siebie, chłopak i dziewczyna. Gdzieś w wieku studenckim, może świeżo po ukończeniu szkoły średniej. Ich twarze oświetlało nikłe światło ekranów, jak i wyświetlającej się holomapy. Nie spodziewali się, że zastaną uruchomioną konsolę. Mieli nadzieję, że pozostała wyłączona, a dziwne sygnały stanowiły czysty zbieg okoliczności.

Może jednak powinni je zignorować, ale czy potrafiliby?

Oczywiście, że nie. Koszmar wracał. Życie bezlitośnie wcisnęło w ich ręce podarunek, którego w ogóle nie chcieli, i kazało im radzić sobie z nim samodzielnie.

Tak jak z faktem otwierającej się za ich plecami windy…