Nowa kampania

Urokowi Księżniczki było niezwykle ciężko się oprzeć, to nie było nowością. Nawet, jeżeli chodziło o rzeczy bardzo niecodzienne… na przykład takie, jak urządzenie grupowej sesji RPG po godzinach w szkolnej bibliotece. Jeremie był ku temu dość sceptyczny (szczególnie, że goniły go terminy oddania projektów, jakich ponownie nabrał sobie pod sam kurek…), ale wystarczyły dwa urocze spojrzenia, żeby jego serce rozpuściło się i grzecznie pokiwał głową, że tak: zrobi kartę postaci i stawi się o wyznaczonej godzinie w bibliotece za dwa dni.

W zamian, dziewczyna podrzuciła mu streszczenie podręcznika, z jakiego skorzystała do utworzenia ich kampanii. Jeremie szybko znalazł przydatne mu treści, jak i wzbogacił się o kilka ciekawostek (ponieważ uważał, że wiedzy nigdy nie mogło być za wiele) i postawił na… elfiego maga. Oczywiście przez długi czas się wahał, czy to na pewno był dobry pomysł (Odd zaczynał mu coraz mocniej docinać, że jego aluzje do Aelity zaczynały być coraz to wyraźniejsze i nie wiedział już, czy okularnik robił to specjalnie, czy też finezja dalej nie była jego mocną stroną…), ale ostatecznie stwierdził, że w zasadzie to nie miał lepszego pomysłu. A opisane w podręczniku zdolności jakoś uderzały do niego personalnie.

Aelita powiedziała, że jeżeli chodziło o ubiór, mogli zaszaleć: przebranie się na tyle, by przypominać swoje postaci było mile widziane. Po przejrzeniu swojej szafy, Belpois stwierdził, że widział to dość… słabo.

Ale, od czego miało się środki na koncie i sklepy w mieście?

Czego nie robiło się dla uszczęśliwienia księżniczki.

W piątek, o godzinie szesnastej, Jeremie minął się ze skonsternowanym jego strojem Jimem: nie mogło to dziwić, bowiem chłopak ubrany był w długą, kolorową szatę, na głowie miał kapelusz czarownicy i w ręku ściskał multum książek stanowiących jego rekwizyty. Ba, postarał się na tyle, by przy pasku zaczepić sobie kilka fiolek z zestawu małego chemika. Co najwyżej w biegu sobie poprawiał okulary.

O szesnastej siedem, zdyszany wpadł do szkolnej biblioteki. Znalezienie reszty przyjaciół nie było ciężkie: wszyscy okazali się być odstawieni w podobnym – jak nie wyższym – stopniu co on sam.

– O, jest i nasz czarodziej! – przebrany za barda Odd przyklasnął uradowany w dłonie. Obok niego siedział naburmuszony Ulrich z wymalowaną twarzą i z opartą, kartonową atrapą miecza o swoje krzesło. – No no, witamy na pokładzie!

– Cześć! Uh… chyba za mocno się nie spóźniłem? – Jeremie szybko zajął miejsce przy Yumi.

– Nie. Czekamy na jeszcze jednego gracza i możemy zaczynać. – Aelita odgrodziła się od reszty uczestników dwoma podręcznikami, by nie mogli widzieć uszykowanych kartek ze scenariuszem. Należało jej przyznać, że z pewnością przyłożyła się do dzisiejszej, jak i zaplanowanych już w przód, kampanii.

– Oh… a… a kto jeszcze będzie?

Ulrich ciężko westchnął i pewnie odezwałby się, gdyby nie otrzymany kuksaniec od Yumi. Przebrana za łotrzycę Japonka zgromiła go wzrokiem.

Zagadka naburmuszenia Sterna rozwiązała się bardzo szybko: drzwi otworzyły się z hukiem, niemalże wpadając do środka, a do czytelni wbiegł czarnowłosy chłopak w długim płaszczu, niemalże potykając się o własne nogi.

– Półelf zaklinacz na poster-…! …posterunku. o, już wszyscy? – William zamrugał, ale bez ociągania przysiadł się między Oddem a Jeremiem.

– Jak widać. – Ulrich mruknął, gryząc się za język.

– Mamy… elfa, półelfa, dwóch ludzi i drakona… – Aelita wymieniła , rozpoczynając na Jeremiem, i na Ulrichu kończąc. – Czy macie swoje karty postaci?

Gracze wyłożyli papiery. Różowowłosa nie potrafiła pohamować swojego uśmiechu. Sama ubrała się niczym czarodziejka, nie żałując w swoim stroju odcieni ulubionego, nie opuszczającego jej różu. Czuła się jak prawdziwa Mistrzyni Gry, a nawet jeszcze nie zaczęła. Odd niespokojnie kręcił się na krześle, biorąc do ręki swoją lutnię.

– O nie, nawet nie myśl na tym rzępolić! – Ulrich jęknął, nie mogąc zdzierżyć tego, jak współlokator go katował od dobrych paru dni, kiedy dowiedzieli się o całości przedsięwzięcia.

– Oj, to tak tylko dla klimatu… – niewinnie uśmiechnął się Della Robbia, poprawiając swój berecik.

– Zaczynaj, mistrzyni! – Yumi postanowiła się wciąć na wypadek, gdyby większa sprzeczka miała jednak wybuchnąć między Włochem a Niemcem.

Aelita klasnęła kilka razy w dłonie.

– Zaczynamy! – zakrzyknęła. Dała sobie chwilę na wejście w rolę i przemówiła ponownie. – Witajcie, podróżnicy, poszukiwacze skarbów, wędrowcy! Zapewne zastanawiacie się, dlaczego zostaliście tutaj zebrani? Och… już tłumaczę… każdego z was zainteresowała wizja zarobku. Zaczęliście poszukiwać zleceń dla siebie, aby dorobić w swojej drodze do celu, jakimkolwiek on by nie był i natrafiliście na ogłoszenie, w którym odważny, drakoński kapitan Ezarel… – tutaj wskazała na Ulricha, który to podniósł swój kartonowy miecz. – poszukiwał kilku śmiałków chętnych do rozpoczęcia wyprawy ku artefaktowi mającemu oczyścić Wasze ziemie z wpływu dręczącej ją od wieków ciemności…

Jeremie uniósł brwi w zaskoczeniu. Musiał przyznać, że Aelita wyśmienicie wcieliła się w swoją rolę, pomagając im wejść w odpowiedni nastrój. Yumi przymknęła oczy, Odd kiwał się na krześle, William poprawiał sztuczne, spiczaste uszy. A Ulrich zerkał na Dunbara z ukosa.

– Zebraliście się wszyscy w starej chacie, jaką zarządca udostępnił Wam na tę noc. Musicie wyruszyć na daleką, skutą lodem Północ. Zebrane przez łotrzycę Yoko… – wskazała na Yumi, która uśmiechnęła się, kręcąc w dłoni nożem do rzucania wykonanym ze złożonej kartki papieru. – …informacje wskazują, że fragment potrzebnego Wam artefaktu, który to rozpadł się, gdy na Waszych ziemiach zagnieździła się ciemność, jest w dalekich, ośnieżonych krainach, którymi rządzi Wielka Królowa Zimy. I nie jest ona zbyt dobrze nastawiona do obcych odwiedzających jej ziemie. Potrzebny Wam jest plan, jak wykraść ten fragment z jej zamczyska… Ezarelu, zebrałeś czterech śmiałków gotowych ruszyć z Tobą ramię w ramię do tej ciężkiej drogi: ludzkiego barda Oddisa Utalentowanego, ludzką łotrzycę Yoko zwaną Smoczycą Wschodu, potężnego elfiego maga Harolda z Ziem Niczyich oraz pół-elfa zaklinacza Dagmara, władającego duchami żywiołów oraz zdolnego do przyzywania wszelkich planarnych kreatur.

Kończąc wprowadzenie, wskazała jeszcze po kolei na Jeremiego i Williama.

– Siedzicie przy ogniu z kominka, popijając napary ziołowe na rozgrzanie. Jesień robi się coraz to chłodniejsza, mniej łaskawa… musicie ruszyć w drogę czym prędze, przed pierwszymi mrozami. Zaczynajcie.

– Są i moi śmiałkowie. – przemówił Ulrich, starając się wcielić w rolę drakońskiego wojownika. Nawet specjalnie zniżył głos. – Chociaż widzę, że chyba nie wszyscy wiedzą, na co się porywają… – tutaj, zerknął z ukosa na Williama.

– Zapewniam cię, kapitanie, że wiem doskonale. Tym bardziej, że pochodzę z tamtych stron i uważam, że jestem w stanie Was przeprowadzić. – prychnął, zakładając ramiona na piersi. Uśmiechnął się cwanie, starając sobie nie robić niczego z tych zawoalowanych rolami zaczepek Sterna. – Zresztą, moje duchy żywiołów z pewnością będą ogromnie pomocne.

– Mamy już jednego maga. – odparł Ulrich.

– Och, bardziej mnie zastanawia obecność barda. Widać, że to fajtłapa. – Yumi postanowiła wciąć się w dialog.

– Zgadzam się z tą piękną pa-…

– Przybyłeś tu walczyć, czy flirtować z jedyną niewiastą w naszym gronie?

– Och, jakież to napięcie! Ale od tego weny nachodzi! – uradował się Odd, zaraz coś gryzmoląc na zapasowej kartce.

– Zamknij się, nim upewnię się, że gryf tej lutni na pewno nie wejdzie Ci w gardło, Oddisie. – burknęła „Yoko”.

Ulrich zagwizdał pod nosem. Jeremie spojrzał między wszystkimi, zastanawiając się, co w ogóle powinien zrobić, zanim całość zmieni się w pierwszorzędną jatkę nie między postaciami, a rzeczywistymi graczami. Odchrząknął, zbierając mocy urzędowej i przykuwając uwagę.

– Ustalmy może trasę. – zaczął mag. – Potrzebujemy przecież rozplanować naszą wędrówkę. Nie będziemy również szli bez ustanku: potrzebujemy postojów.

