Rozdział czwarty

Aelita nienawidziła pewnego aspektu w Kartaginie. Było tu zdecydowanie za cicho, na tyle, że można było usłyszeć każdy, nawet najmniejszy szmer. Podczas, gdy inne sektory posiadały swoje charakterystyczne dźwięki, takie jak: wiatr, osuwanie się kamieni, szmer liści, szum wody, Kartagina nie wydawała żadnych dźwięków.

Właśnie to dobijało Aelięe. Głucha cisza, przez którą była jeszcze bardziej wrażliwa na wszystko dookoła. Bo nawet to jak delikatnie stąpała po ziemi odznaczało się tu echem, które wywoływało ciarki na całym ciele.

W końcu jednak zawsze dochodziła do celu swojej podróży. Zdenerwowana, spięta, z lekko zdrętwiałymi dłońmi od zaciskania pięści, ale była tam. Stała nad wyrwą w podłodze sektora gapiąc się przez jakiś czas w jasnoniebieską taflę wody.

Ktoś powiedział kiedyś, że jeśli wpadnie się do Morza Cyfrowego zniknie się już na zawsze. Był to przysłowiowy bilet w jedną stronę, a twórcą tych słów był Franz Hopper, sam twórca Lyoko. Jednak do Strażniczki Kartaginy, jego córki, za nic nie mogło to trafić, a już na pewno nie po tym jak dużo straciła.

Wzięła głęboki oddech, który odbił się echem po pomieszczeniu po czym uklękła zaraz obok wyrwy. Woda falowała tam spokojnie, jednakże nie wydawała z siebie żadnych dźwięków, tak jak w sektorze polarnym. Aelita położyła obie dłonie na podłodze zamykając oczy.

Otoczyła ją biała aura, jakby powłoka, która zaraz potem objęła całe pomieszczenie, również wodę w wyrwie, która przestała się ruszać, imitując taflę cienkiego lodu. Dziewczyna otworzyła i usiadła, powoli zanurzyła nogi, wzdrygając się następnie. Morze cyfrowe było o wiele za zimne.

Mimo przeszywającego zimna wzięła głębszy oddech, ale zaraz wypuściła powietrze. Przecież znała zasadę nurkowania w Morzu, wiedziała, że nie można wstrzymywać oddechu, a nadal to robiła. Westchnęła krótko zsuwając się z brzegu wyrwy, zanurzając się w wodzie.

Otworzyła oczy dopiero po chwili, gdy jej ciało przyzwyczaiło się do otaczającego zimna. Rozejrzała się wokół stwierdzając, że Morze Cyfrowe zmieniało się za każdym razem, gdy w nim przebywała. Było tam coraz ciemniej, światła słabły, zaczynając powoli gasnąć. Było coraz mniej widać.

Z perspektywy czasu, tego jak bardzo spokojnie było w Kartaginie Aelita siedziała w Morzu Cyfrowym o wiele za długo. Przez długi czas znów panowała tam głucha cisza doprowadzająca do szaleństwa po chwili przerwana przed hałas.

Aelita wynurzyła się z wody łapiąc za brzeg, oddychając głęboko. Cała drżała, zakaszlała parę razy, po czym podciągnęła się i padła na podłoże zakrywając ręką oczy. W końcu wzięła głębszy oddech patrząc w sufit, marszcząc brwi. Podniosła nogi wyżej, by w pełni wyjść z wody, a następnie uniosła dłoń w górę.

– Tato…

Wyszeptała opuszczając dłoń, odwracając się na bok. Krople wody cieknącej z jej włosów zaczęły łączyć się z łzami, a szloch dziewczyny wypełnił pustkę Kartaginy.

~*~

William zawsze wchodził tam gdzie teoretycznie wchodzić nie powinien. Wściubiał swój nos w najbardziej niebezpieczne miejsca, z których trzeba było wyciągać go siłą, a potem się za niego wstydzić. Tak teoretycznie, bo Cynthia Dunbar nigdy nie wstydziła się swojego syna.

Było jej mówione parę razy, że powinna się go wstydzić, szczególnie tego jednego dnia, gdy przerwał dość ważny rytuał zakładania bariery. Malec przerwał rytuał, co spowodowało wielkie zmiany w rodzinie Dunbar, głównie stracenie przez Cynthie tytułu Magini.

Ale Cynthia nigdy nie była zła na swojego syna, mówiła mu, że otworzył dla niej nowe wrota, zwane ,,przygodą’’, czymś nieznanym. Kobieta od tamtego czasu codziennie o świcie żegnała swojego syna z uśmiechem i także z uśmiechem witała się z nim ponownie.

