Trailer ReBoot: The Guardian Code wywołał w Internecie spore poruszenie nie tylko wśród fanów marki, ale również osób wciąż pamiętających o Kod Lyoko: na niespełna 2-minutowym trailerze widać było bowiem więcej rzeczy kojarzących się z francuską kreskówką, niż ze starym już oryginałem. Grupa nastolatków próbująca pogodzić szkolne życie z ratowaniem świata? Tajne laboratorium? Przenoszenie się do wirtualnej rzeczywistości? Dziewczyna, z początku w niej uwięziona, ostatecznie trafia na Ziemię? Sami przyznacie, że brzmi to podejrzanie znajomo i uwierzcie mi – fanom ReBoota też nie kojarzy się to z ich ulubioną serią. Nic więc dziwnego, że pierwsze oceny okazały się przytłaczająco negatywne, a na twórców spadła fala krytyki. Czy była to jednak słuszna krytyka? Nad tym właśnie spróbujemy się dzisiaj zastanowić.
Zanim jednak przejdziemy do sedna, chciałbym wyjaśnić parę spraw, które powinniście mieć na uwadze podczas czytania tej recenzji. Po pierwsze, nigdy nie oglądałem starego ReBoota, dlatego nie będę oceniał The Guardian Code przez pryzmat oryginału (jak sami się później przekonacie, może to i lepiej). Ponadto, w tekście znajdzie się wiele porównań do Kod Lyoko z tego powodu, że całość pisałem z myślą o naszym fandomie, dlatego przepraszam, jeżeli na stronę trafiłeś przez przypadek i nie jesteś KL zbyt zainteresowany: mam nadzieję, że mimo to uznasz recenzję za przydatną. Chciałbym również zaznaczyć, że przed premierą zdecydowanie nie należałem do osób zbulwersowanych licznymi podobieństwami do KL. Wręcz przeciwnie: cieszyłem się, że pojawi się coś do podobnego do tej serii, gdyż nie mam już zbyt wielkich nadziei na to, że otrzymamy jakąkolwiek kontynuację przygód Wojowników Lyoko. Zanim przejdziemy do sedna sprawy muszę jeszcze podkreślić, że recenzja dotyczy jedynie pierwszego sezonu Re:Boota – być może w przyszłości zajmę się oceną również pozostałych 10 odcinków, ale nic nie obiecuję.
Na początek warto pokrótce opowiedzieć, o czym właściwie jest ten serial. ReBoot: The Guardian Code przedstawia widzom historię czwórki nastolatków rozpoczynających naukę w Alan Turing High School – szkole kładącej ogromny nacisk na nowe technologie i rozwój uczniów właśnie w tej dziedzinie. Już pierwszego dnia Trey (grany przez Gabriela Darku) Austin (Ty Wood), Parker (Ajay Friese) oraz Tamra (Sydney Scotia) otrzymują tajemniczą wiadomość, w której dostają polecenie udania się do tajemniczego Pokoju Zero. Bohaterowie szybko odkrywają, że nie będą wiedli spokojnego życia; zostali bowiem wytypowani przez sztuczną inteligencję Verę (w tej roli Hannah Vandenbygaart) do obrony sieci przed zagrożeniem ze strony hakera Sourcerera* (Bob Frazer). Nie jest to proste zadanie, ale do jego zrealizowania wcale nie muszą znać się na programowaniu – zamiast tego udają się do Internetu (dosłownie), by jako Defrag, Vector, Coogz i Enigma zwalczać wszelkiego rodzaju wirusy.