– Oto mapa. – Ulrich wyłożył na stół zadrukowaną kartkę. – Nasz pierwszy cel to ziemie Królowej Zimy. Zamczysko znajduje się o… tutaj. – wskazał palcem.

– Droga nie jest łatwa, ale nie niemożliwa do przebycia niewykrytym. – William wtrącił się. – Sądzę, że nasza łotrzyca będzie w stanie z odpowiednim ubezpieczeniem zinfiltrować zamek i wykraść nasz fragment artefaktu.

– Och, i to Ty chcesz być ubezpieczeniem?

– Owszem, kapitanie Ezarelu. Mnie wezmą za swojego, a drakona… cóż, z daleka zobaczą, że to raczej nie jest zapowiedziany gość~

– Takiś pewien?

– Oczywiście, bo z całym szacunkiem, ale się kapną, bo mordę to kapitan ma jak u Tatara dupa. Taką paskudę szybko wyczają. – zadowolony ze swojej odzywki „Dagmar” poprawił się w krześle. – Och, no co? Ja tylko dobrze wcielam się w rolę brutalnie szczerego, sarkastycznego zaklinacza. Chyba nie gniewasz się, Stern?~

Ulrich odliczył w myślach od pięciu w dół, ale widać było, jak zaciskał zęby.

– Pieprzona waszmość byłeś, jesteś i będziesz rurą. – odpowiedział Ulrich, nie dając się wytrącić z roli. Skrobanie ołówka o papier po stronie Aelity z lekka zdawało się uspokajać.

To była tylko gra. Nawet, jeżeli oboje sobie powoli zaczynali działać na nerwy.

– Oj… wojowniku, zaklinaczu, może… może wróćmy do planowania? – Jeremie się wtrącił.

– Grosza daj wojakowi… sakiewką potrząśnij… – zanucił w tle Odd.

– Czy mogę rzucić czar na uciszenie ofiary? – mruknęła w stronę Aelity Yumi.

– Owszem, na kogo?

– Na barda Oddisa

Po udzieleniu zgody, Japonka wzięła w dłoń kilka kości i zrobiła rzut. Ten wypadł dla niej pozytywnie… podobnie jak rzut na odporność po stronie Della Robbi.

– Oj, piękna niewiasto! – roześmiał się bard. – Nie Ty pierwsza takich sztuczek próbowałaś i nie ostatnia…! Już nawykłem. Ba, wiem, jak się bronić, gdy chcą uciszyć artystę!

– Jak nie sztuczkami, to stalą. – kapitan zerknął z ukosa.

Jeremie westchnął, widząc, ze próby poprowadzenia towarzyszy ku ustaleniu drogi spełzały na niczym. Obawiał się, na jakie konsekwencje tego mogła wpaść Aelita.

– Dagmarze, wspominałeś, że pochodzisz z ziem Królowej Zimy? Czego powinniśmy się wystrzegać? – zapytał więc Williama, który to spojrzał na Aelitę.

– Karta „postać wie więcej niż gracz”, halp meh. – Dunbar krótko spojrzał na Mistrzyni, która kazała mu się przybliżyć i szepnęła mu kilka słów na ucho. Ten potaknął i wrócił na swoje miejsce. – Ludzi Lodu. Powinniśmy się wystrzegać Ludzi Lodu oraz członków Zakonu, jaki Królowa powołała na swoje usługi dwa stulecia temu.

– A coś Ty w ogóle robił na jej zamczysku? – zapytał „Ezarel”.

– Heh… zabawna to historia. Zwiałem z Zakonu, jakiemu w ofierze zostałem złożony. To straszni nudziarze, a ja zawsze potrzebowałem adrenaliny i… u nich nie mógłbym nauczyć się zaklinania, do którego miałem od zawsze naturalny talent.

– Odważnie! – wtrącił się ponownie Odd. – Czyżby to miał być wielki powrót na stare śmieci?

– Gdzie tam… jeszcze czego.

– Zawsze możemy zostawić paczkę u nadawcy.

– Kapitanie, po co ta agresja?

Aelita za zasłoną z książek zaczęła chichotać.

– Dobrze. – przerwała im. – Łotrzyca Yoko w czasie waszych sprzeczek zdołała wyrysować potencjalny szlak Waszej wędrówki.

Reszta nachyliła się nad mapą, na której czerwonym tuszem została narysowana ścieżka.

– Mi się tam podoba.

– Nieźle jest.

– Może trochę bokiem by polecieć…?

– O! Tutaj będzie postój!

Aelita spoglądała na swoich przyjaciół, zajętych finalnie naradzaniem się co do drogi ich postaci ku wrogim ziemiom. Jej usta zasłaniała postawiona książka, ale po oczach dawało się zobaczyć, jak szeroko się uśmiechała, widząc, że… najprościej w świecie, usadziła ich wszystkich przy jednym stole bez większych scysji. Przyjaciółka z forum bardzo dobrze jej doradziła: chyba nie było lepszego pomysłu na zjednoczenie, niż wspólne odgrywanie.

Miała dość tego, jak w ostatnim czasie się od siebie oddalili. Po pokonaniu XANY każdy zaczął powoli iść w swoją stronę i zorientowała się, że nie mieli już tego czegoś, co ich spajało, a wciąż nie mogła przepatrzeć, że William również był w tym wszystkim cholernie odrzucany na bok.

Wspólny stół, plansza… nawet, jeżeli teraz docinki były zawinięte w otoczkę ról, to widziała po twarzach wszystkich – dobrze się bawili.

– Zobaczymy, czy te twoje duchy uratują ci rzyć, kiedy wreszcie wpadniesz w prawdziwą walkę!

– Och… odrobinę finezji, Ezarelu. Nie wszystko sprowadza się do bezmyślnego łomotania mieczem wszystkiego, co się rusza.

Odd zaczął na ostatnie słowa Williama śmiać się jak opętany.

Autorka: Morrigan

Na usługach narodu

19.06.2005

Lato… każdy w jakimś stopniu cieszy się z lata, co nie? Nikt jednak nie cieszył się tak bardzo ,jak nasz kochany nauczyciel WF-u…

Jim Morales, bo to o nim jest dzisiejsze opowiadanie, cieszył się jak dziecko z okazji kończącego się kolejnego roku szkolnego w Akademii Kadic. Może i do końca zostało jeszcze kilka dni ,ale Jim i tak postanowił trochę poświętować…

Zakupił on w pobliskim sklepie takie rzeczy jak piwo (oczywiście bezalkoholowe), trochę jego ulubionych orzeszków jak i specjalne wydanie „Street Fighting Kid 4” a jako że była to jego ulubiona seria o sztukach walki to nie mógł oprzeć się takiej okazji!

Po powrocie do swojej kanciapy załączył telewizor i rozsiadł się na swoim fotelu, zapomniał jednak że musi włożyć kasetę do odtwarzacza… a kiedy już to zrobił wziął się za oglądanie.

KILKA GODZIN PÓŹNIEJ…

Zanim Jim się obejrzał minęło z kilka dobrych godzin. Praktycznie zdążył już minąć cały dzień! A nie zgadniecie co w tym czasie robił nasz Jimbo…

SPAŁ! Nawet nie obejrzał całego filmu! Zasnął przy jakieś 35 minucie… Może te piwo miało w sobie jednak jakieś procenty?

Po chwili ktoś zapukał do kanciapy Jima i to od razu go pobudziło! Szybkim krokiem podszedł do drzwi otwierając je… I ku jego zdziwieniu był to sam Odd Della Robbia.

– Della Robbia? Co ty tutaj robisz o tej godzinie? – pyta zdziwiony

– Ummm… Bo wiesz, miałeś mieć z nami W-F… – odpowiada mu on spoglądając na bałagan w kanciapie.

– … –  Morales’owi oficjalnie zawiesił się mózg. Nic a nic nie powiedział przez parę ładnych minut, Della Robbia zdążył nawet pójść do łazienki zanim ten coś z siebie wycisnął.

– Oj… Chyba go zepsułem. – mówi prześmiewczo blondas oddalając się z miejsca  zdarzenia.

A Morales stał tak dalej i dalej i dalej… Dopóki chyba sam się nie zrestartował i niczym sportowe auto wybiegł z kanciapy chwytając swoją czerwoną kurtkę w ostatniej chwili.

A dokąd tak pędzi? NA ZAJĘCIA, A GDZIE! Jim może się taki nie wydawać ale nigdy nie opuści ani jednej swojej lekcji, no chyba że jest chory albo kontuzjowany. Wróćmy jednak do naszej historii, otóż nasz Flash dotarł na czas bo akurat wszyscy chcieli uciekać z zajęć.

– A WY GDZIE?! – powiedział oburzony wuefista.

Po tym jakże pięknym krzyku wszyscy ustawili się na zbiórkę

– No dobra… Umm Poliakoff?

– Jestem!

– Belpois?

– Obecny!

– Stern?

– Jestem, jestem.

– Morales?

Całą klasę zamurowało… Nigdy nie było takiej sytuacji że Jim wyczytał sam siebie… może coś mu w tym pomogło…? Ale oczywiście wszyscy musieli się trochę zaśmiać bo kto by utrzymał taką dawkę śmiechu?    

– CO WAS TAK ŚMIESZY? – powiedział bardzo wkurzony.

– Chyba komuś żyłka zaraz pęknie… – szepnął Odd do Ulrich’a

– CO ŻEŚ POWIEDZIAŁ?! – krzyknął Jim podchodząc do Della Robbi.

– JIM, ZAMKNIJ SIĘ DO CHOLERY JASNEJ! – odpowiedziała krzycząca do wuefisty Susanne Hertz.

Można powiedzieć że Jimowi zrobiło się głupio ,ale zarazem był spełniony. Ponieważ pierwszy raz zobaczył gniew Susanne! Może sam to wywołał ale było warto – pomyślał.

– Dobra, resztę mam gdzieś! Przygotujcie sprzęt do skoku przez tyczkę!