Jednak wraz z coraz częstszymi wyprawami Cynthi i z ,już kilkumiesięczną nieobecnością Jamesa, William zaczął stawać się coraz bardziej i bardziej samotny. Może to dlatego zaczął coraz częściej wchodzić do lasu, a z kolejnym wejściem zaczął coraz bardziej czuć na sobie pewien przeszywający go na wskroś wzrok.

Właśnie tak zapamiętał ich pierwsze spotkania Odd. Czarnowłosy chłopak wchodził do lasu, by zostać zauważony przez blondyna siedzącego na drzewie. Zaczęło się od obserwacji, skończyło się na rozmowie, aż w końcu urośli coraz starsi i William został Obrońcą.

Na zaledwie jeden dzień, by przemienić się w Szkarłatnego Wojownika, sługę Xany, i następnie kompletnie zapomnieć o Oddzie mając w pamięci tylko swoja matkę. Blondyn musiał mimo wszystko przyznać, że cholernie go to bolało.

Aktualnie zauważał, że William zamiast się do niego zbliżać coraz bardziej się oddalał i jedyną szansą na ponowne zbliżenie było poprowadzenie go do przeszłego życia, w której zawalił, gdyż chłopak wyprzedził go, zaczął iść własną ścieżką, niemalże na ślepo.

– William, zwolnij! – krzyknął, schodząc na ziemię. – To ja miałem cię prowadzić!

– Prowadzisz mnie chodząc po drzewach – zauważył. – Wolę chodzić na ślepo niż zadzierać głowę do góry.

– Jestem kotem, przyzwyczaiłem się do chodzenia po drzewach.

– Cóż, ja kotem nie jestem, więc może zejdź na ziemię.

– Ty nigdy nie jesteś zadowolony – westchnął. – Nawet jak byliśmy mniejsi nie byłeś zadowolony.

– Mniejsi? – zapytał nagle. – Znaliśmy się wtedy?

William zatrzymał się w końcu, odwrócił się do niego przodem. Odd prawie przez to na niego wpadł, nie spodziewał się takiego ruchu od starszego chłopaka. Zamrugał kilka razy po czym prychnął i wzruszył ramionami.

– Pewnie. Dlatego zdziwiłem się, gdy powiedziałeś, że mnie nie pamiętasz.

– Czyli wiesz dokąd zmierzam? – pytał dalej. – Skoro tak dobrze mnie znasz?

– Domyślam się – wyminął go. – I dziwię się, że sam na to nie wpadłem.

– Jak na kota nie jesteś zbyt bystry – zaśmiał się.

Odd przewrócił oczami na jego słowa machając następnie na niego łapą. W końcu zszedł na ziemię postanawiając prowadzić Williama normalną, przynajmniej dla niego, drogą. Musiał przy okazji przyznać, że z czarnowłosym było o wiele łatwiej dogadać się w dzieciństwie, gdy ten beztrosko brykał po lesie.

William zwolnił trochę idąc za nim, w końcu uznając za swojego przewodnika. Uśmiechnął się lekko, rozglądając się następnie. Tak naprawdę nie mógł uwierzyć, że on i Odd znali się od dzieciństwa. Bo jeśli tak było, to czy nie powinien pamiętać tak ważnej osoby? Dlaczego pamiętał swoją mamę, ale Odda już nie? Jedno z wielu pytań, na które nie znał odpowiedzi.

Dotarli na skraj lasu. William pamiętał niewyraźny obraz niewielkiej chaty otoczonej magicznymi kwiatami, schowanej w cieniu drzew. Jednakże polana, na którą zaszli, była kompletnie pusta. Żadnego domu, żadnego ogrodu. Nic, a nic.

– William?

Chłopak wyszedł na przód, popychając lekko Odda, który zmarszczył brwi. Czarnowłosy zaczął rozglądając się wokół, szukać na ślepo miejsca, które tak mocno utkwiło w jego pamięci.

– To musi być tu… – złapał się za głowę, zaczął chodzić w kółko. – Jesteśmy na skraju lasu, tak?

– A nie widać? – zapytał podchodząc bliżej, zatrzymując go. – Popatrz, tam jest granica, gdzie las przekształca się w Pustynię.

Wskazał łapą na niedaleki obszar, gdzie faktycznie drzewa i trawa zaczęły zanikać ustępując miejsca piaskom i kamieniom. William spojrzał w tamtą stronę, a następnie wrócił wzrokiem do Odda i polany. Przeszedł kilka kroków, aż w końcu zatrzymał się.

