Zgubiła ją. Czy to właśnie był ten przysłowiowy, ślepy zaułek? Mogła przysiąc, że właśnie widziała Vivienne, jak znikała w tej starej fabryce, ale trop… jakby się nagle urywał, a czarnowłosa po prostu rozpływała w powietrzu – tego dnia wyjątkowo ciężkim od deszczu. Może ją pomyliła z kimś? Może po prostu coś jej się przywidziało? Czy jednak dawało się pomylić tę czarnowłosą dziewczynę? To było ciężkie. “Vee” należała do raczej wysokich i mało kto miał takie włosy do pasa, charakterystycznie, naturalnie kruczoczarne.
Thia cmoknęła z niezadowoleniem, sama do siebie. Rozejrzała się wokoło. Kurz, sterty żelastwa, niesprawna winda. Już sprawdzała przycisk. Nie reagował, jakby ktoś odłączył zasilanie. Chociaż, czy to miejsce w ogóle miało jakiekolwiek jeszcze zasilanie? Poddawała to w pewną wątpliwość. Miejsce wyglądało na opuszczone już od wielu, wielu lat. Jakby nikt o nie nie dbał… jednak guzik przywoływania windy był czysty. Wręcz wytarty od naciskania, co nie umknęło jej uwadze.
Coś tu mogło być na rzeczy. Coś… więcej. Na chwilę pozwoliła sobie na zagubienie się gdzieś we własnych myślach, tworząc własną, mentalną mapę.
To musiała być Vivienne. Co chciała zrobić? Czy często tu przychodziła? Jakim cudem, no jakim tak nagle się okazało, że jej tu jednak nie było? Drugie wyjście? Całkiem możliwe. To miejsce było niesamowicie wielkie. Miało tor testowy dla samochodów, gdy te były jeszcze tu produkowane. Niezła pożywka dla amatorskich poszukiwaczy przygód i zwiedzających takie właśnie dziwne miejsca.
Wciąż starała się ją zrozumieć. Wiedziała, że Dunbar czasem po prostu miała dość tego, co działo się wokół niej, w jej życiu, otoczeniu… z wieloma kwestiami, fakt, radziła sobie sama, ale czy prawdopodobna śmierć starszego brata i rozpad rodziny był czymś, z czym można było się tak łatwo oswoić? Thii było momentami ciężko myśleć o tym, że sama kilka lat temu straciła mamę. I choć to myślenie ją momentami przerażało… miała wrażenie, że była dzięki temu w lepszej sytuacji. Wiedziała, że jej mama nie żyła. Vivienne? Wciąż nie wiedziała, co mogło się dziać z Williamem. Gdzie był. Czy wciąż był…? Bywały dni, że żyła nadzieją, że to będzie ten dzień, w którym zobaczy go na ulicy i będzie mogła mu przyłożyć w pysk za te wszystkie lata. Następnego dnia potrafiła warczeć na wszystko i wszystkich, by przeżywać swoją żałobę od nowa.
Początki ich znajomości były ciężkie. Jakim cudem w ogóle znalazły wspólny język? Ich rodzice włożyli w to wiele pracy. O ile Thia dość szybko zaakceptowała swoją macochę, tak dla Vivienne pojawienie się w życiu ojczyma i przyszywanej siostry było swoistym spuszczeniem bomby na głowę. Tracisz ukochanego brata, a za jakiś czas dowiadujesz się, że to Ty masz być starszą siostrą dla zupełnie obcej dziewczyny. To musiało być ciężkie. To musiało się kończyć awanturami i podkładaniem kłód pod nogi. Chociaż, lepsze było to, niż kłócący, obrzucający się wzajemnie błotem rodzice, ich brak czasu, pretensje.
Może i czasem wspomnienie jej słów bolało, ale zgadzała się z nimi.
Nie myśl, że możesz zająć jego miejsce.