– Ale Jim… – powiedziała z zakłopotaniem Aelita

– Hmmm…?

– Sprzętu nie ma, sam go wczoraj zepsułeś i kazałeś wyrzucić na śmieci.

– Doprawdy? A co z kozłem?

– Go też nie ma! – wciął się Poliakoff

– Chryste Panie, aż się boje co się z nim stało… – rzekł do siebie trochę smutny Jimbo.

Po chwili na boisko przyszedł sam Jean-Pierre Delmas.

– Jim…?

– O Pan Delmas?! O co chodzi?

– Nie pamiętasz? Dziś ta klasa ma pomagać w organizowaniu sali do wyborów. WIĘC ZBIERAJCIĘ SIĘ!

Cała klasa słysząc głos dyrektora natychmiast poszła się przebrać.

– Ale niech pan poczeka!  Nawet nie zdążyliśmy nic zro-

– Nie obchodzi mnie to Jim! Byliśmy umówieni, a to że przez twoje imprezowanie o tym zapomniałeś to nie moja wina!

– Ale…

– Nawet się nie tłumacz… Twoje chrapanie było słychać nawet przez zamknięte drzwi! Wiem że niedługo koniec roku, ale musisz pracować Jim!

Kiedy Delmas dalej prawił morały, Jimowi nagle coś odwaliło…

– Wiesz co ci powiem Jean-Pierre? Ja mam to kurwa gdzieś! To wszystko przez tych głupich prezydentów!!! Gdybym to ja nim był Francja byłaby niczym ZSRR!

– O czym ty mówisz?

– Wolałbym o tym nie mówić! Ale Francja potrzebuje reform! I to dużych, nie mówiąc że naszej szkole brakuje sprzętu to jeszcze mam sobie zrobić wolne kiedy moi uczniowie zostali mi odebrani?

– Ale…

– ŻADNYCH ALE, JEAN-PIERRE! MAM TEGO SERDECZNIE DOŚĆ, WYNOSZĘ SIĘ Z TEGO KRAJU! BO TUTAJ KAŻDY PREZYDENT BĘDZIE I TAK CHUJOWY. TY TO WIESZ I JA TO WIEM ,WIĘC MOŻESZ SOBIE SZUKAĆ NOWEGO NAUCZYCIELA WYCHOWANIA FIZYCZNEGO! – powiedział Morales odchodząc szybkim krokiem w kierunku budynku gdzie ma swoją kanciapę.

Delmasowi, tak jak Jimowi zlagował mózg. Nadal nie wierzy co się w tym momencie stało, ale chyba faktycznie będzie musiał szukać nowego wuefisty…

NAZAJUTRZ…    

Jim  po wczorajszych wydarzeniach nie zdołał zmrużyć oka, myślał tylko, że to wszystko przez te głupie wybory, a gdyby to on dostał szansę wszystko zmieniło by się na lepsze! Przynajmniej tak sobie wmawiał…

Wybiła godzina ósma a słońce mimo że dopiero wstało świeciło tak mocno jak się da, kiedy nagle do Jim’a zadzwonił telefon.

– Halo? – mówi odbierający telefon Morales

– Jim? Przyjdź do mojego biura, masz gości. – opowiada mu Delmas

– …Że co?

– Słyszałeś. Przyjdź tu natychmiast – powiedział Delmas rozłączając się.

Jim może był lekko w szoku, bo myślał że od razu zostanie wylany, nic bardziej mylnego. Nasz wuefista pomimo lekkiego stresu wstał, ubrał się i wyszedł ze swojej kanciapy. Po drodze minął kilku swoich uczniów takich jak Stern, Belpois czy Della Robbia, i ku jego zdziwieniu każdy z nich patrzył na niego z… podziwem? Jakby coś mu się w końcu udało, ale sam nie wiedział o co chodzi.

Po dość krótkiej podróży dotarł do gabinetu i… nie było sekretarki? Coś naprawdę dziwnego zaczęło się dziać i sam Jim to zauważył, ale nie miał nic do stracenia i otworzył drzwi od gabinetu Delmasa.

Kiedy je otworzył zobaczył tam dwóch mężczyzn w garniturach, Delmasa i jego sekretarkę jak i… sam Dominique de Villepin?!  Tak, dokładnie ten… Ale co robił w Akademii Kadic?

– Pan Morales? – Zapytał Pan Premier

– Ummm… Tak? – Odpowiedział

– W takim, witam Pana… Prezydenta

– …

Jim… Jim zrobił się blady i o mało co nie zemdlał…

– C-Co P-Pan P-Premier P-Powiedział? – Wyjąkał

– Powiem to jak najprościej się da, został Pan nowym prezydentem Francji.

– Że… CO?! – Powiedział Jim od razu mdlejąc.

Ta nowina chyba za bardzo go przerosła… A jednak czekajcie… Ufff żyje i właśnie się podnosi.

– Czy… Czy to był sen?

– Nie tym razem Panie Prezydencie. – Mówi podając mu rękę.

Jim nie wiedział co powiedzieć ani co myśleć… To na pewno musi być sen co nie?

Otóż nie tym razem…

KILKA DNI PÓŹNIEJ…

Kilka dni po tej jakże wspaniałej nowinie, Jim zdążył to przemyśleć i stwierdził że to nie jest sen mimo że nie wie jakim cudem akurat on został prezydentem… Ale na razie miał to gdzieś, bo akurat w tego dnia miała przyjechać limuzyna która miała go zabrać do jego pałacu prezydenckiego.

O, a co tam jedzie? Tak to ta limuzyna – pomyślał. I kiedy podjechała pod Akademię, Jim był gotowy i od razu kiedy szofer otworzył mu drzwi wsiadł do limuzyny i odjechał w siną dal.

– I jak się panu podoba? – Pyta Szofer

– Jest w porządku… A za ile będziemy?

– Za kilka minut Panie Prezydencie.

– Prezydencie… – Pomyślał

– Czyli jednak Bóg mnie wysłuchał? TO SIĘ NAZYWA ODJAZD!                                                                                                                                           

Przez pozostałą drogę nasz Jimbo siedział tylko z uśmiechem na twarzy myśląc o tym co on w tej Francji nie zrobi…

I… Dotarli! Kto by pomyślał że nasz nauczyciel WF-u stanie przed pałacem prezydenckim? Przy wejściu został powitany przez swoich ochroniarzy i został zaprowadzony do swojego nowego biura

Sam pałac był bardzo zadbany, jak to na pałac przystało! Wszędzie porządek, flagi, normalnie żyć nie umierać!

W tym czasie Jim dotarł już do biura i został przywitany przez premiera

– Także… Panie Prezydencie… Proszę czuć się jak u siebie.

– No dobrze.. A mógłbym o coś spytać

– Oczywiście – Odpowiedział

– Co się stało że starego prezydenta nie ma? I dlaczego akurat ja zostałem wybrany na nowego?

– Cóż sami nie wiemy. Ale Pan został wybrany ze względu na…połączenie genetyczne ze starym prezydentem…

– Serio?! Znaczy… Doprawdy? – Powiedział uspokajając ton.

– No to wskazują badania – Mówi podając mu teczkę i wychodząc z biura.

Jim od razu otworzył teczkę i zaczął czytać znajdujące się w niej dokumenty, okazuje się że Jacques Chirac czyli były Prezydent Francji miał na drugie nazwisko Morales…

Ale jak to jest możliwe? Jim zadawał sobie to pytanie dość długo dopóki nie przestudiował całej teczki i po logicznym pomyśleniu… Nic nie wydedukował, było to dla niego zbyt ciężkie do przeanalizowania, ale jakoś musiał z tym żyć jak i z nowym obowiązkiem.

Po dość długim czasie Jim w końcu zabrał się za swoje obowiązki prezydenckie takie jak utrzymanie bezpieczeństwa w kraju czy… WPROWADZENIE REFORM PAŃSTWOWYCH! Jim dokładnie na to czekał, w końcu mógł wprowadzić trochę nowych pomysłów które na 100% ulepszą Francję… Prawda?

20.08.2005

Minęły dwa miesiące od kadencji naszego wuefisty i… nikt nie spodziewał się że dwa miesiące to wystarczająco czasu żeby doszczętnie zmienić kraj. Otóż nasz Jim postanowił zreformować trochę rzeczy i… może po prostu wymienię i opiszę niektóre z nich, okej?

Pierwszym z jego pomysłów było zreformowanie edukacji: ta reforma skupiała się szczególnie wokół wychowania fizycznego, dokładniej to dofinansował sprzęt dla wszelakich szkół a zniszczenie go, czy to przypadkiem czy nie, było karane pozbawieniem wolności na jakieś 6 miesięcy… fajnie nie? A jeśli chodzi o inne przedmioty to… Usunął niektóre z nich np. fizykę czy matematykę, po prostu uważał że jak one mu się w życiu nie przydały to czy komuś są one potrzebne?

Drugim z jego wspaniałych pomysłów było zwiększenie zarobków tych, którzy pracują za najniższą krajową. I pewnie myślicie, “wow ale fajnie musi tam teraz być”! Nic bardziej mylnego… Otóż wydłużył on też czas pracy, zamiast 10 godzin, we Francji pracowali teraz do 15-17 godzin dziennie. I może Jim tego nie przemyślał i może skończyło się to strajkami ale… Przynajmniej pieniądze się zgadzały!

Ostatnim z najważniejszych jest chyba coś czego obawialiśmy się kiedy Jim został prezydentem… Otóż zreformował on calutkie francuskie wojsko i nie że ulepszył uzbrojenie czy pojazdy bojowe, nie nie… ON TO ZAMIENIŁ W WALONĄ ARMIĘ DO PODBICIA ŚWIATA! Nie wiadomo skąd i jak ale miał pieniądze na przerobienie wszystkiego w bardziej nowoczesne no bo umówmy się, kto widział karabiny strzelające laserami w 2005 roku? I praktycznie tak Francja zajęła drugie miejsce na świecie jeśli chodzi o militaryzację pomijając oczywiście wszelkie zniszczenia przez wszelakie strajki czy wojny domowe… ale pewnego dnia wszystko nabrało innego koloru, jak myślicie co mógł planować Jim z taką armią? Podbój świata? Zmienienie granic Francji? Oj nie nie otóż nasz wuefista… szykował się na wielkie boom. Zamontował on w swoim biurze jeden czerwony przycisk… A do czego on służy? Tu się zaczynają schody, Jim sam zapomniał po co on jest prawdopodobnie miało to związek z jakaś bombą atomową którą stworzyli Francuzi… Nazywała się chyba „Little Jimbo”? Jakoś tak.