William sfrustrowany tym uniósł nogę kopiąc butem w trawę. Jednak wyczuł, że kopnął coś więcej niż pojedyncze źdźbła. Poczuł, że kopnął kamień, stos kamyków konkretniej. Uklęknął, próbował znaleźć kopnięte kamyki na ślepo i w końcu udało mu się, wyczuł pod palcami szorstką powierzchnię.

– Co jest…

– Um… William, masz coś?

– Chyba, a co…?

– Nic, tylko Xana wysłał komitet powitalny!

Szerszenie. W ich stronę zmierzał pokaźnych rozmiarów rój szerszeni. William przygryzł dolną wargę, zaklął. Czuł jak jego ciało się spina, jak zaczyna brakować mu oddechu. Stanął jak wryty wpatrzony w potwory wroga. Słyszał jak szybko bije mi serce, każdy dźwięk stał się głośniejszy niż w rzeczywistości.

Padł nagle na ziemię popchnięty przez Odda, który chronił go, dzięki czemu nie dostał laserem. William poczuł jak po policzkach spływają mu łzy, oddech nie zwalniał.

– Will? – zapytał Odd. – Wszystko dobrze?

Nie zrozumiał pytania, wbił wzrok w swoje dłonie, w biały dym, które zaczął je otaczać. Widział go jak przez mgłę, pole widzenia wciąż było strasznie niewyraźne. Jego ręce drżały, oddech dalej nie zwalniał. Wszystko się mieszało.

Xana

Wie, że uciekłem

Wie, że mnie nie ma…

Za nic nie mógł się uspokoić. Bał się, cholernie bał się Xany, powrotu do Zamczyska, niewoli, obecności tego okropnego głosu w głowie. Pamiętał, jak okropnie się wtedy czuł, pamiętał rozrywający ból w klatce piersiowej, to jak obrywał za każdym razem, gdy zawalił. Nie wiedział, co robił, gdy był pod jego kontrolą, ale był pewny, że to nie było nic dobrego. I za każdą porażkę płacił surową karę.

Nie, nie, nie!

NIE, NIE ZNOWU

NIE CHCĘ WRACAĆ

Obraz stawał się coraz bardziej niewyraźny, do jego uszu dochodziło szumienie, aż w końcu zaczęło nieprzyjemnie dzwonić, tak jakby coś miało za chwilę wybuchnąć. Nie usłyszał jak Odd krzyknął, obrywając od lasera, nie usłyszał jak krzyczy jego imię spanikowany. Nawet go już nie widział, tylko jakieś niewyraźne plany.

A potem wszystko ucichło. Nic nie widział, nic nie słyszał. Film mu się urwał, nie wiedział nawet, co tak właściwie się stało. Jeśli zemdlał… Jeśli tak było prosił w tamtym momencie o jedno.

By, gdy otworzy oczy, nie znalazł się znowu w tamtym miejscu…

Autor: Finley

Rozdział trzeci

Podczas, gdy w lesie panował względny spokój w górach rozgrywał się istny horror. Ulrich nie pamiętał ile już naliczył Krabów. Wiedział jedynie, że było ich o wiele za dużo na jego samego, a też nikt specjalnie nie pieklił się do wysłania wsparcia. Od kilku miesięcy komunikacja Strażników leżała i nie zamierzała się podnieść nieważne jak samuraj o to prosił.

Zacisnął pięść na rękojeści katany, drugą oparł o skałę zaczynając powoli wychylać się ze swojej kryjówki. Kraby mieniły mu się już w oczach, ale aktualnie zauważył tylko trzy. Miał jednak dziwne przeświadczenie, że to nie był koniec.

Zaczął. Wyszedł w końcu z kryjówki i załatwił jednego Kraba przy użyciu Super-Sprintu. Potwór nawet nie wiedział co go trafiło i już leżał martwy, rozbity na części pierwsze. Drugi Krab wystrzelił salwę laserów w stronę samuraja, tak samo jak trzeci chwilę potem. Ulrich oberwał dwa razy w ramię.

Zatoczył się, przyspieszając byleby nie stracić równowagi. Załatwił drugiego Kraba, ale trzeci zdołał go powalić, jednak nie zabił go. Potwór rozpadł się na drobne kawałki poprzez uderzenie w znak na grzbiecie. Jednakże jego zabójcą nie był samuraj, a ktoś inny.

– Potrzebujesz pomocy?

Delikatny głos przebił się przez agonalne stęki potwora ujawniając swoją właścicielkę. Ulrich przewrócił się na brzuch, by ją zobaczyć i uśmiechnął się od razu. Czarnowłosa dziewczyna stanęła nad nim łapiąc w dłoń jeden ze swoich wachlarzy.