—(••÷[ ]÷••—
Przycisk nie działał. Nacisnęła go raz jeszcze, ale nawet nic nie przeskoczyło. Zablokował się? Nie, wciąż był wyczuwalny moment przeskoku, więc odpadało. Ktoś ją zablokował. Sprytnie. Jakby tamta dwójka mogła się domyślać, że Vivienne będzie chciała sprawdzić to miejsce na własną rękę. Jakby wiedziała – bo czy tak nie było? – że na pewno jej wszystkiego nie powiedzieli. Szczególnie, że tam ktoś był a zająknięcie Ulricha…
Mógł kłamać. Ludzi w to zamieszanych mogło być wiele, wiele więcej, ale przecież nikt by się do tego głośno nie przyznał, jeżeli… coś by leżało w związku z tym na sumieniu. Pamiętała doskonale te nerwowe reakcje, kiedy ich znalazła, kiedy Stern wziął ją za bluzę i przyparł do ściany. Desperacja, szok, wściekłość – po trochu sama go również sprowokowała. W takich sytuacjach bezczelność wychodziła jej chyba najlepiej. Może chciała się wybronić i pokazać, kto tu ostatecznie w tej całej sytuacji był górą. Przecież, znała ich sekret i to nie były jakieś tandetne, miłosne liściki czy dziecięce pamiętniczki.
Już sama w tym wszystkim nie wiedziała, czego chciała. To był jeden z tych dni, w których po prostu myślała za dużo, a jeżeli akurat się nawinęli pod rękę, robiąc coś naprawdę dziwnego, to po prostu pojawił się ten pierwszy stopień do piekła. Ciekawość.
Vivienne jeszcze tylko nie zdawała sobie sprawy z tego, do jak prawdziwego piekła się dokopała.
Zrezygnowana, postanowiła po prostu się przejść po tym miejscu. Może znajdzie coś innego, co na chwilę zajmie jej myśli? Udało jej się zauważyć, że z tego miejsca było drugie wyjście. Przeszła tam, jednak zamiast wyjść, stanęła pod zadaszeniem. Deszcz spadał grubymi kroplami, coraz bardziej tylko mocząc spękany beton. Widziała powoli kształtujące się kałuże. Z kieszeni swoich bojówek wyciągnęła paczkę papierosów i zapalniczkę. Była poza szkolnym terenem, to po pierwsze. Po drugie, wokół nie widziała żadnych materiałów wybitnie łatwopalnych poza przypadkową stertą szmat z większą zawartością kurzu i brudu niż włókien. Zaciągnęła się odrobinę bardziej niż zwykle, przytrzymała chwilę dym, wypuszczając go za moment złożonymi w dzióbek ustami. Słuchawki zagłuszały dźwięk deszczu, podmieniając go na dyskografię Hypnogai.
Nawet nie spostrzegła się, że ktoś ją zaszedł od tyłu, by złapać za ramię – a kiedy tylko to zrobił, dziewczyna gwałtownie się odwróciła, wyprowadzając cios z łokcia w żebra, a następnie odskoczyła od potencjalnego napastnika, by wymierzyć kolejny cios. Powstrzymał ją przed tym głos słyszalny dzięki słuchawkom, które spadły z jej uszu, a także widok znajomej jej już dziewczyny. Niewiele osób mogło poszczycić się tak wyraźnym odcieniem różu na włosach.
– Cholera jasna…! – zaklęła pod nosem Vivienne, kiedy rzuciła w kąt swojego papierosa – Sorry, nic Ci nie zrobiłam?
Nie no, cudownie!
Z wyraźnym grymasem bólu na twarzy, Aelita rozmasowała obolałe miejsce, powoli się prostując. Czarnowłosej było za tę akcję autentycznie głupio, ale skąd miała wiedzieć? W jej przypadku to był już odruch. Może nie chodziła na żadne, bardziej specjalistyczne kursy samoobrony, ale przecież paru sztuczek mogła się nauczyć ot tak. Ktoś mógł jej je pokazać.
Ktoś…
– Myślę… że przeżyję. – odpowiedziała wreszcie Aelita, z lekka się jeszcze krzywiąc. Czego nie mówić o Vivienne, dziewczyna miała siłę. I wiedziała, jak jej powinna używać. – Trenujesz coś?