I przyszedł ten dzień ,1 września 2005 roku, zaczął się nowy rok szkolny, każdy powinien się cieszyć i radować nie? Jednak ostatnie wydarzenie nie należały do najlepszych, a ten dzień miał przejść do historii tego świata – był to ten dzień gdzie przycisk zostanie naciśnięty, a Jim tylko zacierał rączki w swoim biurze wypowiadając słowa: „NO TO ZACZYNAMY ZABAWĘ”!

Kiedy jego prawa ręka zbliżała się do przycisku… Coś zauważył… Było białe światło które było coraz bliżej i BLIŻEJ! AŻ W KOŃCU PUF!

Wszystko znikło… I WRÓCIŁO DO STANU SPRZED KILKU MIESIĘCY! Okazało się że to wszystko robota małego nicponia o imieniu XANA. Skurczybyk aktywował wieże w Lyoko której nikt nie zauważył przed 2 miesiące… Planował on doprowadzić Francję do samo destrukcji, wtedy superkomputer przestał by istnieć i mógłby na spokojnie rozwijać się w sieci. Ale banda Wojowników Lyoko zawsze go powstrzyma! I tak było też tym razem. A co stało się z Jimem, zapytacie? Nic specjalnego, biedak dalej uczy WF-u w Kadic, ale wszystkie wydarzenia zostały mu w głowie… Jako sen oczywiście i w sumie tak kończy się ta historia, Jim pozostaje Jimem a my jego uczniami… – powiedział Jeremy kończąc i zapisując nowe wideo do jego dziennika.

Autor: MrSmalec

[DISCLAIMER: TEKST INSPIROWANY BYŁ SERIALEM „SŁUGA NARODU” . WSZELKIE NIEŚCISŁOŚCI NP. NIEKONKRETNA DATA WYBORÓW TO TYLKO I WYŁĄCZNIE WYMYSŁ! WIĘC PROSZĘ NIE BRAĆ TEGO NA POWAŻNIE, W KOŃCU TEKST JEST TYLKO W CELACH HUMORYSTYCZNYCH]

Żyjąc w świecie bez ciebie

„You told me

»My Darling,

Without me, you’re nothing«…”

Ściągnął sobie słuchawki z głowy, rzucił je na posłanie obok siebie, i padł na plecy zaraz za nimi. Przetarł twarz dłońmi.

William Dunbar kolejne walentynki miał spędzić sam – bo po prostu, nie wyszło. Dzień wcześniej widział jak Ulrich z powodzeniem zaprosił Yumi na walentynkową randkę. I nawet, jeżeli próbował tłumaczyć, że przecież nie robił sobie nadziei, to jednak jakoś to go zabolało. Chyba. Nie wiedział.

„You taught me, to look in your eyes

And fed me your sweet lies!”

Szlag. Nie zatrzymał. Dalej słyszał przebitki ze słuchawek z aktualnie odpalonej playlisty. Livin’ In A World Without You jakoś brzmiało teraz… ironicznie?

Kurwa, nie miał szczęścia do kobiet. To akurat musiał sobie przyznać wprost.

Ani do tej Japonki, ani do dziewczyny, do której pisał tamte listy miłosne. Naprawdę wydawało mu się, że rozwieszenie ich gdzie się da, żeby tylko zauważyła, to będzie dobry pomysł. Taki… romantyczny, nietuzinkowy. Bo zarzekała się, że uwielbiała takie gesty, piękna Juliet. Oryginalne, a tak przemawiające.

I… i chyba trochę przedobrzył wtedy. Trochę… mocno przedobrzył.

Rodzice nie byli zbyt zadowoleni, kiedy zostali wezwani do gabinetu dyrektora przez jego rozrzucone wszędzie listy do Juliet.

Ani wtedy, gdy padła decyzja o zmianie jego szkoły. Cóż… teoretycznie mu to wyszło ponoć na dobre, praktycznie znalazło się parę wad (chociażby tamta fabryka i fakt utknięcia w Lyoko na jakieś pół roku. Dobry Boże, jak dobrze, że pamiętał z tego tyle, co na lekarstwo…), ale jak do kobiet dalej nie miał większego szczęścia, tak to akurat ani trochę nie miało ochoty się zmienić.

– Ja pierdolę. – prychnął, uśmiechając się do sufitu.

„Suddenly someone will stare

In the window,

Looking outside at the sky

That had never been blue…

Ahh!, there’s a world without you,

I see the light.

Living in a world without you!”

Pomyślał, że w tej chwili chyba nie mógł sobie puścić gorszego smęta. Nawet, jeżeli ogółem sam utwór całkiem lubił. Tylko w tych warunkach jakoś… tylko dobijał. Może dlatego, że to była wersja akustyczna i oddawała mocniej cały nastrój tekstu. Wszystko. I to się dość mocno kumulowało z tym parszywym uczuciem.

Cholera, niepotrzebnie sobie robił nadzieję, że w tym roku coś się zmieni. Może szukał w złym miejscu. Albo po prostu na siłę. Tak, szukanie szczęścia na siłę to był bardzo zły pomysł. W swojej desperacji popełniał tak wiele głupot, że nic dziwnego, że Yumi się umówiła z tym Sternem.

Co mógł powiedzieć… może należało się tego spodziewać. Aczkolwiek nigdy nie wiedział, jaki dziewczynie wypadnie nastrój. Kobieta zmienną jest, to wiedział, ale żeby aż tak?

Mógł przysiąc, że wczoraj mało brakowało, by skradł jej tego całusa. I chyba nie wyglądała na szczególnie z tego niezadowoloną. O ile po prostu mu się coś nie przywidziało. Całkiem to było w sumie możliwe…

Przeleżał tak dłuższy czas. I tylko gapił się w sufit. A potem się zorientował, że piosenka grała mu na pętli. Sięgnął w stronę słuchawek i telefonu, do którego były podpięte, by wyłączyć odtwarzacz i mieć święty spokój. Zostać w tej ciszy. Może uciąć sobie drzemkę.

Livin In A World Without You.

Ani Yumi, ani Juliet. Psia krew.

Ale tak pomyślał sobie… że w sumie to nic.

„Ahh!, there is hope to guide me

I will survive!

Living in a world without you…”

Właśnie. Coś mu kliknęło pod tą czarną makówką.

– Wiesz co, Lauri?* Masz Ty, kurwa, łeb do takich rzeczy. – stwierdził William, zanim ostatecznie jednak wstał z tego łóżka, zmienił składankę, ale upewnił się, że ten jeden utwór na niej będzie i wyszedł z pokoju.

***

Normalny człowiek powiedziałby, że Williamowi chyba odwaliło, albo ma na wyraz dobry humor, jeżeli porywa się na coś takiego jak przemierzenie internatowego korytarza tanecznym krokiem, ze słuchawkami w uszach. Wokół niego ludzie właśnie w pośpiechu zmykali do pokoi lub z nich wybywali: jedni szykowali się do walentynkowego wyjścia, drudzy na ostatnią chwilę próbowali wyrwać jakiś upominek dla drugiej połówki. William?

Poszedł po rozum do głowy i stwierdził, że nie miał najmniejszego zamiaru szukać tego całego szczęścia na siłę. Jeżeli miał być znowu w tym roku sam, to miał zamiar zmienić chociaż jedno.

Nie będzie po raz kolejny gapił się tępo w sufit ze słuchawkami na uszach. Specjalnie znalazł sobie skoczną składankę i wyszedł na miasto.

Po drodze minął się z Jimem: musiał wziąć go nieco większym łukiem, bo z daleka było od niego czuć perfumami – zupełnie, jakby wylał ich na siebie co najmniej ze dwa flakony. Dało mu to jednak jedną, zasadniczą informację: mógł mu bezczelnie balować pod nosem. Morales i tak będzie zbyt zajęty obracaniem się wokół Suzanne Hertz.

Albo jej obracaniem.

– O, William! – głos przebił mu przez słuchawki tylko dlatego, że nastała krótka cisza między kolejnymi słuchawkami. – Widzę, jesteś nieźle uchachany! Czyżby to był ten dzień?~

Czarnowłosy odwrócił się i ściągnął na moment słuchawki. Za nim stał Odd, uśmiechnięty od ucha do ucha. Z pewnością widział dłuższy czas, jak ten, szczęśliwiutki, zmierzał do wyjścia.

– Yep, to ten dzień~! – odparł.

– Ooo! I kto jest tą szczęśliwą walentynką?

William, uśmiechnięty, wzruszył ramionami. Odd zmarszczył brwi.

– Nie no, nie mów, że na ostatnią chwilę idziesz na łowy.

– A po cholerę mam iść na jakieś łowy? – odparł William. – Jeżeli coś ma się w tym roku zmienić, to muszę zmienić to najwyraźniej osobiście.

Odd z lekka zgłupiał – gdyby nad jego głową mógł pojawić się dymek rodem z komiksów, z pewnością w środku znajdowałby się pokaźnych rozmiarów znak zapytania. O ile tylko ten jeden.

– Huh…?

– Widzisz, przyjacielu. – zaczął William, zerkając krótko na wyjście z budynku, a potem ponownie na Włocha. – Pewne rzeczy się nie zmieniają tylko dlatego… że nie wierzymy, że coś może się zmienić. Chyba po prostu wreszcie zauważyłem, że nic się nie zmieni w moim przypadku, jeżeli nie uwierzę w możliwość zmiany i wreszcie jej się nie podejmę. A co mi tam!