– Przyda się – podniósł się. – Dzięki.

Oczywiście, że Yumi była tą, która przyszła mu na ratunek. Nie podejrzewałby nikogo innego, nawet Odda, bo ten zaprzestał jakiegokolwiek kontaktu od paru tygodni. To bolało, bo wszystkie jego znajomości rozpadały się w drobny mak.

Przynajmniej William już nie wchodzi mi w drogę.

Tak pomyślał, ale zaraz potem ugryzł się w język. Czasem się na tym łapał. William dał się złapać, zawładnąć sobą, rzucił się jak głupi na Scyfozoę, ale nie miał doświadczenia. Tak naprawdę to oni mieli go wprowadzić, ale zanim zaczęli było już za późno. Musieli z nim walczyć.

I od kilku miesięcy William nie dawał znaku życia, tak jakby Xana kompletnie się na niego wypiął, zignorował, a przecież był jego najsilniejszą bronią. To nie było możliwe, by Xana po prostu tak z dnia na dzień rzucił go w kąt, niczym szmacianą lalkę. Wtedy do głowy samuraja przychodziła myśl o legendzie. Bo może jednak ta opowiastka jest prawdziwa?

Zostały wysłane jeszcze dwa kraby. Yumi faktycznie miała idealne wyczucie czasu, bo przynajmniej teraz walka była równa, sprawiedliwa. Każdy kto widział Ulricha i Yumi w akcji mógł od razu stwierdzić, że są oni bardzo zgrani, wiedzą jak działać w grupie. Uczą się na swoich błędach, słuchają się mimo trudnego charakteru samuraja, jak prawdziwa drużyna.

Załatwili dwa kraby z łatwością, walka była wyrównana, gdyż dwa dwóch osób dwa kraby nie stwarzały zbyt dużego zagrożenia. I tym razem więcej potworów nie zostało wysłane, Xana zaprzestał ataku, co spowodowało u dwójki Strażników oddech ulgi.

– Wysłałby jeszcze dwa i chyba serio bym zwariował – westchnął samuraj chowając miecze do pochwy na plecach.

– To samo było wczoraj w górach – wzruszyła ramionami. – Mam dość Krabów.

– Ja też, mieniły mi się już w oczach.

Yumi roześmiała się ale zaraz potem mina jej zrzedła. Sam Ulrich spuścił wzrok, ponieważ miał sobie za złe, że wczoraj do niej nie przyszedł, ale sam był zajęty i trochę bał się zostawić Pustynię bez opieki. W sumie dziwiło go, że Yumi nie ma tego samego dylematu z Górami.

Ale ona była już bardziej spokojniejsza. Z równowagi wyprowadzał ją jedynie Xana, czasem Odd oraz Sissi, ale o niej lepiej jak się nie rozmawia.

Zanim zdążył jej odpowiedzieć zauważył, że coś zmierza w jego stronę. Z daleka wyglądało to jak laser, więc chwycił za rękojeść katany przeciskając następnie pocisk, który w końcu okazał się kartką papieru, która teraz leżała podarta na ziemi. W stronę Yumi zmierzało to samo, ale dziewczyna zdążyła wychwycić rzecz telekinezą i zwolnić jej lot.

– To wiadomość od Aelity… – stwierdziła.

– Serio? – wyprostował się. – Po czym wnosisz?

– Tylko ona tak wysyła wiadomości, raz omal nie oberwałam głowę – wytłumaczyła. – Odd naprawdę musi ją nauczyć celności.

– Co tam jest napisane?

– Zwołuje Zebranie Strażników.

– Rychło w czas jej się przypomniało – mruknął.

– Przestań – skarciła go. – Miło będzie ją zobaczyć po takim czasie.

– Masz rację, przepraszam.

Westchnął, karcąc się w myślach. Nie powinien tak myśleć, bo Aelita nie mogła za bardzo ruszać się z Kartaginy. Była to jedna z ważniejszych lokacji, gdzie mieściło się serce Lyoko, które gdyby zostało zniszczone pochłonęłoby ze sobą całą krainę.

Yumi spojrzała znad kartki na chłopaka, który schował miecz i schylił się, by pozbierać szczątki swojej wiadomości. Zmarszczyła brwi krzyżując następnie ręce na piersi, patrząc na niego. Ulrich wyprostował się w końcu otrzepując się następnie wolną dłonią z niewidzialnego kurzu.

– Wiesz co jeszcze byłoby miłe? – odezwała się nagle Yumi.

