Recenzja Code Lyoko: Chronicles

Z pewnością każdy fan serialu zastanawiał się kiedyś, czy po ostatniej serii można jeszcze jakoś kontynuować historię. Wielu próbowało nawet to sobie opisywać, z lepszym lub gorszym skutkiem. Jest jeden przypadek, gdy to opisanie przybrało formę książki. Dokładniej czterech.
Po tych kilku zdaniach już pewnie wszyscy wiedzą, że tym razem będę pisać o serii zwanej “Code Lyoko Chronicles” (nieoficjalnie tłumaczy się to jako “Kroniki Kodu Lyoko”, ale polski wydawca nigdy tej nazwy nie użył). Nieco dziwić może fakt, że w polskim fandomie nikt jak dotąd nie zrecenzował całej serii, dlatego postanowiłem to zrobić. W tym miejscu zaznaczę, że opieram swoją recenzję na przeczytaniu pierwszych 2 tomów w wersji polskiej i ostatnich 2 w wersji angielskiej. Wiem, że jakoś się tam tworzy tłumaczenie na polski, ale gdybym miał czekać z napisaniem tego tekstu do pojawienia się całości, to pewnie jeszcze rok by to potrwało. A tak to przynajmniej sobie po angielsku, wygodnie i bez problemów, przeczytałem 🙂

Zacznijmy od tego, skąd w ogóle się te książki wzięły. Jest rok 2009, czwarta seria się skończyła, ale wiele osób myślało nad tym, co by mogło być dalej. Do tego MoonScoop chciał jeszcze nieco zyskać na znanej marce. Znalazł się włoski autor, Davide Morosinotto, dość młody pisarz, który miał już pewną renomę na lokalnym rynku. Fakt pochodzenia osoby, która dostałaby błogosławieństwo od właścicieli praw do posługiwania się wszystkim, co związane z CL, nie jest bez znaczenia. W momencie wydania pierwszego tomu “Bezimienne miasto”, serial był emitowany przez państwową telewizję Rai, niedługo miała być włoska premiera 2 sezonu. Dlatego też Włosi mieli tutaj pierwszeństwo, nawet jeśli dla nich nawet pierwszy tom krył masę spoilerów samego serialu.
Posiadacze wersji papierowych mogą się teraz nieco zdziwić “jaki, kurna, Morosinotto?”, a to dlatego, że na okładce figuruje nazwisko Belpois. To jest sprytny patent, bo o ile we Włoszech nazwisko autora jest dość znane, to w innych krajach niewiele by mówiło. Dlatego wymyślono, żeby użyć personaliów jednego z głównych bohaterów jako pseudonimu. Pod względem narracji w samym tekście nie wnosi to nic bo jest prowadzona z perspektywy narratora trzecioosobowego, ale ładnie na okładce wygląda. A prawdziwego autora da się odszukać w stopce redakcyjnej. Inna sprawa, że wydawnictwo, które wypuściło 2 pierwsze tomy na rynek polski (FK Olesiejuk), notorycznie informowało w materiałach promocyjnych, że autorem jest Pierdomenico Baccalario, dodając do tego “autor znanej serii Ulysses Moore”.

Jeśli chodzi o samą stronę edytorską tych dwóch tomów, jakie pojawiły się na polskim rynku, to tutaj nie mam żadnych zatrzeżeń. Użyto oryginalnej grafiki okładkowej, nawet ładnie się to na półce prezentuje, do tego w twardej oprawie i całkiem niedrogo, przynajmniej wtedy, gdy było to dostępne w Empiku. W Hiszpanii takiego szczęścia z grafiką nie mieli, tam wymyślono coś, czym można by było najwyżej płyty z odcinkami oprawić, nie ma tego klimatu. Tutaj link dla ciekawskich: https://img.clasf.es/2018/11/23/Coleccin-completa-Codigo-Lyoko-20181123023458.9122600015.jpg
Takie nieco infantylne im to wyszło…