Della Robbia jedynie zamrugał.

– Czyli… w tym roku też sam? – zapytał, chcąc wynieść z tej konwersacji jakiś jeden, jedyny nawet pewnik.

– Też sam i aż sam ze sobą. Powodzenia z Samanthą~

I zanim blondyn zdołał przetworzyć, do czego właśnie tu doszło, Williama już nie było: wyszedł w rozpiętej kurtce, bez czapki i zanim drzwi się za nim zamknęły same, jeszcze go widział, jak stał w miejscu. Rozłożył ramiona i zadarł głowę, pozwalając, by na twarzy i włosach osiadły pojedyncze płatki śniegu.

Zimę mieli dość ładną. W tegoroczne święto zakochanych okazała się dość łaskawa.

– No wiedziałem, wiedziałem, że kiedyś mi kumpla to skrzywi. – Odd ciężko westchnął sam do siebie. – A mój Boże, a taki fajny kolega do małpowania. I co teraz, jak na stracenie przez te baby poszedł…

***

Nieee będę sam, gdy odejdziesz ode mnie!

Skąd to się wzięło na jego playliście? Nie miał zielonego pojęcia, ale jakimś cudem trafił na dobrze przetłumaczoną wersję utworu na francuski. Sama nuta była dość stara – aż chciałoby się rzucić “stara jak świat” – ale Williamowi to nie przeszkadzało. Ostatnio na jego playliście brakowało czegoś żywszego. Same słowa? Wyrwał nieco z kontekstu, ale jakoś bardzo podpasowały mu w tej wersji.

Nieee będę sam, gdy zostawisz mnie tu! – śpiewał dalej, próbując opanować własny śmiech. Jego ręka wystrzeliła do góry w rytm melodii: zapomniał się, że miał w torbie dwie butelki wina, słodkości i wszelkie przekąski na urządzenie sobie wieczoru “walenia w tynki”, czy też posiadówki w wykonaniu szczęśliwego singla. Cóż, raczej nikt do końca się nie będzie skarżył, skoro połowy akademika nie będzie.

Maaam gitarę, i swoją hacjendęęę! – co to w ogóle była ta “hacjenda”? Coś chyba dzwoniło mu z lekcji geografii, w kontekście Hiszpanii albo Ameryki Łacińskiej… czy odnośnie obu… a, czy to ważne?

Wstąpił jeszcze do jednego sklepu po korkociąg, bo w poprzednim nie znalazł: z wiadomych chyba przyczyn. I chociaż z tyłu głowy mu dzwoniła myśl, że po winie bywał najgorszy kac, to tego jednego dnia postanowił olać temat i dać sobie możliwość raz w roku pofolgowania. I w zasadzie to rozpieczętowałby jedną butelkę nawet teraz, ale jakoś nie do końca wypadało tak zaczynać picie na samym środku chodnika. Jeszcze by go zatrzymali i spisali, a raczej tłumaczenie “panie władzo, walentynki sobie świętuję!” nie do końca by przeszło.

Plan był prosty: wrócić do internatu, minąć się z Jimem, jeżeli ten jeszcze nie poszedł w tango z Hertz i wypić za swoje zdrowie i szczęście jako singiel.  Bo jak tak spojrzał na tego biednego chłopa, co właśnie leciał z kwiatami przepraszać kobietę, to stwierdził “całe szczęście, że nie jestem w jego skórze”.

A raz miał zamiar mieć w dupie zakaz spożywania alkoholu na terenie internatu. Dowodów jakoś się pozbędzie, zresztą, co sobie myśleli? Licealiści mieli swoje sposoby na chowanie się z chlaniem w pokojach.

Nieee, nie, nie, nie będę sam~! – listonoszkę ze szkłem i żarciem przerzucił sobie przez ramię.

Co by chociaż sprawiać pozory, że niczego nie szmuglował.

Nawet grzecznie powiedział drugi raz Jimowi, mijając się z nim, “dzień dobry, psorze!”, co by pozachwycał się, jaka to kulturalna młodzież wyrosła,

I to nie tak, że poczciwemu Moralesowi coś nie brzęknęło dwa razy pod pazuchą.

Wcale a wcale.

***

               Wszedł, zdjął kurtkę i buty. Torbę odłożył w kąt, wyciągnął z niej butelki i wsadził do szafki w biurku. Przekąski rzucił na biurko, zdjął swój ulubiony kubek – czarny w białe, kocie łapki – i postawił go na blacie. Poklepał się po kieszeniach: wyjął korkociąg, otworzył wino, wlał do połowy objętości kubka i odpalił muzykę.

               I tańczył. I grał na gitarze, i wyciągnął wreszcie tę sztalugę, co stała za szafą: rozrobił farby, upierniczył się nimi cały, ale po winie całkiem mu weszła artystyczna żyłka.

               Czasami musiał tylko sobie przypomnieć, że powinien zagryźć to wino. Bo inaczej uchleje się na amen.

               Wypił połowę i skończył malować tę jedną postać w tłumie par: podświetloną, roztańczoną. I nawet, jeżeli nie było widać za wiele szczegółów… to na pewno dało się powiedzieć, że nie czuła się samotna w takim tłumie.

               Rozciągnął jeszcze dwa płótna, darł się do rockowych składanek. Poszło półtorej butelki wina.

               Czuł się pijany, ale się śmiał, już tego dawno nie robił.

               – Nie bój się bać, gdy chcesz, to płacz! – musiał złapać oddech, bo chichot nieco przeszkodził w kontynuowaniu tego wykonania. – Idź… idź szukać wiatru w poooooluuuu!

               Zakręcił się – chyba nadepnął na tubkę z farbą. Całe szczęście, nie poleciało na wykładzinę, a na panele: jak przetrzeźwieje, to posprząta.

               – Pocałuj noc, w najwyższą z gwiaaaazd! – i nawet nie udawał, że trzymał się taktu. – Zapomnij się… – na hejnał wychylił pozostałość wina w kubku. – I TAAAAAAŃCZ!!!

***

               – Mówisz… że zatrułeś się czymś na mieście?

               – M…mhm…

               Yolanda uniosła brew, ale nie komentowała. Zamiast tego wypisała Williamowi zwolnienie z zajęć.

               Może podejrzewała, że licealista był “nieco” skacowany, ale skoro za rękę nie złapała, to dała mu kredyt zaufania i puściła do pokoju.

               I nawet, jeżeli resztę dnia spędził w łóżku, z głową bolącą go jakby ktoś ją namiętnie trzepał patelnią, to musiał przyznać jedno.

               Chyba to były jego pierwsze, takie udane walentynki.

*Lauri Ylönen – fiński wokalista, kompozytor, autor tekstów piosenek i producent muzyczny. Lider rockowej grupy muzycznej The Rasmus.

Cytaty wykorzystane z:

The Rasmus – Livin’ In A World Without You

Universe – Nie będę sam

Varius Manx – Pocałuj noc

Autorka: Morrigan

20 grudnia

Jedynie blady płomień świecy dawał nikłe światło w półpustym pokoju. Oświetlał on niewielki stolik kawowy i fotel naprzeciw niego. Karmazynowe zasłony jedynie wspomagały uczucie osamotnienia targające myślami jego różowowłosej mieszkanki. Przypominały o tym dręczącym ją pragnieniu ucieczki od całego świata.

Podobna pustka wypełniała, która wypełniała jej pokój, ogarnęła również jej duszę. Wieczny brak kontroli nad własnym umysłem stanowił podstawę jej żywota. Łączył się on z poczuciem niebezpieczeństwa płynącego przez jej żyły. 

Na stoliku spoczywała otwarta koperta, a na niej pogięty list. Oba splamione żywym szkarłatem rozlanej lampki drogiego wina. Uderzona w furii, dręczyła jej stargane emocje i raniła nad wyraz wrażliwe serce. Błąd za błędem, kroczyły wciąż za nią i ujawniały się na każdym kroku. 

Zawsze, nie ważne kiedy. 

Czuła za sobą ich obecność, ciepły oddech, niczym prześmiewcze wyzwiska na jej karku, widziała w lustrze ich odbicie. 

Takie samo jak jej własne. Zielone oczy patrzyły na nią z tak wielką nienawiścią, jakiej nie potrafiła ubrać w słowa. 

Wewnętrzna siła, która niegdyś trzymała ją w ryzach, uległa już wyczerpaniu. Ile można wytrzymać w ten sposób?

Wciąż marzyła, żeby okazało się to jedynie snem. Tragicznym koszmarem, z którego nie potrafi się przebudzić o własnej psychice.

,,Czy w mym cierpieniu jest jakiś sens? Czym zasłużyłam sobie na taki los? Już zrobiłam co się da, nadal nie widzę bieli, która niegdyś żyła w moim sercu, zamieszkała i wyprowadziła się z niego razem z nim.”

Tykaniu zegara towarzyszył jedynie cichy, płytki oddech młodej kobiety. Był tak niezwykle nieregularny, delikatny jakby bała się, że strąci nim domek z kart zbudowany na niestabilnym podłożu. Runąłby w gruzach ze wszystkim wokół, zabierając życia i dobytek w nim mieszkających.

Złapała dłonią swoje różowe włosy i odgarnęła je do tyłu nerwowym ruchem. Nie mogła wciąż uciekać, musiała stawić temu czoła. Inaczej czułaby się największym tchórzem stąpającym po tej planecie.

W pięści ścisnęła pióro, które wcześniej zamoczyła w hebanowym atramencie. Tak czarnym jak jej wiecznie pędzące myśli. Kartkę pogięła jeszcze bardziej, nie będąc tego w pełni świadoma. 

Widniały na niej tylko dwa słowa.

,,Kocham cię”.

Wstała wciąż chwiejąc się na boki i wreszcie wypuściła wstrzymywany wcześniej oddech. Już było dla niej za późno. Przekroczyła granicę, zza której nie było już dla niej powrotu. Nie mogła wrócić, nigdy by sobie tego nie wybaczyła.

Zgniotła list w dłoni i wyrzuciła go w kąt pokoju.

