– Któryś głąb odpalił kompa i się tam zwirtualizował!? Nie wierzę, kurwa…
Ktokolwiek siedział w Lyoko, nie odpowiadał na ich wywoływania. Z początku spokojne. Później coraz to głośniejsze, wyraźniejsze, dobitniejsze – nieraz również wulgarne, kiedy pękały kolejne granice cierpliwości. Nic. Ulrich cisnął z irytacją słuchawką w klawiaturę, wyprostował się. Vivienne go tylko obserwowała, nie odzywając się. Jeżeli ktokolwiek był w tej całej wirtualnej rzeczywistości, to czy nie powinni mieć możliwości odcięcia go od niej? Czy powinna im to zasugerować? Dokładać do ognia? Chyba tego mogli się domyślić. Osobiście raczej do końca się na tym nie znała.
– Nie możecie go po prostu sprowadzić? – zdecydowała się jednak zapytać. – Nie wiem, odciąć kabel, koniec, finito?
– Gdybyśmy, kurwa, wiedzieli kto to jest, to byśmy to zrobili! – Stern podniósł głos, gwałtownie odwracając się w stronę czarnowłosej. – Cholera wie, kto jest w środku! Nie znamy gościa, sprowadzimy go i co? Zacznie nam odstawiać cyrk na ziemi!? Nie, dziękuję. Już straciłem lata na pierdolenie się z tym draniem!
Zgrzał się. Zdyszał, poczerwieniał ze złości na twarzy. Aelita nie odwracała spojrzenia od ekranów, może wciąż lekko w osłupieniu gwałtownej reakcji Ulricha – choć niedawno sama cisnęła niespodziewaną odzywką. Coraz bardziej puszczały im nerwy. Okoliczności nie sprzyjały pogawędkom, czy też, z perspektywy Ulricha i Aelity, głupim pytaniom.
– To tylko sugestia, nie musisz się od razu tak wpieniać, Stern. – mruknęła Vivienne, wywracając oczami.
– Nie. Ty niczego nie rozumiesz. – pokręcił głową, podchodząc do niej parę kroków. Naprawdę powstrzymywał się przed tym, by nie zgarnąć tej dziewuchy za fraki. – Ten sprzęt powinien być wyłączony. Off, cisza, żadnego znaku! Nas nie powinno tu być, w ogóle, już nigdy więcej. A jeżeli to wszystko, czego się domyślamy, okaże prawdą…
Ponownie mierzyli się spojrzeniami.
– To… co?
– To wszyscy jesteśmy w ciemnej dupie. – rzucił. – Aelita, spróbuj wywołać jeszcze raz tego tłuka. Potem… nie wiem. Zastanowimy się, co robić.
– A jeżeli go nie wywołamy…? Nie odpowie? – zapytała różowowłosa, wreszcie przenosząc spojrzenie na Ulricha i Vivienne.
– To trzeba będzie to sprawdzić po staremu. – mruknął.
– Po staremu, czyli? – spytała Vivienne, unosząc do góry brew.
W co my się wkopaliśmy…?, pomyślał Ulrich, nie mając już nawet ani siły, ani ochoty na to, by odpowiedzieć na to pytanie. Już nawet nie odganiał jej od interfejsu, kiedy podeszła.
Nie zapomni. Powrót do przeszłości nie działał, zatem byli w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż kiedykolwiek wcześniej. Ryzykowali większą stawkę.
Gdyby tylko ta dziewczyna cokolwiek sobie z tego robiła…
—(••÷[ ]÷••—
– Kto tu jest…?
Rozejrzał się. Słyszał głos, nawet dwa i jakiś cichy w tle. Powoli, zrobił dwa razy obrót wokół własnej osi, rozglądając się za możliwym towarzystwem. Najlepiej, gdyby było ono tak nie bzyczało ani też nie strzelało z odwłoków dziwnymi laserami. Chłopak kompletnie nie rozumiał, co się działo wokół niego.
Jestem w wieży. Poza wieżą jest sektor leśny. Są inne sektory… ale gdzie?
Nie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie.
– Tak, jestem tu! Kim jesteście?
Ale, ktokolwiek tam był, zdawał się go kompletnie nie słyszeć. Zignorował jego słowa, a czyjś męski głos robił się coraz bardziej zirytowany teoretycznym brakiem odpowiedzi. Ktoś młody. Miał towarzyszkę, wiele spokojniejszą. Gdzie jednak byli?