Niezależnie jednak od tego, jaki obrazek jest na okładce, ważniejsze jest to, co kryje się w środku. Od tego momentu mogą być niekiedy drobne spoilery, ale myślę, że spora część czytelników naszej strony już dawno się zapoznała z samymi książkami. Otóż “Podziemny zamek”, 1 tom serii, zaczyna się od odkrycia, że Xana tak naprawdę jakoś przetrwał, tylko jest nieco słabszy i kręci się po amerykańskim internecie. Tam odnajduje nową ofiarę, Evę Skinner, fankę zespołu Ceb Digital (w wymowie to jest to samo co Subdigitals, nieco dziwne że nie użyto tej właśnie nazwy), opętuję ją poprzez MySpace (taki portal od muzyki z ery przedfacebookowej). Kontrolowana przez Xanę Amerykanka leci do Francji, by ostatecznie rozwiązać kwestię naszych głównych bohaterów.
W tym samym czasie Aelita ma amnezję, nie pamięta, co się działo w Lyoko. Reszta grupy postanawia jej to przypomnieć. Ten wątek stwarza okazję, by w treści książki streścić najważniejsze wydarzenia z 97 odcinków serialu, takimi flashbackami wypełniona jest spora część tego tomu. Wśród niektórych były one krytykowane za zbyt duże skróty, lekkie pomieszanie wątków. Jednak tu trzeba pamiętać, po co coś takiego w ogóle się znalazło. Ano po to, żeby przyciągnąć także czytelników, którzy nie znają serialu i dla których wiele rzeczy byłoby niezrozumiałych. Dlatego moim zdaniem to akurat wyszło całkiem nieźle.
Potem okazuje się, że jest specjalny, sekretny pokój w Pustelni, jego znalezienie jest poprzedzone przygodami z wyjazdem w głąb Francji. W tajnym pomieszczeniu znajduje się kaseta VHS z przesłaniem nagranym przez Franza Hoppera, zostawił on 2 zadania dla Aelity: pokonać Xanę i odnaleźć Anthee. Na tym w sumie kończy się pierwsza część.

“Bezimienne miasto” przynosi nam nowe odkrycia, pojawia się organizacja “Zielony Feniks”, jeden z jej członków atakuje najpierw ojca Odda, potem rodziców Yumi, bo im też zależy na tym by utrudnić życie naszych bohaterów. Grigory, czyli bezpośredni sprawca napadów, pobiera wspomnienia. Ale to nie jedyna organizacja, która interesuje się Superkomputerem, bo jest jeszcze Dido, działająca w kręgach rządowych. Kontaktuje się z Hannibalem, szefem “Feniksa”, by połączyć siły i tym razem nie działać przeciwko sobie.
Nasi wojownicy przesłuchują panią Hertz, bo wychodzi na to, że ona też działała z Hopperem, do tego w pionie wojskowym. Ulrich i Yumi jadą do Brukseli, bo tam znajduje się jeden z prototypów Hoppera, używanych w Projekcie Kartagina. Aelita spotyka się z Richardem, kolegą ze szkoły jeszcze z czasów przed wirtualizacją, początkowo Richard nie może uwierzyć w całą historię, potem jednak postanawia pomóc dziewczynie. Różowowłosa ma koszmary, lunatykuje, i z racji jej lunatykowania idzie do sekretnego pokoju w Pustelni, odkrywając kolejny pokój z Repliką Superkomputera. Tam dowiaduje się, że jej ojciec zrezygnował z działania w Kartaginie, gdy okazało się, że to jest projekt militarny.
Eva Skinner dociera do Kadic, od razu wpada w oko Oddowi (tak jak każda nowa dziewczyna), co dla Xany jest bardzo dobrą wiadomością. Po tym jak zyskuje zaufanie grupy, postanawia opętać także Włocha.