– Nie… parę chwytów, niektóre z neta, niektóre ktoś mi po prostu pokazał. – odparła, wzruszając ramionami.
– Ah… rozumiem.
Przez chwilę stały w nieco niezręcznej ciszy. Obie obserwowały krople deszczu, nim Vivienne wreszcie odważyła się odezwać.
– Wyłączyliście windę.
To nie było pytanie. Brzmiało w jej ustach jak stwierdzenie faktu.
Aelita nie zaprzeczyła.
– Musieliśmy to zrobić. Nikt więcej… nie może wiedzieć.
Czarnowłosa wywróciła oczami.
– Moja wina, że nawet się wtedy nie obejrzeliście, czy nikt za wami nie lezie?
– No właśnie dlatego lepiej mieć dodatkowe zabezpieczenie.
Mądry zawsze po szkodzie, skwitowała, ale nie wypowiedziała tego na głos.
– Długo tu już jesteś…? – zapytała Aelita.
– No… trochę. – przyznała Vivienne. Zacisnęła usta w wąską linię, widząc rzuconego, niedopalonego papierosa, aktualnie już mokrego od wody z kałuży, w której wylądował. Wyciągnęła ponownie paczkę i zapalniczkę. – Palisz?
– Nie… dziękuję.
– Więcej dla mnie. – Dunbar wzruszyła ramionami, po chwili odpalając drugiego papierosa. – Długo już w tym siedzicie? – rzuciła, jakby od niechcenia. Jakby chodziło o dosłowną pierdołę, nie zaś coś, co równie dobrze mogło posłać cały świat do diabła.
– W czym?
– Wiesz, o co może mi chodzić, laska.
Aelita musiała wziąć głębszy oddech.
– Ulrich i reszta… kilka lat. – przyznała wreszcie dziewczyna.
– Ty krócej? – zapytała. – Też z przypadku?
– Nie… dłużej.
Wiele dłużej, mogłaby powiedzieć, ale jakby w porę ugryzła się w język. Na niektóre informacje powinno się znaleźć bardziej odpowiedni moment i miejsce.
– Czyli powiadasz, zaczęło się od Ciebie. – odparła na to Vivienne.
– Można to tak ująć. – stwierdziła Aelita.
Może jednak mogłam przystać na tego papierosa… gdyby jeszcze to tak nie śmierdziało., westchnęła w myśli różowowłosa, zerkając ukradkiem na dym, jaki ze swoich ust ponownie wypuściła jej towarzyszka.
—(••÷[ ]÷••—
Mogłam się cieplej ubrać. I wziąć cokolwiek, cholera, z kapturem, przemknęło przez myśli Thii.
Ile już tak padało? Całkiem długo. Stała jak osioł już od pół godziny, a ulewa jakby nawet nie miała zamiaru sobie pójść. Ile to jeszcze potrwa? Miała dość. Było jej zimno. Poprawiła rozkloszowaną spódniczkę. Tego dnia było ciepło, fakt… ale wcześniej. Na pewno, zanim przyuważyła, jak jej się wtedy wydawało, Vivienne i postanowiła za nią podążyć.
To… chyba nie mogła być Vee.
Dlaczego wciąż to ją zastanawiało? Czemu wciąż męczyło? Czego w ogóle mogłaby tu szukać?
Vee. Niekiedy jak ta cholerna enigma, ciężka do rozgryzienia – Thia zaś nigdy nie była dobra z przedmiotów ścisłych, o znienawidzonej przez uczniów wszelkiego wieku królowej nauk – matematyce – nawet nie wspominając.
– Ciekawe miejsce na przeczekanie ulewy, no nie powiem.
Drgnęła, podnosząc naprędce głowę. Pochłonięta na chwilę myślami w połączeniu z zabawą telefonem nawet nie słyszała przyspieszonych kroków w swoją stronę, a o czyjejkolwiek obecności dopiero poinformował ją ten głos. Przed nią stał średniego wzrostu młody mężczyzna, właśnie zrzucał ze swojej głowy wojskową kurtkę – tak jak on sam, przemoczoną do suchej nitki. Okrycie za wiele nie dało. Może miał trochę suchsze włosy i nic więcej.