“Czyś ty zwariował!? Skąd, kurwa, wiedziałeś jak to odpalić? Kim w ogóle jesteś, co!?”
Kim… jestem…?
Cofnął się dwa kroki. Świadomość, że obudził się w tym miejscu bez pojęcia o swojej przeszłości, o sposobie, w jaki tu się znalazł czy chociaż w ogóle imieniu była ciężka do zniesienia. Z każdą, kolejną chwilą coraz bardziej. Nikt nie wiedział.
Dał jeszcze jeden kroczek w tył, by po chwili po prostu stracić grunt pod nogami – przechylił się do tyłu, gdy stopą nie natrafił na nic, na czym mógłby stanąć – skończyła się platforma. Z wydawanym z siebie, donośnym wrzaskiem, poleciał w ciemność wieży, w panice wymachując wszystkimi kończynami. Na ślepo starał się znaleźć cokolwiek, czego mógłby się złapać. Zamknął oczy. Koniec…
A jednak nie. Doznał uczucia zawiśnięcia w powietrzu. Coś się stało. Nie poczuł żadnego bólu, jaki miał być skutkiem upadku z naprawdę dużej wysokości. Czy to nie powinno go zabić? Nie rozumiał. Naprawdę niczego nie rozumiał.
Zmusił się do otworzenia oczu – otworzył je szerzej, widząc, że oblekała go jasnobłękitna, niemalże biała aura. Miał lekko rozpostarte ramiona, spojrzał ku górze. Platforma.
Taka sama jak ta wcześniej… czy to jakieś piętra?
Upewnił się, kiedy wylądował. Kręgi pod jego stopami ponownie zajaśniały, tak samo, jak na poprzedniej platformie. Wyglądała tak samo. A może to był jakiś dziwny mechanizm ochronny? W pewnym momencie po prostu następowało zatrzymanie i coś wyciągało go z dziwnej dziury? Zapobiegało śmierci poprzez zjawisko selekcji naturalnej, ludzkiej głupoty?
W ogóle, czym był? Człowiekiem…? To prawda, wyglądał jak człowiek. Ręce, nogi, głowa, ubrania… jednak, miał tylko takie niewiele znaczące pewniki i nic ponad to.
Czy naprawdę cały świat zamykał się w okienkach na ścianach wieży i tym dziwnym, nieprzyjaznym lesie? Czy naprawdę nie czekało nic więcej…? Sektor leśny, sektor, czyli… nie mógł być przecież jedynym takim.
– Kim jesteś!?
– Kim jestem…?
Bez imienia. Bez pamięci. Budzący się do życia w okrutnym świecie.
Głosy zniknęły. Nie było już nic więcej, cisza w eterze.
Znowu sam…
Wyjdź z wieży. Nie jesteś już w lesie.
Zrobił to, bez większej świadomości, dlaczego akurat powinien w ten sposób postąpić.
Bezkresny błękit sektora polarnego tylko podkreślił fioletowe refleksy peleryny bezimiennego.
Tym razem, był sam. Gdzie poniosły go nogi? Gdzieś… przed siebie. Być może chciał się przekonać, czy na tym lodowym pustkowiu było coś ciekawszego niż dziwne, latające szerszenie.
—(••÷[ ]÷••—
– Całkiem niezła miejscówka. Mieszkasz tu sama?
Vivienne z ciekawością rozglądała się po wnętrzu domu, do którego przyprowadzili ją towarzysze z fabryki. Czemu w ogóle z nimi tu przyszła? Dlaczego w zasadzie zaufała im na tyle, pozbywając się myśli, że gdyby chcieli ją w tym miejscu zamordować, to nikogo nawet by nie obiegła informacja o jej śmierci? Co najwyżej uznano by ją za zaginioną.
Tak, jak Williama.
Dlaczego ta myśl tak bezlitośnie cięła jej świadomość za każdym razem…?
Gdzie jesteś, Will…?
– Tak… sama. – przyznała wreszcie Aelita, wprowadzając swoich gości do salonu Pustelni.
Rodzinny dom został wysprzątany i odszykowany. Dziewczyna dorabiała w czasach liceum, niejednokrotnie wymykała się z akademika, by popracować w tym miejscu chociażby chwilę. Przeprowadziła się tutaj po ukończeniu pełnoletniości, w sprawie aktu własności… nie ukrywała przed paczką, że w tym akurat pomógł Jeremie.