– Co?

– Zobaczyć ponownie Williama.

– Tęsknisz za nim?

Przez chwilę wydawało jej się jakby to było bardziej stwierdzenie, aniżeli pytanie, tak jakby Ulrich znów poczuł się zaatakowany, zraniony. On tak miał, już taki był i mimo względnego przyzwyczajenia, kilkuletniej znajomości wciąż jego odruchy powodowały u niej nieprzyjemne uczucie, którego nie potrafiła wytłumaczyć.

Odpowiedź na pytanie była raczej prosta, bo owszem, tęskniła za Williamem. Przystawiał się do niej jak głupi, rywalizował o nią z Ulrichem co po czasie trochę już męczyło. Mimo tego były takie momenty, w których dało się z nim porozmawiać, gdzie czuła, że doskonale się rozumieli. Tak naprawdę czuła, że William dość mocno jej ufa, bo trochę już o nim wiedziała.

– Tak, tęsknię za nim, byliśmy przyjaciółmi.

– Tak… – westchnął. – Ja trochę też.

– Co? – zdziwiła się. – Ulrich, ty się dobrze czujesz? Laliście się po mordach, myślałam, że go nie lubisz!

– Bo tak jest! – podniósł głos. – Ale czasami naprawdę dało się z nim pogadać i w gruncie rzeczy był w porządku…

Przecież nieraz na siebie wpadli, nieraz sobie pomogli. Lali się po mordach jak najęci, ale koniec końców dochodzili do porozumienia, bo chodziło o ważną dla nich osobę.

Yumi uniosła brew, ale zaraz potem uśmiechnęła się na jego słowa.

– Może to o niego chodzi – wskazała na wezwanie od Aelity.

– Czyli myślisz, że legenda może być prawdą?

– Może…? – westchnęła. – Tak naprawdę bardzo bym chciała, aby tak było.

– Sam nie wiem, Yumi…

Wątpił, było to zrozumiałe. Każdy znał legendę Szkarłatnego Wojownika, ale nie każdy w nią wierzył, a Urlich szczególnie, gdyż bardzo często kierował się zasadą ,,uwierzę, jak zobaczę”. Jednak w głębi duszy liczył, że zebranie będzie w jakimś sensie dotyczyć Williama, a jak nie jego to Xany.

~*~

William próbował być ostrożny. Podążał za Oddem, co nie było łatwym zadaniem, gdyż chłopak cały czas poruszał się po drzewach, najwyraźniej uważając to za wygodniejszą opcję podróży. Chciał, żeby zwolnił.

Odd znał Williama, przyjaźnili się jeszcze przed czasem, gdy został mianowany Obrońcą. Tak naprawdę lubili to samo, znajdowali wiele wspólnych tematów, znali się jak te dwa stare konie, bo Odd starał się w każdą akcję wciągnąć właśnie Williama czasami ignorując swoją funkcję Strażnika Lasu.

Dlatego teraz bolało go, że przyjaciel nie pamięta wszystkiego, że nie pamięta jego…

– Ej, Will! – zawisnął głową do dołu na jednej z gałęzi. – Mam pytanie.

– Tak? – wydusił schodząc z małego wzniesienia uważając, by się nie wywrócić. – O co chodzi?

– Skoro nie pamiętasz ani mnie, ani reszty… To co tak właściwie pamiętasz?

William znów miał chwilę zastanowienia, chwilę zwątpienia w swoje zaufanie do blondyna, ale końcu postanowił machać na to dłonią. Odd był jego jedynym punktem zaczepienia, czymś co w pewien sposób łączyło go z jego przeszłością, życiem przed zostaniem Obrońcą, czy też oprawcą.

– Wiem, że byłem Obrońcą, ale dość szybko wpadłem… – zaczął. – Pamiętam też, że zostałem uwięziony w Zamczysku, dziwny głos w mojej głowie, biały dym i… Moją mamę.

Zamilkł na chwilę. Teraz, gdy o tym wszystkim myślał najbardziej wyraźnym obrazem w jego umyśle był obraz jego matki. Widział ją wyraźnie, widział jak bardzo był do niej podobny, nie tylko z wyglądu.

– Cynthię, tak? – zapytał nagle Odd. – Dobrze pamiętam, prawda?

– Tak, ale skąd znasz jej imię? – wydukał. – Znasz ją?

– Oczywiście, że tak, uwielbiała mnie!

– To ci nowina – zaśmiał się. – Ale ona taka jest, szybko nawiązuje znajomości.

– Tak naprawdę od jakiegoś czasu nie ma z nią kontaktu…

– Co? Od jak dawna?