Pierwszy zgrzyt pojawia się już na samym początku inauguracyjnego odcinka; twórcy bowiem nie poświęcają zbyt wiele czasu na kompletowanie drużyny i praktycznie od razu wysyłają naszą grupkę do sieci. Problem polega na tym, że bohaterowie najwyraźniej nie potrzebują absolutnie żadnego treningu i praktycznie od razu stają się niezwykle efektywnymi wojownikami. Co prawda autorzy starają się uzasadnić to faktem, że protagoniści osiągnęli najlepsze wyniki w grze mobilnej (sic!), która rzekomo miała przygotować kandydatów na Strażników ich do nowej roli. Cóż, brzmi to co najmniej głupio – coś wątpię, by np. najlepsza drużyna grająca w Counter Strike`a mogła ot tak zostać skutecznym oddziałem GROMu – ale niestety takim wytłumaczeniem będziemy musieli się zadowolić. W porównaniu z Oddem i Ulrichem, którzy w czasie swojej pierwszej wyprawy do Lyoko ledwo co pokonali jednego potwora, wygląda to naprawdę słabo.
Dalej fabuła ma swoje wzloty i upadki, ale nigdy nie jest szczególnie wyrafinowana. Wiele wątków to wręcz sztampa amerykańskich filmów (w tym negatywnym tego słowa znaczeniu), choć zdarzały się i takie, które można uznać za całkiem interesujące. Widać wyraźnie, że twórcy starają się nakreślić jakąś większą intrygę w tle, ale pierwszy sezon nie pozwala jeszcze stwierdzić, czy ta sztuka im się uda. Struktura odcinków jest zbliżona do tej znanej nam z KL: na początku bohaterowie znajdują się na Ziemi, tam pojawia się przed nimi problem, który będzie tematem danego epizodu. Następnie dochodzi do ataku Sourcerera i ekipa musi się udać do Pokoju Zero, aby stawić mu czoła. Na koniec zaś powracamy do prawdziwego świata i tam poznajemy konkluzję wątku przedstawionego na początku odcinka. Szkoda tylko, że czasami owe rozwiązanie kompletnie nie wynika z rozwoju akcji. Ot, bohater ma jakieś zmartwienie i pod koniec odcinka dochodzi do wniosku, że w sumie warto coś zrobić w tej sprawie – bez jakichkolwiek rozmów czy przemyśleń na ten temat.
Skoro jesteśmy już przy Strażnikach, to jestem zmuszony powiedzieć, że są to bardzo wyświechtane i niezbyt rozwinięte postacie (zrzucałbym to jednak na karb scenariusza, gdyż sami aktorzy raczej nie są jakoś wyjątkowo źli). Każdy z nich posiada góra dwie wyróżniające go cechy, a żadna z nich nie jest szczególnie pomysłowa. Trey? Wybitny gracz koszykówki, który posiada wymagającego ojca. Austin? Dobry chłopak, który stracił ojca i (teoretycznie) lider grupy. Parker? Geek, który zakochuje się w sztucznej inteligencji (ponieważ, oczywiście, jest geekiem). Tamra? Blogerka… lubiąca muzykę? Przykro mi, w jej przypadku naprawdę nic innego nie przychodzi mi do głowy. Niestety, żadne z nich nie wzbudziło we mnie szczególnej sympatii i raczej nikt z nich nie zostanie zapamiętany przeze mnie na dłużej. Na ich tle nieco lepiej wypada Vera, chociaż według mnie jest to zasługa naprawdę solidnej gry aktorskiej, a nie efekt pracy scenarzystów. Postać ta jest bez wątpienia jedną z największych zalet serii i chociaż również nie została poprowadzona w jakiś odkrywczy sposób, to Vandenbygaart udało się sprawić, że z dosyć prostego pomysłu wyszło coś wartego obejrzenia.
Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o postaci Sourcerera, na której szczególnie się zawiodłem. Naprawdę ciężko byłoby sprawić, by był jeszcze bardziej stereotypowy i jednowymiarowy; odnoszę wręcz wrażenie, że twórcy po prostu spisali wszystkie skojarzenia, jakie przyszły im do głowy w ciągu pierwszych trzech minut po rzuceniu hasła “antagonista” (złowrogi śmiech, chce zniszczyć świat bo tak, wpada w furię przy niepowodzeniu itd.) oraz “haker” (niechluj, siedzi cały czas przy komputerze, przy pomocy kilku stuknięć w klawisze jest w stanie zrobić praktycznie wszystko itd.) i nie próbowali nawet uczynić z niego ciekawego złoczyńcy. Megabyte, faworyt fandomu ReBoota, jest już nieco bardziej interesujący dzięki swojemu stylowi bycia, ale również u niego ciężko się dopatrzeć jakiejkolwiek cechy odbiegającej od schematu. Fani doczekali się powrotu na stałe jeszcze jednej starej postaci, ale o niej wolałbym się jeszcze nie wypowiadać, gdyż pojawiła się tylko w jednym, ostatnim odcinku.