W “Powrocie Feniksa” Hannibal dowiaduje się, gdzie jest Superkomputer,od razu leci tam z całą załogą, neutralizuje agentów rządowych. Tymczasem nasi bohaterowi wchodzą do nowoodkrytego Superkomputera, nazywanego jako Mirror, w nim są wspomnienia Hoppera. Do tego okazuje się, że ojciec Ulricha, Walter, też jest wmieszany w sprawę. Z racji wyłączenia prądu Odd i Yumi pozostają we wspomnieniach, a cała reszta jest na ziemi. Wtedy też okazuje się, że ojciec Ulricha był agentem (ale nie Stasi). Ojcowie Odda i Jeremiego i Yumi również znali sprawę, jednak wymazano im pamięć w pewnym momencie, a wszystkim kierowała wtedy Hertz. Tworzy się sojusz przeciwko Zielonemu Feniksowi. Dowiadujemy się też, że Xana miał mieć ludzkie emocje, a Aelita miała go uspołecznić. Szok z racji tego odkrycia był tak wielki, że Xana opuścił ciało Odda. Udaje się na Ziemi naprawić skanery i wysłać Evę oraz Ulricha do wirtualnego miasta znanego z drugiego tomu. Ekipa “Zielonego Feniksa” odkrywa, że dorośli nie mogą się wirtualizować, dlatego postanowiono porwać Jeremiego. Po tym, jak się to udało, odkrywa się prawdziwa tożsamość Memory – Anthea Hopper. Einstein jest zmuszony trafić do wirtualnego miasta, tam odnajduje Ulricha, Evę oraz połowę Xany, co pozwala mu nakłonić go do powrotu do Lyoko i odzyskania kontroli nad wirtualnym światem. Po tym Xana kontaktuje się z Hannibalem i proponuje mu układ: Mago będzie mógł użyć Castle do swoich celów, ale za to umożliwi Xanie stanie się człowiekiem.
W tym samym czasie Zielony Feniks barykaduje Kadic a Xana materializuje armię robotów, rozgrywa się walka, wygrana przez ludzi zabarykadowanych w szkole. Jednakże “Zielony Feniks” i tak zdobył kod do unicestwienia wirtualnych światów.

Wszystko rozstrzyga się w “Armii Nicości”, na początku tego tomu Jeremie, Ulrich i Eva są więżniami w Lyoko, Aelita utknęła we wspomnieniach ojca, a na ziemi zostali tylko Yumi i Odd. Jednak, jak zresztą można się spodziewać, sytuacja z biegiem akcji nieco się zmienia, Xana okazuje się człowiekiem z krwi i kości,całość się rozwiązuje, wszyscy dobrzy źyli długo i szczęśliwie.
Tak, wiem że teraz strasznie uprościłem opis tego ostatniego tomu, ale to też dlatego, żeby za wiele nie zdradzać, choć i tak pewnie sporo już ujawniłem. Kto jest ciekaw, niech sobie sięgnie, czy to do wersji angielskiej, czy francuskiej, czy nawet oryginału włoskiego, polska wersja, tak jak pisałem wcześniej, wciąż nie jest w całości gotowa.

Ogólnie rzecz biorąc to czyta się to całkiem gładko, zarówno jeśli chodzi o 2 tomy wydane po polsku, jak i o te, które miałem w wersji angielskiej. Język jest odpowiedni do tego, z jakim rodzajem literatury mamy do czynienia. W zasadzie to jedyny zgrzycik w wersji polskiej zauważyłem wtedy, gdy o Yumi, mającej 16 lat, pisano, że to jest “dziewczynka”. Ale to wynika zapewne z jakieś wpadki tłumacza. Pamiętam, że była swego czasu dyskusja nad tym, czy fakt, iż Aelita ma w książkach czerwone włosy, też jest takim błędem, ale tu się okazuje, że nie. W oryginale ona też ma czerwone włosy. Oczywiście to w żadnym wypadku nie zmienia odbioru powieści, chyba że ktoś jest tak ortodoksyjnym fanem, że nie uznaje u niej innego koloru włosów.

Zamysł fabularny jest niezły, wykorzystuje się tutaj pewien potencjał, jaki szedł za serialem, mamy tu próbę odpowiedzi na pytania, jakie pojawiały się w trakcie oglądania kolejnych odcinków i wychodzi to dość sprawnie. Nieco się też rozszerza perspektywa dotycząca bohaterów. Weźmy na przykład Aelitę: z samego serialu i odcinków, w których pojawiają się wspomnienia Aelity można odnieść wrażenie, że Aelita nie znała nikogo oprócz rodziców. W książkach pojawia się jej znajomy z dawnej szkoły. Rozwinięcie widać najbardziej przy Projekcie Kartagina. Zresztą, same książki powstawały przy pewnym wsparciu ludzi odpowiedzialnych za scenariusz serialu, co widać np. w pierwszym tomie.

Są jednak pewne wady tych książek. Pierwsza to nierówność poziomu. Pierwszy tom był dobry, drugi chyba najlepszy, ale już przy trzecim trochę słabiej to wypada, a przy czytaniu czwartego miałem niekiedy wrażenie, że był on tworzony trochę na siłę, tak żeby coś tam było, ale tak trochę bez przekonania. Innym zgrzytem, który zauważyłem, jest zaniedbanie wątków “życiowych”. O ile w pierwszym i drugim tomie było kilka odniesień do sytuacji uczuciowej Ulricha i Yumi, szczególnie w “Bezimiennym mieście” fajnie to wyszło, to potem mamy zachowanie typowo moonscoopowskie, czyli praktycznie zerowy postęp, żadnego odniesienia. Ogólnie od trzeciego tomu widać, że wątków niedotyczących walki, Zielonego Feniksa, praktycznie już nie ma, przez co niekiedy staje się to dość monotonne.