Chłodny powiew zimowego wiatru tak cudownie koił jej pędzące myśli. Mimo tego czuła tę potworną gorycz, która wciąż ściskała jej zdarte gardło. Zakorzeniła się w niej, płynęła wraz z krwią i zepsuciem w jej żyłach, nigdy nie pozwalała odpocząć ani chwili. 

Tylko szum w głowie upewniał ją w tym, że wciąż żyje. Jednak czy naprawdę można to nazwać życiem, będąc w takim stanie? Jego sens zniknął jej sprzed oczu. Odszedł, gdy nie zdążyła złapać go w swe trzęsące się dłonie. Uciekł między jej trupio zimnymi palcami, najwidoczniej nie zasługiwała na niego.

Męczył ją hałas, mimo że była wciąż i niezmiennie sama. Sam na sam ze światem, któremu towarzyszą ludzie, a jej? Jedynie blady płomień cynamonowej świecy. 

Przynajmniej on zdawał się odczuwać to samo co ona – zupełnie nic. Mimo tego rwał się na boki, tańczył niespokojnie pomiędzy ścianami z wosku. 

Karuzela wciąż kręci się w koło. Czas biegnie, lecz ona zatrzymała się na etapie, z którego nie potrafi wyjść sama. Pękła pod nią szklana podłoga i rozkruszyła się w drobny mak. Zwiędła drogocenna róża, którą niegdyś można by ją zwać. Sięgnęła po zepsute źródło wody i podtruła sama siebie. 

,,Księżniczka zginęła już dawno temu, Aelito”. 

Z żalem ściskającym jej serce, złapała za talię ślicznych kart.

Przeminęło tak szybko – tasuje, wykłada.

To Śmierć staje przed nią, zaraz i Diabła dokłada.

Sama dostrzega pętające ją łańcuchy, jednak nie ma już najmniejszych sił by walczyć. Zmiana już nastąpiła z tamtymi słowami nabazgranymi na kartce papieru listowego. 

Zbitego lustra nie złożysz ponownie. Nie ważne jak mocno będziesz próbować, ono pozostanie w kawałkach.
 

Omotał ją czysty szał, złapała głowę w dłonie, a z jej gardła wydobył się przeraźliwy krzyk. Zdawało się, jakby przez jej struny głosowe przemawiały wszystkie diabły. 

Wszystko skończyło się w jednej chwili. W furii rzuciła świeczką w ścianę, którą okrywała karmazynowa zasłona. Na podłodze dołączyła do niej szklana lampka, z której wylały się resztki wina. Zrzuciła ją nawet o tym nie wiedząc. Złapała za pojedynczy kawałek szkła. Przypominał jej kształt serca. Wbiła go w swój nadgarstek, a wyraz jej twarzy momentalnie zelżał. 

Zasnęła, a jej ciało zmieniło się w pył ogarnięte płomieniami, które sama wznieciła.

“Z prochu powstajesz i w proch się obrócisz!” 

Jedyne co powiedziała mi przed śmiercią.

Później była głucha cisza, a ja obserwowałam jak umiera, po raz pierwszy ze szczerym uśmiechem na twarzy.

Autorka: Malthael

Świąteczne wydatki

Nowa książka ulubionego autora japońskiej przyjaciółki – 22 euro

Przed paczkomatem niedaleko Kadic stała kolejka długa na 15 metrów.

– Za czym kolejka ta stoi? – spytał okularnik.

– Za odbiorem przesyłek – odpowiedział brunet. – Święta idą, więc wszyscy kupują prezenty, a że teraz wprowadzili darmowe dostawy, to paczkomaty są oblegane. Poza tym tradycyjną pocztą to by te prezenty przychodziły w okolicach Wielkanocy.

Zestaw do rysowania mangi – 18,99 euro

-Czy ma pan kartę stałego klienta Empik Premium?

-Tak, mam.

-O, to bardzo dobrze, zeskanuję ją i dostanie pan rabat 20 centów na reklamówkę. A może zechciałby pan założyć kartę SuperPremium? Tylko 10 euro rocznie, a zniżki będą lepsze?

-Nie, dziękuję.

-To może nowa powieść Remigiusza Mroza w supercenie? Albo paczka kawy?

-Nie trzeba, dziękuję.

-To czym mogę jeszcze służyć?

-Paragonem.

Profesjonalne pakowanie prezentów – 10 euro

-Co tak drogo? Rok temu kosztowało to tylko 3 euro!

-Rok temu inflacja nie była taka wysoka, nie było wojny, a materiały tak nie zdrożały. Poza tym lepiej niż u mnie pan tego nigdzie nie spakuje.

Poczucie, że wreszcie dasz to, co naprawdę chciałeś, a nie to, co twój współlokator kupił psu, ale zamienił paczki – bezcenne.
Uśmiech na twarzy dziewczyny, której od lat się boisz powiedzieć, że coś do niej czujesz – również bezcenny.

=Dzięki, to bardzo miłe.

-To drobiazg, w domu pewnie zobaczysz, pamiętam już, że w Japonii nie otwiera się prezentów przy darczyńcy…

Są rzeczy, których kupić nie można.
Za wszystkie inne zapłacisz… na pewno więcej niż rok temu.

Kocha, nie kocha…wróżby przy świetle księżyca

Kocha, nie kocha…

Lubi, szanuje…

Nie chce… nie dba… żartuje…?

Który to już był kwiatek? Każdy wróżył mu coś innego. Zanim wszedł na dach akademika, zerwał całe ich naręcze. Wdrapał się tutaj przez drabinkę na ostatnim piętrze, podważył klapę i oto tu siedział – nieuleczalny romantyk, zadając pytanie losowi.

Na który płatek mu teraz wypadnie?

W myśli, w mowie…

W sercu…

Na ślubnym kobiercu… i wyliczanka szła od nowa: kocha, nie kocha, lubi…

Skończyło się na „szanuje”. Mniej więcej pokrywało się ze stanem faktycznym, ale cicho liczył na to, że wywróżone mu zostanie coś więcej. Wyciągnął przed siebie dłoń z ogołoconym ze swej korony słupkiem. Rozluźnił palce i pozwolił, by się wyślizgnął spomiędzy nich, upadł z wysokości na betonowy dziedziniec.

Złapał za kolejny kwiat. Co mu wywróży? Do tej pory chyba zdołał ze dwa razy dowiedzieć się, że mogła go kochać, raz, że jednak nie, drugi raz wyszło, że szanowała, ale ani razu nie dowiedział się, że był w jej sercu.

Każdy kwiat tego unikał. Ale to chyba powinno być to samo, co „kocha”…?

Oskubał zatem kolejnego kwiatka. I kolejnego. I księżyc zdążył już zmienić wyraźnie swoją pozycję na niebie, a po dziedzińcu turlały się, jeszcze podrywane lekkimi podmuchami wietrzyku i nieprzydeptane, płatki.

Kocha, nie kocha…

Wróżba powtórzyła się jeszcze kilka razy. Szansę na sprawdzenie, która z nich miałaby się spełnić, miał mieć dopiero rano: kiedy ponownie na korytarzu minie się z pewną Japonką.

Autorka: Morrigan

Prezenty

Pewnego zimnego, grudniowego poranka Jim wstał wcześniej niż zwykle. W wigilię zawsze miał wolne, tak samo jak dzieciaki. Nie znaczyło to jednak, że będzie się obijał!

Jak zwykle ubrał swój czerwony dres, lecz dziś wyjątkowo, zamiast tradycyjnej opaski na włosy, ubrał też świąteczną czapeczkę. Przejrzał się w lustrze i pogładził niezgoloną brodę, która powoli zaczęła siwieć.

– Ha! Jeszcze chwila i będę wyglądał jak Święty – zaśmiał się do siebie.

Nie miał dziś czasu zajmować się swoim zarostem. Może popołudniu.

Wyjął z pod łóżka duże pudło. Część biedniejszych dzieciaków i tych, którzy mieszkali daleko, zostawała na święta w akademiku. Od lat zostawiał część swojej wypłaty z każdego miesiąca, by przygotować im małe upominki. Otworzył pudło i przez chwilę przyglądał się ułożonym w nim mniejszym pudełkom, każdym podpisanym imieniem. Potem sięgnął po worek, z naszytym na nim Mikołajem i zaczął ostrożnie wkładać je do środka.

Z workiem prezentów w ręku i nucąc świąteczną piosenkę, Jim cicho wyszedł z pokoju. Rozejrzał się by mieć pewność, że nikt go nie widzi i powoli ruszył korytarzem. Zatrzymywał się przy każdych drzwiach pokoju zostającego ucznia.

– Skarpetki i rękawiczki… Gorąca czekolada… Komiksy – mruczał do siebie, gdy kładł kolejne pudełka. Nie zawsze wiedział, co kupić dzieciakom. Czasem wybierał po prostu coś użytecznego, czasem po prostu coś, co sprawiłoby uśmiech.

Kilka lat temu kupił każdemu po świątecznym swetrze – oczywiście dodając coś do tego. Wszyscy ubrali je następnego dnia. To dopiero był dobry pomysł!

Zbliżając się do ostatniego pokoju, Jim usłyszał kroki. Stanął, zastanawiając się skąd dochodzą. Był pewien, że wciąż są dość daleko. Najciszej jak mógł, podbiegł do ostatnich drzwi i położył niewielkie, różowe pudełko – już drugi rok z rzędu prezent dla Aelity sprawiał mu najwięcej problemu. Ostatnim razem, gdy miał go położyć, w jednej z lamp doszło do zwarcia i poleciały iskry. Musiał wtedy szybko zostawić prezent i zająć się nią – o dziwo, gdy obejrzał lampę, wydawała się zupełnie w porządku.

Jim zwinął worek, by ten mu nie przeszkadzał i szybkim krokiem ruszył w stronę schodów. Gdy tylko skręcił za róg, jakaś postać zmaterializowała się tuż przed nim. Zatrzymał się gwałtownie.