– Mów za siebie. – odparła, ale to nawet nie brzmiało jakoś wrednie. Czuć było w jej głosie ten pozytywny żart.
Uśmieszek przełamał raczej nie do końca pozytywny wyraz twarzy szatyna.
Jasna cholera, następna…
– Długo już tak stoisz? – zapytał, tak z ciekawości. Wolał wiedzieć, na czym przyszło mu stanąć.
Thia odpowiedziała na to szybkim zerknięciem na wyświetlacz swojej komórki.
– Na pewno pół godziny. – przyznała, chowając urządzenie do kieszeni. – Za to ty wyglądasz, jakbyś w tę ulewę gonił zająca.
– Ze dwa kilometry… – odparł, ciągnąc dalej tenże żarcik.
Ciekawe… czy Aelita zablokowała już windę? Cholera jasna. Chyba się trochę spóźniłem.
Trochę może i zawalił, ale czy tak do końca ze swojej winy? Jakoś tak przeciągnęła mu się rozmowa z Oddem przez komunikator, że nawet nie zorientował się, że powinien się zbierać już wiele, wiele wcześniej.
Wspomnienie starych czasów potrafiło pochłonąć… szczególnie, że sprawa ponownie działającej machiny była szczególna. Niby Odd próbował jakoś załagodzić nerwy starego przyjaciela, ale na co to się mogło zdać, jeżeli ten w pamięci miał te wszystkie wydarzenia, do których ten właśnie sprzęt pośrednio się przyczynił?
– Thia. – przedstawiła się nagle dziewczyna. – Thia Vintra.
Wyciągnęła w stronę chłopaka drobną dłoń, na którą spojrzał, zaskoczony.
– Chyba nie chcesz sobie tak po prostu stać w milczeniu, co? Zapowiada się, że jeszcze chwilę to tu na pewno popada. – dodała, wzruszając ramionami.
A… co mi szkodzi. Przynajmniej będę wiedział… z kim mam do czynienia.
– Ulrich Stern. – przedstawił się.
Szybki uścisk dłoni na zapoznanie. Spojrzał na młodszą koleżankę.
– Ach, no tak! Duma profesora Moralesa. – ta odezwała się znienacka, wywołując konsternację na twarzy Niemca.
To jeszcze bardziej rozbawiło dziewczynę, ale postanowiła już nie kwitować tego salwą śmiechu.
– Wierz mi, nie może przeboleć, że skończyłeś tę budę. – wzruszyła ramionami. – Nie ma, biedactwo, kogo na zawody ciągać…
– To chyba typowe u nauczycieli. Najpierw stwierdzają, że nie mogą się doczekać, aż będą mieli od nas spokój… a potem mówią, że nas tu brakuje. Czyżby młodsze roczniki aż tak dawały w kość? – zapytał.
Dziewczyna zdawała się przełamywać burzowe chmury nad głową Ulricha… ale wolał zachować czujność. Bo kto wiedział, czy nie miał przed sobą jakiegoś bardziej zaawansowanego spektrum.
– Jak tu trafiłaś?
– Szukam kogoś. – odpowiedziała, bezpośrednio.
Może… widział ją? Chociaż, wygląda, jakby miał lepsze rzeczy do roboty, niż ganianie za przypadkową dziewczyną.
Jasna cholera, kolejna.
Kogo mogła szukać w tym miejscu? Dla Ulricha, Thia nie wyglądała na amatorkę przygód w takich miejscach, choć wiedział – nie należało oceniać książki po okładce. Przecież, tak samo o nim by nikt nie powiedział, żeby walczył w wirtualnym świecie…
– Może mógłbym jakoś pomóc?
– Nie sądzę, żebyś znał, ale… dobra. – stwierdziła – Wysoka dziewczyna, czarne włosy, lubi chodzić w za dużych bluzach. Często z fajkiem w ustach.
…no chyba nie.
– Wyglądasz, jakbyś wiedział, o kogo mi chodzi. – zauważyła po chwili Thia.