– Nieźle. – skwitowała tylko czarnowłosa, zajmując miejsce na kanapie.
Ulrich oparł się o parapet okna, założył ręce na piersi i spuścił wzrok. Zagryzał lekko od środka dolną wargę. Zastanawiał się. Denerwował. To nie było coś, co miała zwalczyć herbata, na którą wodę właśnie wstawiała Aelita.
– No to… jakieś słowo wyjaśnienia? O co chodzi z tym wszystkim? – zaczęła wreszcie Vivienne, by przełamać nieznośną ciszę. Wbiła szare oczy w sylwetkę Ulricha.
– Czekaj na Aelitę. – odparł tylko.
Vivienne wywróciła oczami. “Czekaj”, i co z tego przychodziło? No, co? Wciąż wiedziała niewiele więcej niż przed chwilą, niż w tamtym dziwnym laboratorium… ale zawsze to coś, bo wstając rano, w swoim pokoju w akademiku, nawet nie myślała o tym, że tego dnia odkryje tego typu miejsce. Uczyła się tu przecież już tyle czasu, zapuszczała w różne miejsca – niejednokrotnie na przekór wszystkim, sprowokowana zwykłym “nie chcę Cię podpuszczać, ale tego nie zrobisz”.
W takich momentach dziewczyna zazwyczaj na twarz zarzucała swój firmowy, zadziorny uśmiech. “Jak to nie zrobię?”
O tak. Uwielbiała robić na przekór. Chciała, by widzieli w niej tę odważną, twardą, nieobawiającą się wyzwań pannę, która miała gdzieś, co wypada, a czego nie. To jej nie obchodziło. To były stereotypy, jak spódniczki i róż dla malutkich dziewczynek. Vivienne nie była już przecież malutką dziewczynką.
Malutka dziewczynka musiała szybko dorosnąć.
Aelita wróciła z kuchni, niosąc w rękach tacę z trzema kubkami z wciąż parującą herbatą i ciastka. Ustawiła wszystko na stoliku przed kanapą. Ulrich podziękował skinieniem głowy, Vivienne wymruczała podziękowanie pod nosem. Czekała, aż różowowłosa usiądzie.
– To… już, możemy zaczynać? – zapytała, niecierpliwiąc się.
– Naprawdę nie możesz się doczekać czegoś, co prawdopodobnie ci spieprzy życie, Dunbar? – mruknął Stern, po raz kolejny już tego dnia wywracając oczami.
Miał dość tej sytuacji, ale tak samo nie miał już opcji wycofania się z tego pomysłu. Jego zdaniem wciąż kretyńskiego, ale Aelita miała rację. Jeżeli nie powiedzą czegoś, dziewczyna zacznie tam łazić. Być może odwali coś gorszego. Być może znajdzie sposób na wirtualizację tam, w Lyoko. Albo kogoś jeszcze ściągnie. Dlatego na razie byli w zasadzie sceptyczni co do puszczenia jej wolno bez żadnej rozmowy.
– Chętnie się przekonam. – odparowała.
Jej spojrzenie mówiło samo za siebie. “Spróbuj”.
– To, co widziałaś w fabryce, to sekretne laboratorium. – Aelita przerwała ciszę, zaczynając tłumaczenia. – Zostało stworzone przez Franza Hoppera. Jego założeniem miało być zniszczenie projektu wojskowego rządu francuskiego – “Carthage”, projektu zakładającego stworzenie broni masowej zagłady. Franz Hopper uznał, że to jest zbyt groźne, by mogło ujrzeć światło dzienne. Zbudował laboratorium, superkomputer i stworzył program, który miał mu w tym pomóc. XANĘ.
Ulrich naprawdę starał się ukrywać swoją mimowolną satysfakcję, kiedy widział, jak wyraz twarzy Vivienne przechodził dość szybko z zaciekawienia w szok i niedowierzanie. Widział, jak wyprostowała się trochę bardziej, zmarszczyła brwi, przetwarzając informacje, których właśnie udzielała jej Aelita.
– Czyli był naukowiec, który chciał zapobiec jakiejś broni, stworzył od podstaw całe labo, dziwną maszynę, a teraz co?