Niemniej jednak wciąż jest to dobra seria, stanowiąca alternatywną wersję odpowiedzi na pytanie “co było dalej?”. Alternatywną, choć nie oficjalnie obowiązująca, bo wraz z wejściem Ewolucji to właśnie ta seria jest kanoniczną kontynuacją (nawet jeśli niektórzy się mogą z tym nie zgodzić). Ciekawie wymyślono chociażby kwestię z rodzinami bohaterów, odgrywają tutaj nieco większą rolę niż w serialu, do tego wreszcie mają normalne imiona, a nie brane z jakiejś telenoweli 😉
Tak więc… czy to da się czytać? Jasne, całkiem ciekawa rzecz, nawet pomimo pewnych zgrzytów, myślę że czas spędzony na lekturze tych 4 powieści nie jest czasem zmarnowanym.

ReBoot: The Guardian Code – recenzja sezonu 1

Trailer ReBoot: The Guardian Code wywołał w Internecie spore poruszenie nie tylko wśród fanów marki, ale również osób wciąż pamiętających o Kod Lyoko: na niespełna 2-minutowym trailerze widać było bowiem więcej rzeczy kojarzących się z francuską kreskówką, niż ze starym już oryginałem. Grupa nastolatków próbująca pogodzić szkolne życie z ratowaniem świata? Tajne laboratorium? Przenoszenie się do wirtualnej rzeczywistości? Dziewczyna, z początku w niej uwięziona, ostatecznie trafia na Ziemię? Sami przyznacie, że brzmi to podejrzanie znajomo i uwierzcie mi – fanom ReBoota też nie kojarzy się to z ich ulubioną serią. Nic więc dziwnego, że pierwsze oceny okazały się przytłaczająco negatywne, a na twórców spadła fala krytyki. Czy była to jednak słuszna krytyka? Nad tym właśnie spróbujemy się dzisiaj zastanowić.

Zanim jednak przejdziemy do sedna, chciałbym wyjaśnić parę spraw, które powinniście mieć na uwadze podczas czytania tej recenzji. Po pierwsze, nigdy nie oglądałem starego ReBoota, dlatego nie będę oceniał The Guardian Code przez pryzmat oryginału (jak sami się później przekonacie, może to i lepiej). Ponadto, w tekście znajdzie się wiele porównań do Kod Lyoko z tego powodu, że całość pisałem z myślą o naszym fandomie, dlatego przepraszam, jeżeli na stronę trafiłeś przez przypadek i nie jesteś KL zbyt zainteresowany: mam nadzieję, że mimo to uznasz recenzję za przydatną. Chciałbym również zaznaczyć, że przed premierą zdecydowanie nie należałem do osób zbulwersowanych licznymi podobieństwami do KL. Wręcz przeciwnie: cieszyłem się, że pojawi się coś do podobnego do tej serii, gdyż nie mam już zbyt wielkich nadziei na to, że otrzymamy jakąkolwiek kontynuację przygód Wojowników Lyoko. Zanim przejdziemy do sedna sprawy muszę jeszcze podkreślić, że recenzja dotyczy jedynie pierwszego sezonu Re:Boota – być może w przyszłości zajmę się oceną również pozostałych 10 odcinków, ale nic nie obiecuję.

Na początek warto pokrótce opowiedzieć, o czym właściwie jest ten serial. ReBoot: The Guardian Code przedstawia widzom historię czwórki nastolatków rozpoczynających naukę w Alan Turing High School – szkole kładącej ogromny nacisk na nowe technologie i rozwój uczniów właśnie w tej dziedzinie. Już pierwszego dnia Trey (grany przez Gabriela Darku) Austin (Ty Wood), Parker (Ajay Friese) oraz Tamra (Sydney Scotia) otrzymują tajemniczą wiadomość, w której dostają polecenie udania się do tajemniczego Pokoju Zero. Bohaterowie szybko odkrywają, że nie będą wiedli spokojnego życia; zostali bowiem wytypowani przez sztuczną inteligencję Verę (w tej roli Hannah Vandenbygaart) do obrony sieci przed zagrożeniem ze strony hakera Sourcerera* (Bob Frazer). Nie jest to proste zadanie, ale do jego zrealizowania wcale nie muszą znać się na programowaniu – zamiast tego udają się do Internetu (dosłownie), by jako Defrag, Vector, Coogz i Enigma zwalczać wszelkiego rodzaju wirusy.