– Krótko po tym jak zostałeś opętany przestała się z nami kontaktować – odparł zeskakując z gałęzi. – Przepadła jak kamień w wodę.

– Jak to?

– No normalnie, tak jak ci mówię!

Zamilkł na chwilę, próbował sobie coś przypomnieć. Nie wiadomo czemu zakładał najgorsze scenariusze, miał bardzo złe przeczucia. Odd znał jego matkę, do tego po reakcji chłopaka mógł wynieść dość dużo. William w tamtym momencie zaczął się bać o swoją mamę.

– Odd, powiedz mi co wiesz.

– Nie mówiła nic konkretnego, ale jak Aelita sprawdzała ostatnio jej dane w Kartaginie pisało tam coś o skraju lasu, dalej zapis się urywał – zastanowił się chwilę. – Albo to ja nie pamiętam co tam pisało…

– Skraj lasu, tak?

Zamilkł na chwilę, zmarszczył brwi czując jak szybko bije jego serce. Wyczuł następnie jak Odd kładzie mu dłoń na ramieniu. William drgnął delikatnie nie spodziewając się tego ruchu, ale nic nie powiedział.

Natomiast Odd naprawdę się zmartwił. Pamiętał, że relacja Williama i jego rodziców w pewnym sensie była dla niego enigmą. Zastanawiał się jakim cudem mogą być tacy wyrozumiali i wspierający, szczególnie Cynthia, która kochała swojego syna ponad życie. Do tej pory pamiętał jak wściekła się, gdy dowiedziała się o opętaniu.

Krzyczała, bluzgała, niemalże podniosła rękę, aczkolwiek powstrzymała się przed tym w ostatniej chwili, gdyż zrozumiała, że tak właściwie wydziera się na niedoświadczone dzieciaki, które tak naprawdę nie wybierały bycia Strażnikami. To po prostu się stało. A później słuch po niej zaginął i nawet dane zgromadzone w Kartaginie nie pomagały.

– Odd, zaprowadziłbyś mnie na skraj lasu?

– W sumie czemu nie – wzruszył ramionami. – To po drodze do Kartaginy, a co?

– Coś mi świta… – wyznał zakładając wisiorek. – Chcę to sprawdzić.

– No to jedziemy, Obrońco!

– Daruj sobie tytuły – westchnął. – Cholera wie kim ja w tym momencie jestem…

Wygląda na Obrońcę.

Tak właśnie pomyślał Odd, ale z jakiegoś powodu nie wypowiedział tego na głos. Przewrócił jedynie oczami patrząc jak William odchodzi kilka kroków, by następnie zatrzymać się i spojrzeć na niego wymownie. Oczywiście, nie wiedział gdzie iść.

Autor: Finley

Rozdział drugi

Powstań, oprawco

Znów to samo, znów ten głos, który wiercił mu dziurę w umyśle. Tak bardzo podobny do jego matki, aczkolwiek tak bardzo od niego odległy. Jak to mówią: Im dalej w las tym gorzej i faktycznie im dłużej go słuchał tym bardziej miał go dość. Pragnął, by zniknął i już nigdy się nie odezwał.

Na początku było tak, że słuchał go i nie protestował nawet słowem, nic a nic. Wykonywał każde polecenie, był jego narzędziem, żołnierzem, oprawcą, który nie patrzył na krzywdę swoich ofiar. Wykonywał rozkazy i nawet nie śmiał się im sprzeciwiać. Dopiero później coś zaczęło do niego dochodzić.

I głos tak podobny do matki zaczął być coraz bardziej od niej odległy. Teraz przypominał obcego człowieka, który karmił go trucizną. 

Co to miało być, Oprawco?

Zaczął zawalać, kolejne misje szły na łeb na szyję. Ku wielkiemu niezadowoleniu wroga oprawca zaczął myśleć samodzielnie, przestał być narzędziem, marionetką. Zaczynał zrywać sznurki przymocowane do jego kończyn, co nie każdemu się podobało.

Oberwał. Dostał, poleciał na ścianę, uderzając o ceglaną powierzchnię tyłem głowy. Poczuł dziwne uczucie na końcu języka, jego ślina miała dziwny posmak. Oczy zaszły na chwilę mgłą, potrzebował chwili, by wzrok wrócił do normalności, by ujrzeć twarz wroga, który postanowił go kontrolować.

Przemów, Oprawco.