Bohaterowie drugoplanowi również nie poprawiają obrazu sytuacji, choćby z tego prostego powodu, że po prostu nie ma ich zbyt wielu. Kodowi Lyoko, którego odcinki są bardzo podobnej długości, w ciągu pierwszych 10 epizodów udało się sprezentować całkiem szerokie grono postaci pobocznych. Sissi, Nicolas, Herve, Milly, Tamiya, dyrektor Delmas, Jim, pani Hertz – każde z nich dostało trochę czasu antenowego, dzięki czemu Kadic zdawało się tętnić życiem i nie być tylko i wyłącznie punktem startowym wypraw do Fabryki. Inaczej, niestety, wygląda to w przypadku ReBoota – poza Shari (fanka bloga Tamry, która zresztą pojawia się tylko w początkowych odcinkach i nie wiem, czy w ogóle jeszcze powróci) społeczność szkoły pozostaje dla nas anonimowa. Do tego możemy dołożyć jeszcze niektórych rodziców Strażników, gościnny występ postaci z oryginalnego ReBoota i… to by było na tyle.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Alan Turing High School. Sam koncept placówki specjalizującej się w nowych technologiach jest dla mnie nie najgorszym pomysłem; żałuję jedynie, iż twórcy nie postanowili go jakoś bardziej wykorzystać. Owszem, w rozmowach bohaterów czasami przewija się temat szkolnych obowiązków (i, co szczególnie doceniam jako młody adept informatyki, nie jest to jakiś pseudonaukowy bełkot, tylko zagadnienia, z którymi początkujący programiści faktycznie mogą się zetknąć). Ani razu nie widzimy jednak niczego, co nie byłoby tylko zwyczajną, nudną lekcją. Dosyć często zaglądamy za to do… sali gimnastycznej. Może trochę się czepiam, ale przy takim, a nie innym settingu raczej nie jest to miejsce, które chcielibyśmy koniecznie zobaczyć. Wielka szkoda, bo szkoła mogłaby być sporym plusem serii, a zamiast tego dostaliśmy typowe liceum, które tylko w teorii się czymś wyróżnia.
No dobrze, ale przecież nikt nie będzie oglądać tego serialu dla jakiejś tam szkoły, znacznie ważniejszy jest świat wirtualny, do którego przenoszą się Strażnicy. Całość została wykonana przy pomocy Unreal Engine 4 – jednego z najsłynniejszych silników do gier, który jest podstawą takich hitów jak Fortnite, PlayerUnknown`s Battlegrounds czy Life is Strange 2. A jak sprawił się przy tworzeniu dzieła przeznaczonego wyłącznie do oglądania? Z zadowoleniem mogę przyznać, że całkiem nieźle. Animacje są bardzo płynne, a wszystkie postacie i sam Internet ogląda się bardzo przyjemnie. Po cichu liczę na to, że ReBoot nie będzie jedyną serią, które skorzystała z tej technologii i kolejne studia postanowią wykorzystać silniki do gier w swoich produkcjach (Mediatoon pls). Same projekty poszczególnych lokacji również są w porządku, choć bez jakichś wielkich fajerwerków – raczej wątpię, by którakolwiek z nich została zapamiętana na dłużej.
Sceny walki również prezentują się przyzwoicie, choć osobiście znacznie bardziej wolę sekwencje z Kodu Lyoko z tego prostego powodu, że w The Guardian Code siła przeciwników wynika zazwyczaj z ich liczebności, a nie siły bojowej. Strażnicy często atakowani są przez ogromne rzesze przeciwników, dlatego sami w większości przypadków są w stanie wyeliminować wroga (czasem nawet kilku jednocześnie) pojedynczym atakiem. Czasami do walki wkracza jakiś silniejszy oponent, jak na przykład Megabyte, ale moim zdaniem choreografia tych pojedynków mogłaby być lepsza. We wszystkich starciach protagoniści korzystają z szerokiego wachlarza umiejętności – tak samo jak we francuskiej kreskówce, każdy bohater ma swoją własną broń, pojazd i zdolność specjalną.