Pierwszy zgrzyt pojawia się już na samym początku inauguracyjnego odcinka; twórcy bowiem nie poświęcają zbyt wiele czasu na kompletowanie drużyny i praktycznie od razu wysyłają naszą grupkę do sieci. Problem polega na tym, że bohaterowie najwyraźniej nie potrzebują absolutnie żadnego treningu i praktycznie od razu stają się niezwykle efektywnymi wojownikami. Co prawda autorzy starają się uzasadnić to faktem, że protagoniści osiągnęli najlepsze wyniki w grze mobilnej (sic!), która rzekomo miała przygotować kandydatów na Strażników ich do nowej roli. Cóż, brzmi to co najmniej głupio – coś wątpię, by np. najlepsza drużyna grająca w Counter Strike`a mogła ot tak zostać skutecznym oddziałem GROMu – ale niestety takim wytłumaczeniem będziemy musieli się zadowolić. W porównaniu z Oddem i Ulrichem, którzy w czasie swojej pierwszej wyprawy do Lyoko ledwo co pokonali jednego potwora, wygląda to naprawdę słabo.
Dalej fabuła ma swoje wzloty i upadki, ale nigdy nie jest szczególnie wyrafinowana. Wiele wątków to wręcz sztampa amerykańskich filmów (w tym negatywnym tego słowa znaczeniu), choć zdarzały się i takie, które można uznać za całkiem interesujące. Widać wyraźnie, że twórcy starają się nakreślić jakąś większą intrygę w tle, ale pierwszy sezon nie pozwala jeszcze stwierdzić, czy ta sztuka im się uda. Struktura odcinków jest zbliżona do tej znanej nam z KL: na początku bohaterowie znajdują się na Ziemi, tam pojawia się przed nimi problem, który będzie tematem danego epizodu. Następnie dochodzi do ataku Sourcerera i ekipa musi się udać do Pokoju Zero, aby stawić mu czoła. Na koniec zaś powracamy do prawdziwego świata i tam poznajemy konkluzję wątku przedstawionego na początku odcinka. Szkoda tylko, że czasami owe rozwiązanie kompletnie nie wynika z rozwoju akcji. Ot, bohater ma jakieś zmartwienie i pod koniec odcinka dochodzi do wniosku, że w sumie warto coś zrobić w tej sprawie – bez jakichkolwiek rozmów czy przemyśleń na ten temat.
Skoro jesteśmy już przy Strażnikach, to jestem zmuszony powiedzieć, że są to bardzo wyświechtane i niezbyt rozwinięte postacie (zrzucałbym to jednak na karb scenariusza, gdyż sami aktorzy raczej nie są jakoś wyjątkowo źli). Każdy z nich posiada góra dwie wyróżniające go cechy, a żadna z nich nie jest szczególnie pomysłowa. Trey? Wybitny gracz koszykówki, który posiada wymagającego ojca. Austin? Dobry chłopak, który stracił ojca i (teoretycznie) lider grupy. Parker? Geek, który zakochuje się w sztucznej inteligencji (ponieważ, oczywiście, jest geekiem). Tamra? Blogerka… lubiąca muzykę? Przykro mi, w jej przypadku naprawdę nic innego nie przychodzi mi do głowy. Niestety, żadne z nich nie wzbudziło we mnie szczególnej sympatii i raczej nikt z nich nie zostanie zapamiętany przeze mnie na dłużej. Na ich tle nieco lepiej wypada Vera, chociaż według mnie jest to zasługa naprawdę solidnej gry aktorskiej, a nie efekt pracy scenarzystów. Postać ta jest bez wątpienia jedną z największych zalet serii i chociaż również nie została poprowadzona w jakiś odkrywczy sposób, to Vandenbygaart udało się sprawić, że z dosyć prostego pomysłu wyszło coś wartego obejrzenia.

Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o postaci Sourcerera, na której szczególnie się zawiodłem. Naprawdę ciężko byłoby sprawić, by był jeszcze bardziej stereotypowy i jednowymiarowy; odnoszę wręcz wrażenie, że twórcy po prostu spisali wszystkie skojarzenia, jakie przyszły im do głowy w ciągu pierwszych trzech minut po rzuceniu hasła “antagonista” (złowrogi śmiech, chce zniszczyć świat bo tak, wpada w furię przy niepowodzeniu itd.) oraz “haker” (niechluj, siedzi cały czas przy komputerze, przy pomocy kilku stuknięć w klawisze jest w stanie zrobić praktycznie wszystko itd.) i nie próbowali nawet uczynić z niego ciekawego złoczyńcy. Megabyte, faworyt fandomu ReBoota, jest już nieco bardziej interesujący dzięki swojemu stylowi bycia, ale również u niego ciężko się dopatrzeć jakiejkolwiek cechy odbiegającej od schematu. Fani doczekali się powrotu na stałe jeszcze jednej starej postaci, ale o niej wolałbym się jeszcze nie wypowiadać, gdyż pojawiła się tylko w jednym, ostatnim odcinku.

Bohaterowie drugoplanowi również nie poprawiają obrazu sytuacji, choćby z tego prostego powodu, że po prostu nie ma ich zbyt wielu. Kodowi Lyoko, którego odcinki są bardzo podobnej długości, w ciągu pierwszych 10 epizodów udało się sprezentować całkiem szerokie grono postaci pobocznych. Sissi, Nicolas, Herve, Milly, Tamiya, dyrektor Delmas, Jim, pani Hertz – każde z nich dostało trochę czasu antenowego, dzięki czemu Kadic zdawało się tętnić życiem i nie być tylko i wyłącznie punktem startowym wypraw do Fabryki. Inaczej, niestety, wygląda to w przypadku ReBoota – poza Shari (fanka bloga Tamry, która zresztą pojawia się tylko w początkowych odcinkach i nie wiem, czy w ogóle jeszcze powróci) społeczność szkoły pozostaje dla nas anonimowa. Do tego możemy dołożyć jeszcze niektórych rodziców Strażników, gościnny występ postaci z oryginalnego ReBoota i… to by było na tyle.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Alan Turing High School. Sam koncept placówki specjalizującej się w nowych technologiach jest dla mnie nie najgorszym pomysłem; żałuję jedynie, iż twórcy nie postanowili go jakoś bardziej wykorzystać. Owszem, w rozmowach bohaterów czasami przewija się temat szkolnych obowiązków (i, co szczególnie doceniam jako młody adept informatyki, nie jest to jakiś pseudonaukowy bełkot, tylko zagadnienia, z którymi początkujący programiści faktycznie mogą się zetknąć). Ani razu nie widzimy jednak niczego, co nie byłoby tylko zwyczajną, nudną lekcją. Dosyć często zaglądamy za to do… sali gimnastycznej. Może trochę się czepiam, ale przy takim, a nie innym settingu raczej nie jest to miejsce, które chcielibyśmy koniecznie zobaczyć. Wielka szkoda, bo szkoła mogłaby być sporym plusem serii, a zamiast tego dostaliśmy typowe liceum, które tylko w teorii się czymś wyróżnia.

No dobrze, ale przecież nikt nie będzie oglądać tego serialu dla jakiejś tam szkoły, znacznie ważniejszy jest świat wirtualny, do którego przenoszą się Strażnicy. Całość została wykonana przy pomocy Unreal Engine 4 – jednego z najsłynniejszych silników do gier, który jest podstawą takich hitów jak Fortnite, PlayerUnknown`s Battlegrounds czy Life is Strange 2. A jak sprawił się przy tworzeniu dzieła przeznaczonego wyłącznie do oglądania? Z zadowoleniem mogę przyznać, że całkiem nieźle. Animacje są bardzo płynne, a wszystkie postacie i sam Internet ogląda się bardzo przyjemnie. Po cichu liczę na to, że ReBoot nie będzie jedyną serią, które skorzystała z tej technologii i kolejne studia postanowią wykorzystać silniki do gier w swoich produkcjach (Mediatoon pls). Same projekty poszczególnych lokacji również są w porządku, choć bez jakichś wielkich fajerwerków – raczej wątpię, by którakolwiek z nich została zapamiętana na dłużej.