No chyba nie…!
– Możliwe, że wiem.
Skoro już go rozgryzła… to chyba musiał się przyznać.
– Znasz Vee?
Vee…?
– No, powiedzmy.
Chociaż wolałbym nie poznać.
– Z widzenia. Ostatni raz widziałem ją wczoraj, wybacz.
Kurwa, w co ja się wpakowałem…!
—(••÷[ ]÷••—
To miejsce było puste, samotne… na wskroś nudne. Bezimienny przemierzał pustynne pustkowia powolnym krokiem, co jakiś czas chowając się za skałkami – gdy tylko na horyzoncie pojawił się jakiś potwór. Czerwone pancerze przerośniętych krabów były widoczne z daleka, o szerszeniach zaś informowało niskie buczenie, jakie z siebie wydawały podczas lotu. Fakt, że cała konstrukcja się unosiła był niezwykły sam w sobie, ale wolał nie zbliżać się za bardzo do krawędzi. Miał wrażenie, że upadek z niej do wody mógł się źle skończyć, a i wydawało mu się… że raczej za dobrze to nie potrafił pływać.
Głosy zniknęły. Były dwa, dobrze je pamiętał. Jeden spokojny, młodej kobiety. Drugi już był bardziej naładowany emocjami, w dużej mierze negatywny. Choć zdawało mu się, że dochodziły gdzieś z góry, tak po jakimś czasie zaczął się zastanawiać – może tylko wydawało mu się, że je słyszał z zewnątrz, a tak naprawdę dochodziły z jego głowy, ze stęsknionej za jakimkolwiek towarzystwem podświadomości? Czy była jakakolwiek możliwość, by się o tym przekonać? Nie wiedział.
I ta niewiedza była taka… dobijająca.
Obserwował dziwne kostki, chodzące w trójkach. Przemieszczały się szybko na swoich krótkich nóżkach.
Nie daj im się zamrozić.
Drgnął. Dlaczego, zamrozić? Skąd w ogóle pojawiła się ta myśl? Dlaczego… wiedział? Za dużo pytań. Za mało odpowiedzi.
Zaczerpnął głębszy wdech, oparł się o jedną ze skał, zza której dotychczas wyglądał na najbliższe otoczenie i zsunął się po niej plecami. Wypuścił dotychczas wstrzymywane powietrze.
Jestem… sam. Kompletnie sam w dziwnie znajomym miejscu. Nie wiem, czy głosy, które słyszałem – czy słyszałem je naprawdę, czy też upadłem na głowę. Wszystko, co spotkam, próbuje mnie zabić…
Nie jestem stąd. Skąd jestem…?
Ściągnął kaptur swojej peleryny z głowy. Nawet nie dlatego, że było mu gorąco. Nie czuł żadnej temperatury, praktycznie nic. To był zwykły odruch, tak jak przegarnięcie włosów dłonią. Przetarcie twarzy, a następnie oparcie czoła o złożone jak do modlitwy ręce, z łokciami opartymi o przyciągnięte kolana. Myślał. Po prostu, myślał, zawzięcie próbując przypomnieć sobie coś więcej. Ale nie mógł. To wszystko… tylko dobijało. Piekielna pustka w głowie.
Uniósł wzrok. Bezwiednie opuścił ręce, obejmując nimi swoje kolana. Oparł o nie swoją głowę. Czy właśnie się załamywał? Nie potrafił powiedzieć nawet tego. To bolało…
Kroki.
Spiął się cały, niczym struna. Nasłuchiwał.
Potwór. Już potrafił to określić, zresztą, były jedynym, co mógł spotkać w tym przeklętym miejscu.
Zerwał się z miejsca jak oparzony, wyprostował, gdy zdał sobie sprawę z tego, że potwór się zbliżał. Krab. Nawet nauczył się je rozróżniać po stawianych przez nie krokach.
Rzeczywiście. Ceglastoczerwony skorupiak właśnie podchodził bliżej, przypatrując się Bezimiennemu. Krok. Jeden, drugi w przód.