Przed zakończeniem recenzji chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden problem, który rzucił mi się w oczy i o którym zdążyłem już wspomnieć przy opisie zawiązania akcji. Mianowicie, przynajmniej w kilku momentach wydawało mi się, że rozwiązania wybrane przez scenarzystów było pójściem na łatwiznę, byle tylko popchnąć fabułę do przodu. Dla przykładu, już w trzecim odcinku Parker był w stanie stworzyć nową broń dla swojego awatara. Jak to możliwe, skoro nigdy wcześniej nie dotykał się do komputerów w Pokoju Zero? W innym epizodzie twórcy postanowili dodać scenę z Verą poprawiającą błąd nauczyciela (swoją drogą jej początek był całkiem zabawny, choć miałka fabuła ostatecznie ją popsuła). I to jest jak najbardziej w porządku – wykładowcy to w końcu też są ludzie i zdarza im się pomylić. W czym więc problem? Cóż, raczej wątpię, by jakikolwiek szanujący się nauczyciel fizyki/elektroniki (czy nawet przeciętny absolwent gimnazjum) powiedziałby z całym przekonaniem, że napięcie elektryczne to to samo, co natężenie. Takich głupotek fabularnych jest niestety więcej i czasami bardzo kłują w oczy.
Z przykrością stwierdzam, że nowy ReBoot trochę mnie zawiódł. Po zobaczeniu zapowiedzi bardzo liczyłem na to, że otrzymamy dobrze zrealizowanego, duchowego spadkobiercę Kod Lyoko (i, oczywiście, starego ReBoota, choć dla nas jest to sprawa drugorzędna). Choć The Guardian Code ma swoje plusy, konieczne jest przełknięcie wielu wad, by do nich dotrzeć. Czy warto poświęcić czas na obejrzenie tej serii? Jeżeli jesteście spragnieni zobaczenia czegoś pokrewnego do KL (lub Power Rangers, co wielu internautów zdążyło już twórcom wytknąć), to możecie po nią sięgnąć – podobieństwo jest naprawdę spore, więc pod tym względem się nie zawiedziecie. W przeciwnym wypadku raczej nie ma co się fatygować, w dzisiejszych czasach wychodzi zbyt wiele seriali wartych obejrzenia, by zawracać sobie głowę czymś takim, jak R:TGC.
Podsumowanie:
+Bardzo dobra gra aktorki wcielającej się w Verę.
+Grafika i animacja prezentuje się naprawdę przyzwoicie.
+Nie najgorsze sceny walki.
+Całkiem fajny pomysł na setting…
-…który nie zostaje jednak należycie wykorzystany.
-Zbyt pośpieszne wprowadzenie w serię.
-Brak rozwoju wątków przewodnich odcinków, problemy często rozwijają się same z siebie.
-Głupotki scenariuszowe z serii “nie wiem jak sensownie popchnąć fabułę do przodu, więc pójdę po linii najmniejszego oporu”.
-Stereotypowi, niezbyt rozwinięci bohaterowie.
-Fatalnie zaprojektowany antagonista.
Ocena końcowa: 3,5/10
*Wybaczcie, że w tym przypadku nie używam polskiego odpowiednika (o ile takowy powstał), ale serial oglądałem w języku angielskim. Sourcerer to zresztą całkiem ciekawy zlepek słów: “sorcerer” to po polsku “czarodziej”, “source” natomiast oznacza “źródło” (jest to nawiązanie do takich terminów, jak “kod źródłowy” czy “plik źródłowy”). Jeżeli miałbym wskazać jakikolwiek plus w kreacji głównego antagonisty Re:Boota, to byłaby to właśnie ta ksywka.
Autor: Mayakovsky