– I właśnie cała akcja teraz obraca się wokół XANY. – wtrącił Ulrich.
Wciąż stał oparty o parapet, z ramionami skrzyżowanymi na piersi.Wbijał wzrok w podłogę.
– Z początku program wieloczynnikowy miał pomóc Hopperowi, ale ostatecznie obrócił się przeciwko niemu. I całemu światu. Najprościej mówiąc, facet musiał uciekać, ale to już za wiele nie ma do rzeczy. Bardziej chodzi o to, że lata temu to miejsce znalazł nasz kumpel. Obudził licho, musieliśmy z tym lichem walczyć. Ponoć wygraliśmy, ale licho prawdopodobnie wróciło.
Chciałaś? Masz.
– To chwila, moment. Chcecie mi powiedzieć, że właśnie robicie za jakichś pseudo bohaterów w tajnym, opuszczonym laboratorium, tak? I gdzie jest niby ten kumpel? Widziałam tam tylko waszą dwójkę. Tylko Wy. Co stało się z resztą?
– Skończyliśmy szkołę… zostałam tylko ja i Ulrich. – wyjaśniła Aelita. – Wygraliśmy. Zaczęliśmy żyć…
Zaczęliśmy żyć. To, co się działo wcześniej? Dlaczego… nie było o tym głośno? Nikt nie wiedział. Nikt.
– Ile Was było? – spytała Vivienne, przeskakując spojrzeniem między dziewczyną, a chłopakiem.
– Było nas… pięcioro.
Sześcioro. Ale nie potrafił o tym powiedzieć.
Miał przed sobą Vivienne Dunbar, siostrę Williama, i nie potrafił jej powiedzieć, że jej brat również brał w tym wszystkim udział… po drugiej stronie barykady. Nie z własnej woli.
Nie potrafił jej powiedzieć, że jej brat przypłacił swoją głupotę życiem.
– Na pewno?
Nie musiał podnosić głowy, by poczuć na sobie pytające spojrzenie czarnowłosej.
Nie potrafię…, zatem skłamał. Skinął głową.
—(••÷[ ]÷••—
– No Vee…!
– Thia, proszę cię…
Nastolatka nadęła policzki, skupiając się ostatecznie na talerzu z obiadem. Oparła policzek o zwiniętą w piąstkę dłoń, mimowolnie zerkając w stronę talerza Vivienne z jej ledwie tkniętą porcją spaghetti.
– Vee, wcale nie widzę, że coś jest grane… Zawsze cieszysz się, kiedy na obiad jest spaghetti! – odparowała Thia. Trafnie, zresztą. – To przez rodziców…?
Czarnowłosa spojrzała na dziewczynę siedzącą naprzeciw. W sumie, mogłaby na nich zwalić winę. Przecież, nie przyzna się, że dopiero obiecała nie wydać sekretu dwóch, kompletnie nieznajomych jej ludzi, których znalazła w opuszczonej fabryce samochodów, ukrywającej utworzone w nim przed laty laboratorium.
Zresztą, kto by jej uwierzył…?
Z drugiej strony, siedząca naprzeciw niej Thia za chwilę by tam poleciała, by sprawdzić to na własne oczy. Być może nie sama.
I po co mi to było…?
Vivienne w zasadzie dopiero teraz mogła na spokojnie zastanowić się nad konsekwencjami swojej ciekawości. Słusznie mawiali. Bywała pierwszym stopniem do piekła.
Powoli skinęła głową, wciąż niemrawo dłubiąc widelcem w swoim obiedzie.
– Chyba się nigdy nie dogadają. – westchnęła wreszcie. – Z jednej strony matka się pyta, kiedy przyjadę do niej, a kiedy już wpadnę, cały czas wypytuje, co tam u ojca. Kiedy jadę do ojca, ten robi to samo. Jakby… nie potrafili o to zapytać siebie wzajemnie. W sumie, to nie potrafią.
Inaczej nie potrzebowaliby gońca, dodała sobie w myślach, ale już nie wypowiadała tego na głos.
– Muszę zapalić. – Vivienne podniosła tackę z obiadem, odstawiła, a następnie wyszła ze stołówki.
Nie. Na pewno nie chodzi o rodziców, stwierdziła Thia.
Jednak, znając Vivienne – ta najprędzej się nie przyzna. Co pozostawało więcej…? Ano… wywiedzieć się na własną rękę.