– Jim? – dyrektor spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami. – Co ty tu robisz?

Dyrektor także miał na sobie czapkę Mikołaja i wypchany worek zarzucony na plecy.

– Zostawiam prezenty, jak co roku.

Dyrektor podrapał się po głowie.

– Nie wiedziałem, że się tym zajmujesz – stwierdził. Zaraz potem pokręcił głową. – Nie rozmawiajmy na korytarzu. Za chwilę ich obudzimy.

Jim przytaknął.

Przez następne kilka minut pomagał dyrektorowi roznieść resztę prezentów. Jego pudełka były trochę większe i cięższe  – Jim zastanawiał się, co takiego się w nich znajdowało. Później obaj skierowali się do biura.

– To przypomina mi, jak pracowałem dla Mikołaja  – stwierdził wesoło Jim. Dyrektor spojrzał na niego pytająco. – Ale wolałbym o tym nie mówić  – dodał, speszony.

Autorka: Akuliszi

Gdy już pokonamy Xanę…

“Gdy już pokonamy Xanę, ja…przezwyciężę swój największy strach.”

Przygotowywał się do tego wiele miesięcy. Wykupił specjalny kurs, przygotowujący do poradzenia sobie w trudnych warunkach. Śnieg, wiatr, odpowiednie zachowania w zamieci. Gdy przebywasz na wysokości pięciu – sześciu – siedmiu tysięcy kilometrów nad poziomem morza, z naturą nie ma żartów.
W kąpielówkach też tam nie pójdzie. Zbierał pieniądze na strój, sprzęt, całe wyposażenie. Może i było to żmudne i w pewnych momentach normalne życie dawało w kość, myślał, czy może lepiej nie zapomnieć, ale… to właśnie wtedy przypominał sobie, że, jeszcze niedawno, jego życie było znacznie trudniejsze.
Gdy Xana atakował prawie codziennie, gdy ich żywot wisiał na włosku, a oni w ciszy przywdziewali swoje peleryny i pędzili światu na ratunek, nikt nie dawał taryfy ulgowej. Nie mógł sobie odpuścić. Nie teraz.
“Coś sobie obiecałeś. I zrobisz to, choćby skały srały.”

I gdy nadszedł ten dzień – pierwszy dzień wyprawy na ośmiotysięcznik – poczuł się znów jak ten dwunastolatek, który miał wejść do wielkiej tuby, aby zostać przeniesionym do wirtualnego świata. A wszystko to, żeby ratować współlokatora, który dostał się tam zamiast swojego psa. Serce skakało mu nieregularnie w piersi, a on, wyprostowany, poważny, pogodzony z najbliższą przyszłością, czekał na wirtualizację. Teraz czekał na pierwsze kroki do mety.

“To ósmy dzień wyprawy Ulricha Sterna na Mount Everest. Dziś ma pokonać ostatni odcinek, aby wejść na szczyt. Jak podaje Francuska Agencja Prasowa, jego podróż śledzi kilkaset tysięcy osób. Dzięki determinacji sportowca zawodowego z Niemiec sponsorzy zebrali pół miliona euro na rzecz fundacji zajmującej się dziećmi w śpiączce.”

– Panie Stern, jest Pan kolejną z kilku tysięcy osób na świecie, która weszła na sam szczyt Mount Everest. Jak się Pan z tym czuje?

– Bardzo dobrze. Świadomość, że mogłem osiągnąć wymarzony cel i pomóc wielu dzieciom, jest fascynująca.

– O czym myślał Pan po wejściu na samą górę?

– O tym, że mam lęk wysokości, ale przezwyciężyłem swój największy strach.

– T – To żart? Właśnie wrócił Pan z wyprawy z najwyższego punktu nad poziomem morza!

– Nie, to nie żart. Gdy byłem młodszy, nie wchodziłem nawet na wyższe skocznie na basenie.

– To tylko świadczy o determinacji i Pana gruntownym przygotowaniu.

– O tak, zajęło mi to bardzo dużo czasu, ale wierzę, że było warto.

“Warto było. Nie tylko dla dzieci, ale i dla samego siebie.”

“Gdy już pokonamy Xanę, chcę… poznać cały świat, który przyszło mi chronić.”

Od Francji poczynając, rozplanowała podróż na wzór Phileasa Fogga: z tą różnicą, że nie miała presji, aby jej wersja trwała osiemdziesiąt dni. Mogła spokojnie podróżować dłużej, nie przejmując się upływającym czasem. Czy ktoś będzie za nią tęsknił? Oczywiście, że tak; ale Jeremie postanowił przeznaczyć ten czas na osiągnięcia naukowe. Właśnie zdawał egzaminy na Harvard, potem czekało go mnóstwo pracy, aby udowodnić, że powinien tam być. Pozwolił jej spełnić marzenie, pod jednym warunkiem: miała odzywać się codziennie. To nie było problemem, przynajmniej teoretycznie, bo wszystko zależało od zasięgu, jednak Jeremie wykazał się zrozumieniem.

Pod koniec liceum zrobiła prawo jazdy, kupiła niskobudżetowy samochód, wystarczający dla jej skromnej osoby. Zaopatrzyła się w konserwy, suchy prowiant, wodę, słodycze, trochę ciuchów, materac do rozłożenia w bagażniku po złożeniu tylnych siedzeń, zapasowy agregat, nowego laptopa, porządny internet mobilny.
Pieniądze? No cóż… nie było tego dużo: może i poduszka finansowa, jednak cienka. Ale, czy to ważne? Dorabiała zdalnie na zleceniach w IT, miała z tego trochę grosza, mogła je robić, będąc gdziekolwiek. Lubiła to, a, z racji czasu spędzonego w wirtualnym świecie, znajdowała problemy w kodach szybciej niż większość programistów. Zaprzyjaźniła się również z portalami oferującymi barter i wolontariaty zagraniczne, w różnych miejscach na świecie. Możliwość noclegu w ciepłym łóżku, wzięcia prysznica, czy, zwyczajnie, poznania innej kultury od kuchni, była ogromnym przywilejem w jej mniemaniu.
Angielski, Francuski w jednym palcu…i czuła się gotowa.

Jeśli chciała poznać świat, od którego była odcięta tyle lat, to nie mogła tak po prostu się zatrzymać.

Wyruszyła.

Z Paryża pojechała w stronę Turynu. Po tygodniu w tym pięknym miejscu następnym etapem były Włochy. Egipt, Indie, Singapur, Hongkong, Szanghaj, Nowy York… Liverpool i Londyn. I znów Paryż. I powrót do Sceaux. Tak wyglądały jej główne cele.
Oczywiście, była w wielu miejscach po drodze: większych i mniejszych, ciekawych i fascynujących. Podróż niekiedy okazywała się skomplikowana, kiedy indziej okazywało się, że wpadała w kłopoty. Jednak w każdym miejscu, w każdych problemach znajdował się człowiek lub grupa ludzi, którzy – zupełnie jak Wojownicy Lyoko – pomagali jej w najgorszych momentach. Znalezienie towarzystwa nie było trudne: zagranicą od razu wzbudzała zainteresowanie przez różowe włosy.

“Gdy wrócę, będę przyjmowała takich podróżników w Pustelni. Będę dla nich przystanią w podróży. Ale to nie jest moja ostatnia wyprawa!”

“Gdy Xana zdechnie, zostanę gwiazdą! Moje piosenki podbiją świat!”

Francja za bardzo kultywowała własną kulturę, żeby to tutaj miał szansę na wybicie się. Europa generalnie została przesycona muzyką wszelkiej maści, ale…nikt nie powiedział, że Azja nie da mu szansy.
Kontynuował nagrywki swoich demo i rozsyłał do niemal wszystkich możliwych studiów nagraniowych. Niewątpliwie zaczął wierzyć w teorię czarnej dziury: te wysyłki szły w próżnię, nieskończoną pustkę, z której nie było szans, aby ktokolwiek je wyciągnął. Próbował również na platformach streamingowych, ale, mimo sporej ilości odtworzeń i obserwujących, odzew był nikły. Co najwyżej motywowano go do dalszej pracy, wymieniono parę zalet i życzono powodzenia.
Ale, czy wielki Odd Della Robbia poddawał się, gdy w Lyoko otaczały go cztery kraby i sytuacja wyglądała na patową?
Oczywiście, że nie. Dlatego nie pozostawał bierny.

W pewnym momencie, nie patrząc na pochodzenie studia, wysłał nagranie. Jak zawsze, hurtem do kilkudziesięciu, nie patrząc na szczegóły.

Telefon.

– Dzień dobry, czy Odd Della Robbia?

Łamany angielski w połączeniu z azjatyckim akcentem wzbudzał podejrzenia, ale gdy persona przeszła do szczegółów, nie miał wątpliwości.
Wylatuje do Chin.

– Czyś Ty do reszty zdurniał?! Nie znasz tam nikogo, krzywdę ci zaraz zrobią! A jak nie wrócisz, to co ja zrobię?!
– Mamo, spokojnie. Jestem już duży, pamiętasz?
– Duży, tak; i tak samo niepoważny jak zawsze!
– Gwiazdy nigdy nie są do końca poważne! Przybierają swoją maskę sceniczną!
– A spróbuj nie odezwać się po przylocie tam! Nogi ci z dupy powyrywam!

Oczywiście, że zapomniał.
Był tak zafascynowany ilością świateł, budynków i wielkością samego Pekinu, że z pamięci wyleciały dane o całym bożym świecie, jaki znał do tej pory. Dobrze jednak, że obudził się po wyjściu z lotniska: w torbie miał instrukcje, gdzie miał zameldować się w hotelu i dokąd udać się w sprawie rozmów o perspektywie kariery muzyka, dj’a, piosenkarza… jak kto woli. Odd był chodzącym człowiekiem – orkiestrą i mógł robić wszystko, na co tylko miał ochotę!

Czy jego twarz pojawi się w mediach europejskich? Nie wiedział; ale, póki co okazało się, że chińskie fanki uwielbiają jego nietypową urodę i gust do muzyki. Autografami strzelał szybciej niż strzałkami z kociej łapy w Lyoko.