Czuł jak brakuje mu tchu, jak coś zaciska się na jego szyi, gardle, a następnie unosi go w górę. Odruchowo uniósł ręce, próbował wyczuć ciało wroga, by wyrwać się spod jego uścisku, złapać oddech. Rozchylił powieki, coś czerwonego błysnęło na chwilę w ciemnościach.

Drapiące uczucie w gardle z minuty na minutę stawało się coraz silniejsze, pozbawiało go sił życiowych. Rozluźnił uścisk na kończynach wroga, opuścił ręce wzdłuż własnego ciała. Chciał z tym walczyć, naprawdę chciał, ale nie dawał rady.

Przegrałeś, Oprawco.

~*~

– Czy on… Nie żyje?

Usłyszał głos, pytanie jakby przez mgłę. Kiedy rozchylił powieki mógł przysiąc, że widzi nad sobą twarz dziecka, do tego łudząco do niego podobną. Czarne kosmyki przysłaniały lekko pole widzenia, prosząc się o ścięcie, a szare oczy badały twarz wojownika.

William zdążył zamrugać kilka razy, a wygląd dziecka już się zmienił. Czarne kosmyki zniknęły transformując się w blond, tak samo oczy zmieniły barwę. A sam dzieciak wydawał się też przerażony.

– Żyje, jednak żyje!

Krzyknął, następnie odbiegając. William podniósł się z ziemi, obserwując jak dziecko oddala się z jakimś rówieśnikiem w popłochu. Zmarszczył brwi, zadając sobie miliony pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć. Usiadł na ziemi, rozejrzał się wokół.

Ostatnie, co pamiętał to sytuacja z Zamczyska, gdzie zaczął z kimś rozmawiać, a następnie biały dym zaczął błąkać się wokół jego palców. Nie wiedział, co się stało, ani też z kim rozmawiał. Z jednej strony wydawało mu się, że rozmawiał ze swoją ukochaną mamą, ale z drugiej… Ta osoba wydawała się kimś zupełnie nowym i coś mówiło mu, że nie była nikim złym.

Kiedy próbował wstać zauważył coś jeszcze; jego dawny strój zniknął zastąpiony przez nowy. Szczerze mówiąc, pierwsze co zrobił to odetchnął z ulgą na widok braku znaku na swojej klatce piersiowej. Wciąż był tam pewien symbol, ale nic poza tym. Zauważył również, że strój występuje w jaśniejszej wersji, niż wcześniej.

Pasował teraz bardziej do obrońcy, aniżeli oprawcy, dlatego w głowie pojawiło mu się  inne pytanie: Kim aktualnie był?

Właśnie z tym pytaniem podniósł się z ziemi, próbował zbadać wygląd stroju. Nosił szary kombinezon z kapturem, przewiązaną w pasie bordową wstęgą z dwoma pasami z tyłu odznaczonymi na końcach różowymi pomponami.

Rozejrzał się następnie wokół. Nie znał otoczenia, w którym się znajdował, a wysokie drzewa wykraczające koroną poza pas chmur przyprawiały go o dziwny niepokój. Mimo wszystko zadzierał głowę wysoko w górę, jakby chciał dopatrzeć się skrawka nieba, czegokolwiek ukrytego za liśćmi.

– Ej, ty!

Odwrócił się gwałtownie słysząc krzyk, jednak nie zauważył za sobą nikogo. Zmarszczył brwi ponownie rozglądając się wokół, zdzierając również w pewnym momencie głowę do góry, tak jak wcześniej. I właśnie to go uratowało, gdyż zdążył zauważyć wystrzelone w swoją stronę strzały, które zamiast w niego trafiły w pień drzewa.

Klęcząc na trawie William zauważył sprawcę szybszego bicia serca. Stał on na jednej z gałęzi drzewa, mierząc w niego ręką, jakby właśnie stamtąd wystrzelił dwa pociski. Chłopak ten wyglądał co najmniej dziwnie, może nawet śmiesznie. Przypominał kota, a może nawet nim był, w końcu miał uszy oraz ogon, choć od reszty odstawały blond włosy z fioletowym pasmem postawione wysoko do góry.

Poruszył się, wyprostował nagle i opuścił rękę. Rozchylił usta w lekkim szoku, zastrzygł uszami, przechylając następnie głowę.

– William? – zapytał w końcu zeskakując z drzewa. – To serio ty?

– Zależy, znamy się?

Mimo tego, co powiedział mógł przysiąc, że zna skądś twarz blondyna. Choć, gdyby go znał był pewny, że nie zapomniałby fioletowego kota, którego wypatrzyły z kilometra, bo w oczy rzucało się wszystko. 

– Co ty, na amnezję cierpisz? – zapytał. – Niby trochę cię nie było, ale…

– Czekaj, co? Jak długo mnie nie było?