Sceny walki również prezentują się przyzwoicie, choć osobiście znacznie bardziej wolę sekwencje z Kodu Lyoko z tego prostego powodu, że w The Guardian Code siła przeciwników wynika zazwyczaj z ich liczebności, a nie siły bojowej. Strażnicy często atakowani są przez ogromne rzesze przeciwników, dlatego sami w większości przypadków są w stanie wyeliminować wroga (czasem nawet kilku jednocześnie) pojedynczym atakiem. Czasami do walki wkracza jakiś silniejszy oponent, jak na przykład Megabyte, ale moim zdaniem choreografia tych pojedynków mogłaby być lepsza. We wszystkich starciach protagoniści korzystają z szerokiego wachlarza umiejętności – tak samo jak we francuskiej kreskówce, każdy bohater ma swoją własną broń, pojazd i zdolność specjalną.

Przed zakończeniem recenzji chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden problem, który rzucił mi się w oczy i o którym zdążyłem już wspomnieć przy opisie zawiązania akcji. Mianowicie, przynajmniej w kilku momentach wydawało mi się, że rozwiązania wybrane przez scenarzystów było pójściem na łatwiznę, byle tylko popchnąć fabułę do przodu. Dla przykładu, już w trzecim odcinku Parker był w stanie stworzyć nową broń dla swojego awatara. Jak to możliwe, skoro nigdy wcześniej nie dotykał się do komputerów w Pokoju Zero? W innym epizodzie twórcy postanowili dodać scenę z Verą poprawiającą błąd nauczyciela (swoją drogą jej początek był całkiem zabawny, choć miałka fabuła ostatecznie ją popsuła). I to jest jak najbardziej w porządku – wykładowcy to w końcu też są ludzie i zdarza im się pomylić. W czym więc problem? Cóż, raczej wątpię, by jakikolwiek szanujący się nauczyciel fizyki/elektroniki (czy nawet przeciętny absolwent gimnazjum) powiedziałby z całym przekonaniem, że napięcie elektryczne to to samo, co natężenie. Takich głupotek fabularnych jest niestety więcej i czasami bardzo kłują w oczy.

Z przykrością stwierdzam, że nowy ReBoot trochę mnie zawiódł. Po zobaczeniu zapowiedzi bardzo liczyłem na to, że otrzymamy dobrze zrealizowanego, duchowego spadkobiercę Kod Lyoko (i, oczywiście, starego ReBoota, choć dla nas jest to sprawa drugorzędna). Choć The Guardian Code ma swoje plusy, konieczne jest przełknięcie wielu wad, by do nich dotrzeć. Czy warto poświęcić czas na obejrzenie tej serii? Jeżeli jesteście spragnieni zobaczenia czegoś pokrewnego do KL (lub Power Rangers, co wielu internautów zdążyło już twórcom wytknąć), to możecie po nią sięgnąć – podobieństwo jest naprawdę spore, więc pod tym względem się nie zawiedziecie. W przeciwnym wypadku raczej nie ma co się fatygować, w dzisiejszych czasach wychodzi zbyt wiele seriali wartych obejrzenia, by zawracać sobie głowę czymś takim, jak R:TGC.

Podsumowanie:

+Bardzo dobra gra aktorki wcielającej się w Verę.

+Grafika i animacja prezentuje się naprawdę przyzwoicie.

+Nie najgorsze sceny walki.

+Całkiem fajny pomysł na setting…

-…który nie zostaje jednak należycie wykorzystany.

-Zbyt pośpieszne wprowadzenie w serię.

-Brak rozwoju wątków przewodnich odcinków, problemy często rozwijają się same z siebie.

-Głupotki scenariuszowe z serii “nie wiem jak sensownie popchnąć fabułę do przodu, więc pójdę po linii najmniejszego oporu”.

-Stereotypowi, niezbyt rozwinięci bohaterowie.

-Fatalnie zaprojektowany antagonista.

Ocena końcowa: 3,5/10

*Wybaczcie, że w tym przypadku nie używam polskiego odpowiednika (o ile takowy powstał), ale serial oglądałem w języku angielskim. Sourcerer to zresztą całkiem ciekawy zlepek słów: “sorcerer” to po polsku “czarodziej”, “source” natomiast oznacza “źródło” (jest to nawiązanie do takich terminów, jak “kod źródłowy” czy “plik źródłowy”). Jeżeli miałbym wskazać jakikolwiek plus w kreacji głównego antagonisty Re:Boota, to byłaby to właśnie ta ksywka.

Autor: Mayakovsky