Krok. Jeden, drugi w tył, aż ponownie, swoimi plecami poczuł ścianę. Otworzył szeroko oczy, w przerażeniu. Zadrżały mu dłonie. Oddech nieznacznie przyspieszył.
– Zostaw… – poprosił cicho.
Coraz bliżej.
– Zostaw mnie…!
Czy potwór w ogóle miał jakąkolwiek możliwość zrozumienia jego słów? Kulił się coraz bardziej, kiedy tylko stwór posuwał się naprzód, uparcie prąc w jego stronę.
– Zatrzymaj się!
To była prosta komenda, polecenie, wydane w tym samym momencie, w którym kucnął, zasłaniając się ramionami. Głośno i wyraźnie. Jakby zapomniał, że ten krab nie był jego jedynym zmartwieniem.
Nie wiedział, co działo się wokół niego. Było cicho… jakby, za cicho.
On… on coś zrobi… spojrzy… strzeli…
Zabije mnie…!
Nie miał gdzie uciekać. Wcisnął się we wnękę, wcześniej jakby nie przejmując się tym, że powinien przecież zadbać o odpowiednią drogę ewakuacji. Tak w razie potrzeby, bo przecież, co mogłoby pójść nie tak? Dużo. Bardzo, ale to bardzo dużo.
Minął dłuższy czas, choć jego upływ w tym dziwnym świecie nie był najmocniej odczuwalny. Powoli, ostrożnie, podniósł swoją głowę. Uznał… że nie miał w zasadzie innego wyjścia. Rozchylił ramiona, którymi dotychczas się zasłaniał, by zauważyć… że krab się zatrzymał.
– Co…?
Czerwony skorupiak stał w miejscu. Ani drgnął, obserwując skulonego Bezimiennego. Obserwowali się obaj, choć człowiek robił to wiele uważniej. Zacisnął w pięści drżące dłonie. Ostrożnie, wstał z klęczek.
Zatrzymał się. Ale, dlaczego?
Pojawiła się jedna myśl. Mimowolna.
– Cofnij się. – powiedział, dość cicho. – Kilka kroków.
Otworzył szeroko oczy i lekko rozdziawił usta. Dziwny znak na pancerzu potwora na moment błysnął przytłumioną bielą, by ten… naprawdę się cofnął. Aż policzył kroki. Dokładnie pięć, nim zatrzymał się ponownie.
– Podejdź…
I podszedł, na tę samą odległość, co wcześniej.
Czarnowłosy wyciągnął w jego stronę dłoń, dotknął delikatnie jednego z odnóży kraba. Ten ani drgnął.
Nie rozumiem…
Zza siebie dosłyszał niskie buczenie. Szerszenie. Odwrócił się. Wnęka, w której stał, miała szczelinę, przez którą przecież wyglądał. Odsłaniała go, kiedy tak stał wyprostowany.
– Z-zatrzymajcie…! – ale szerszenie nie usłuchały. Zaczęły ładować swoje żądła… Pierwszy strzał. Drugi – oba, na szczęście, trafiły w skałę. Niebezpiecznie blisko chłopaka, ale jeszcze nie w niego.
Krab jednak również się nie ociągał.
Strzał. Drugi. Trzeci…?
Cisza.
Szerszenie zniknęły z hukiem wybuchów swoich ciał.
Ponownie skulony dotychczas chłopak spojrzał na swojego towarzysza. W tamtej chwili – obrońcę.
Po chwili… szli w jednej linii. On i krab. Razem przemierzając pustkowia.
Mogę… go kontrolować… Tylko jego, czy coś więcej…?
Coś więcej. Napotkał na swojej drodze bloki. Dziwne okręgi z kreskami rozbłysły jednak tylko na jednym z trzech. Zestrzeliły się wzajemnie – jednego z nich musiał załatwić krab.
Celuj w znak… Inaczej tylko je zranisz. Uderzenie w znak zabija je od razu.
Szkoda tylko, że jak na razie, musiał zdać się na potwory, które nie zawsze chciały się go posłuchać. Bo swojej broni albo nie miał wcale, albo jeszcze jej nie zdobył.