“Gdy pokonamy Xanę, będę obserwować, czy inne dzieciaki nie wpadają w podobne kłopoty, co my.”

– Panno Ishiyama…
Dyrektor szpitala odchrząknął, poprawił okulary po upewnieniu się pięć razy, że poprawnie przeczytał nazwisko Japonki. Poprawił się na krześle, upił łyk wody i zlustrował wzrokiem kobietę w czarnym golfie, siedzącą naprzeciw niego.
– Cóż… niewątpliwym jest, że wyniki pani prac naukowych na uniwersytecie, ukończone magisterium z psychologii dzieci i młodzieży oraz praktyki w największym ośrodku leczenia psychicznego we Francji są Pani atutami, które otwierają drzwi do pracy w każdym miejscu. Tylko dziwi mnie jedna rzecz. Dlaczego zdecydowała się Pani na składanie aplikacji właśnie do naszego, małego szpitala na przedmieściach Paryża?
– Od czego by tu zacząć…
Dziewczyna przełożyła nogę na nogę.
– Mieszkam niedaleko. Zależy mi na pracy w okolicy ze względu na rodziców. Poza tym, jestem osobą, która lubi wypełniać luki. Tam, gdzie nie ma nikogo, pojawiam się ja ze wsparciem.
“Jak wiele razy w Lyoko, gdy pomoc przybywała na ostatnią chwilę.”

Dostała tę pracę: i nie było wątpliwości, że tak będzie. Psychologom – szczególnie młodym, z ambicjami – nie zależało na pracy w skromnej okolicy. Chcieli nabierać doświadczenia w miejscach, gdzie mogli piąć się po szczeblach kariery. Yumi nie widziała takiej potrzeby: pomoc dzieciom z problemami na tle psychologicznym była jej głównym zadaniem i tym zamierzała się zajmować. Wystarczyło spojrzeć na jej podstawówkę, gimnazjum czy liceum: na każdym etapie obserwowała osoby podchodzące pod zaburzenia depresyjne, przewlekły stres, z którym nikt nie umiał sobie racjonalnie poradzić. Negatywne emocje, nękanie, nawracające przez to napady paniki. Takie osoby często niknęły gdzieś w cień lub – w ostateczności – zmieniały szkołę, a Kadic o nich zapominało.
Gdyby sama, zaraz po wpadnięciu w sidła codziennych walk o lepszy świat, trafiła na dobrego psychologa, może nie byłaby w stanie opowiedzieć mu o Lyoko, walkach z Xaną czy złożonych próba zabicia jej i grupy przyjaciół. Jednak, gdyby odpowiednio opowiedziała tyle, ile uznałaby za dopuszczalne, taka osoba i tak mogłaby jej pomóc. Zwłaszcza w okresie, gdy jej rodzice zaczęli kłócić się, w domu panowały “ciche dni”, a ona i Hiroki nie byli pewni, czy niedługo nie wrócą do Japonii.
“Może, gdyby takie wsparcie miał William… byłoby mu prościej po Xanafikacji.”

Żałowała. Do tej pory nie mogła sobie wybaczyć, jak zachowała się wobec Dunbara. Dopiero po latach na studiach, praktykach w szpitalu, pojęciu pewnych rzeczy i gruntownej analizie własnego zachowania zrozumiała, że popełniła niewybaczalny błąd. Nie udzieliła mu żadnego wsparcia ani zrozumienia wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowała. Ilekroć pytała, nikt nie wiedział, jak dalej potoczyły się jego losy. Od liceum słuch i ślad po nim zaginęły bez punktu zaczepienia.
Czy w ten sposób odkupi swoje grzechy? Nie była pewna niczego. Wiedziała jedno: teraz, gdy nastolatkowie będą przeżywali kłopoty, będzie mogła im pomóc.
I na pewno nie będą one tak trudne, jak ochrona całej ludności przed zagładą.

I gdy spotkali się w wyremontowanej Pustelni – w stylu rustykalnym, według wyobrażenia i ciężkiej pracy Aelity – mogli opowiadać sobie nawzajem o swoich postępach i widzieć je naocznie.

Jeremie? Ah, on tylko obalił jedynkę trygonometryczną…ale, gdyby opowiadać o szczegółach tego osiągnięcia, wszyscy by posnęli. Zostawmy więc to do rozgryzania naukowcom.

Autorka: Shikari

Trzepot skrzydeł…

Zimna wojna zbliżała się wielkimi krokami do końca. Sowieci byli gotowi przeznaczać ogromne zasoby gotówki i ludzi na szalone projekty naukowców z wypaczonym spojrzeniem na etykę. W tym momencie właśnie Anthea Montalti, włoska neurobiolog z potężnymi przyjaciółmi w partii, sprzedała temu śmiesznemu ministerstwu, które finansowało też m.in. badania paranormalne, wizję nie do zignorowania.

„Co, gdyby Związek Radziecki mógł zdobyć broń dużo potężniejszą, niż rosnące w silosach stosy amerykańskich atomówek?

Co, gdyby wyruszył w podróż do zupełnie nowego lądu, dużo bardziej wartego zdobycia i bardziej niesamowitego niż sam Księżyc?”

Montalti chciała stworzyć superczłowieka przez digitalizację ludzkiego umysłu. Drogą, jaką miała ją tam zaprowadzić była szalona, acz genialna teoria Waldemara Schaeffera, poczciwego polskiego fizyka niemieckiego pochodzenia. I największego wizjonera naszych czasów. Tak oto ruszył projekt Kartagina, w którym zespół badawczy w serii makabrycznych eksperymentów Anthei i niesamowitych eksperymentów „Walda” przy akompaniamencie tragicznych konsekwencji powoli odkrywał „wszechświat w butelce”. Całą równoległą rzeczywistość wirtualną, pełną niewyobrażalnych niebezpieczeństw. Ale ich to nie zatrzymało. Nie od razu, w każdym razie. Dzień po dniu, wytrwale przekraczali granice, których nikt nie powinien przekraczać. A to wszystko targane wiatrami polityki, szpiegostwa naukowego, rozterek moralnych, realiów epoki, rodzącego się romansu…

– O czym ty pieprzysz tym dzieciakom?

Lowell Tyron przeniósł wzrok ze swojej małoletniej widowni – dwójki chłopców, którzy przerwali zabawę na podwórku, by posłuchać bajdurzenia osiedlowego pijaka – na wracającego do domu po dniu pracy mężczyznę.

Spojrzał sąsiadowi z klatki B, trzecie piętro, głęboko w oczy.

– Tak się zaczął koniec świata. I już nic go nie zatrzyma.

Autor: Qazqweop

Oko

9:02 12 marca 1981

Lokalizacja: <brak danych>

Papierowy kubek zafurkotał w miejscu, uderzony niespodziewaniem strumieniem wrzątku. Waldo wiedział, że maszyna potrafiła być szczególnie kapryśna, ale jego myśli błądziły zbyt daleko od trywialnej czynności parzenia porannej kawy, by zwrócić na to uwagę.

– Proszę – przywitała się Anthea z ciepłym uśmiechem, podając fizykowi napój, który szybkim ruchem uratowała przed niechybnym wylądowaniem na podłodze.

– Hej – odparł Waldo, z równie ciepłym, choć trochę niezręcznym uśmiechem, wyrwany ze swoich rozmyślań.

– O czym dzisiaj marzymy?

– Stabilizacja przepły… Nic takiego.

Anthea roześmiała się serdecznie na tą reakcję.

– Wiem, że to nie moja działka, ale może się mną zainspirujesz. Znowu – dodała z wesołym przekąsem.

Waldo tylko westchnął głęboko w udawanej irytacji i nachylił się nad blatem. Wyciągnął z kieszeni garść pomiętych karteczek z notatnika i chwilę przebierał przez nie, aż znalazł czystą.

Czy może raczej nie czystą, a niezapisaną – zwróciła w myśli uwagę Anthea.

Schaeffer wziął do ręki długopis i pokazał skinieniem, by neurolożka podeszła. Anthea nachyliła się nad karteczką i pozwoliła, by jej długie różowe włosy spłynęły niby przypadkiem na ramię Walda.

– Upraszczając, chodzi o to, że mamy główną matrycę – przy tych słowach narysował na środku kartki koło – która przyjmuje moderowany impuls ze świata wirtualnego, przesunięty w fazie o pewien kąt alfa – dodał na dole krótką kreskę prowadzącą do okręgu, odchyloną nieco od pionu – i chcemy ją kierunkować na zewnątrz – kolejna krótka kreska na górze, pionowa – i sygnał przechodzi, ale z jakiegoś powodu zostaje widmo w jądrze – jeszcze jedno, mniejsze koło, wewnątrz poprzedniego – Jakaś retencja, której nie potrafimy na razie wyjaśnić.

– Nie możemy po prostu wzmocnić sygnału? – Anthea łagodnie wyjęła długopis z dłoni Schaeffera i przedłużyła linię na górze rysunku.

– Moglibyśmy, ale mówimy o energiach tak dużych, że jego zmienność na wyjściu byłaby niebezpieczna.  

– To może… Może ustabilizować sygnał, dodając kolejny impuls w przeciwfazie? – odparła po chwili namysłu badaczka i dorysowała kolejną krótką, odchyloną kreskę, symetrycznie po drugiej stronie.

Waldo spojrzał na cały schemat, a następnie uśmiechnął się, zmiął kartkę i wyrzucił do kosza.

– To by było sprytne. Ale nie ma tak łatwo. Zgranie tych przesunięć fazowych na poziomie kwantowym – to niewykonalne. Co więcej, nigdy nie będzie wykonalne. Efekt kwantowy, z którym mamy do czynienia, jest z natury zbyt nieprzewidywalny. Kompletnie losowy.

– Typowe fizyczne myślenie. Zawsze jest jakiś wzór. Zaufaj biologowi.

– Nie tym razem. Zaufaj fizykowi. Daję głowę.

Autor: Qazqweop