– Będzie ze dwa lata! – wzruszył ramionami. – Dwa lata temu zostałeś wybrany na Obrońcę i od razu do Xany ci się poleciało, nawet dzień nie minął!

– Dwa lata…?

– No, rok Xanie służyłeś, później o tobie słuch zaginął, ale pojawiła się legenda… – umilkł na chwilę. – Chwila, jak to leciało?

William odstąpił kilka kroków tył w szoku łapiąc się następnie za głowę. Wypuścił powietrze z płuc, pragnął rąbnąć się w łeb. Mało co pamiętał, wszystko mu się mieszało. Niby coś mu stykało, rozpoznawał chłopaka przed sobą, choć nie mógł przypomnieć sobie jego imienia, do tego wiedział, że był jakiś czas pod władzą wroga. Po prostu niektóre rzeczy w jego umyśle zostały otoczone mgłą.

– A, pamiętam! – krzyknął nagle blondyn. – Szkarłatny Wojownik wyrwał się spod władzy wroga, zostając skazany na błąkanie się po Zamczysku Mroku. Widać, żeś się wydostał!

– Na to wygląda… – westchnął. – Ale dwa lata? 

– Tak, rok u Xany, niecały rok w Zamczysku – wzruszył ramionami. – Wiem jakie to zryte, sam się gubię, Ulrichowi trochę zajęło tłumaczenie mi tego.

– Ulrich…?

Kolejne miejsce, które kojarzy, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć skąd. Próbował to zrobić, wyobrazić sobie właściciela tego imienia, bo nie wiedzieć czemu czuł nieodpartą złość, irytację przez samą wzmiankę o nim.

– Rany, jeśli nawet Ulricha nie pamiętasz to serio jest źle!

– Czemu?

– Niemal codziennie laliście się po mordach, tego się nie zapomina!

Lałem się z kimś po mordach?

I tu Kot miał rację – gdyby faktycznie tak było na pewno by to zapamiętał. Lecz jeśli była to prawda w jakimś stopniu wyjaśniało to dziwne uczucie złości, tudzież irytacji. 

William chciał jeszcze zaczepić chłopaka, zapytać go o więcej rzeczy, gdzie w ogóle był, bo jego orientacja w terenie była w tym momencie na naprawdę niskim poziomie. Osoba przed nim była jego jedynym źródłem informacji, chciał, czy nie, był zmuszony trochę na nim polegać. Jednak zanim zdążył otworzyć usta coś uderzyło jego towarzysza w głowę.

Kot zatoczył się, niemal upadł. Wydał z siebie głośny jęk przeklinając następnie pod nosem, może nawet sycząc niczym prawdziwe zwierzę po czym schylił się po zwój papieru, który uderzył go w głowę.

– Następnym razem jak się z nią zobaczę idziemy na lekcje celności – mruknął rozwijając zwój.

William zamilkł obserwując jak ekspresja blondyna zmienia się z każdym przeczytanym słowem. Uśmiechnął się nagle spoglądając następnie na wojownika.

– Dobra, Will. Pytanie – zaczął. – Pamiętasz chociaż Aelitę?

Znowu to samo, znowu coś kojarzył i znów próbował podstawić imię pod obraz w swoim umyśle. Jednak nie dał rady, była to kolejna z wielu dziur w jego wspomnieniach.

 – Nie jestem pewny…

– Trudno, ale dobrze się składa, bo właśnie zwołała Zebranie Strażników – wzruszył ramionami. – Może ci pomoże.

– A skąd wiesz, że z tobą pójdę?

– Bo cię znam…?

William skrzyżował ręce na torsie patrząc na niego jak na debila. Blondyn roześmiał się chowając następnie zwój papieru do kieszeni kombinezonu i wyciągnął łapę przed chłopaka.

– Dobra, to od nowa – uśmiechnął. się. – Jestem Odd, Strażnik Lasu.

William patrzył na chwilę na łapę Odda, zastanawiał się, czy odwzajemnić gest, bo ledwo go znał. Jednak on zdawał się wiedzieć coś o nim, o jego życiu przed staniem się tym Obrońcą. Odd znał tą część jego historii, która była ukryta za mgłą.

Dlatego wyciągnął w końcu dłoń w jego stronę, odwzajemnił gest z niemrawą miną. Wydawało mu się, że blondyn wyszczerzył się jeszcze bardziej, niczym dziecko które dostało lizaka.

– William.

Obrońca?

A może Oprawca?

Nie. Na razie po prostu William.

Autor: Finley