Aelita nienawidziła pewnego aspektu w Kartaginie. Było tu zdecydowanie za cicho, na tyle, że można było usłyszeć każdy, nawet najmniejszy szmer. Podczas, gdy inne sektory posiadały swoje charakterystyczne dźwięki, takie jak: wiatr, osuwanie się kamieni, szmer liści, szum wody, Kartagina nie wydawała żadnych dźwięków.
Właśnie to dobijało Aelięe. Głucha cisza, przez którą była jeszcze bardziej wrażliwa na wszystko dookoła. Bo nawet to jak delikatnie stąpała po ziemi odznaczało się tu echem, które wywoływało ciarki na całym ciele.
W końcu jednak zawsze dochodziła do celu swojej podróży. Zdenerwowana, spięta, z lekko zdrętwiałymi dłońmi od zaciskania pięści, ale była tam. Stała nad wyrwą w podłodze sektora gapiąc się przez jakiś czas w jasnoniebieską taflę wody.
Ktoś powiedział kiedyś, że jeśli wpadnie się do Morza Cyfrowego zniknie się już na zawsze. Był to przysłowiowy bilet w jedną stronę, a twórcą tych słów był Franz Hopper, sam twórca Lyoko. Jednak do Strażniczki Kartaginy, jego córki, za nic nie mogło to trafić, a już na pewno nie po tym jak dużo straciła.
Wzięła głęboki oddech, który odbił się echem po pomieszczeniu po czym uklękła zaraz obok wyrwy. Woda falowała tam spokojnie, jednakże nie wydawała z siebie żadnych dźwięków, tak jak w sektorze polarnym. Aelita położyła obie dłonie na podłodze zamykając oczy.
Otoczyła ją biała aura, jakby powłoka, która zaraz potem objęła całe pomieszczenie, również wodę w wyrwie, która przestała się ruszać, imitując taflę cienkiego lodu. Dziewczyna otworzyła i usiadła, powoli zanurzyła nogi, wzdrygając się następnie. Morze cyfrowe było o wiele za zimne.
Mimo przeszywającego zimna wzięła głębszy oddech, ale zaraz wypuściła powietrze. Przecież znała zasadę nurkowania w Morzu, wiedziała, że nie można wstrzymywać oddechu, a nadal to robiła. Westchnęła krótko zsuwając się z brzegu wyrwy, zanurzając się w wodzie.
Otworzyła oczy dopiero po chwili, gdy jej ciało przyzwyczaiło się do otaczającego zimna. Rozejrzała się wokół stwierdzając, że Morze Cyfrowe zmieniało się za każdym razem, gdy w nim przebywała. Było tam coraz ciemniej, światła słabły, zaczynając powoli gasnąć. Było coraz mniej widać.
Z perspektywy czasu, tego jak bardzo spokojnie było w Kartaginie Aelita siedziała w Morzu Cyfrowym o wiele za długo. Przez długi czas znów panowała tam głucha cisza doprowadzająca do szaleństwa po chwili przerwana przed hałas.
Aelita wynurzyła się z wody łapiąc za brzeg, oddychając głęboko. Cała drżała, zakaszlała parę razy, po czym podciągnęła się i padła na podłoże zakrywając ręką oczy. W końcu wzięła głębszy oddech patrząc w sufit, marszcząc brwi. Podniosła nogi wyżej, by w pełni wyjść z wody, a następnie uniosła dłoń w górę.
– Tato…
Wyszeptała opuszczając dłoń, odwracając się na bok. Krople wody cieknącej z jej włosów zaczęły łączyć się z łzami, a szloch dziewczyny wypełnił pustkę Kartaginy.
~*~
William zawsze wchodził tam gdzie teoretycznie wchodzić nie powinien. Wściubiał swój nos w najbardziej niebezpieczne miejsca, z których trzeba było wyciągać go siłą, a potem się za niego wstydzić. Tak teoretycznie, bo Cynthia Dunbar nigdy nie wstydziła się swojego syna.
Było jej mówione parę razy, że powinna się go wstydzić, szczególnie tego jednego dnia, gdy przerwał dość ważny rytuał zakładania bariery. Malec przerwał rytuał, co spowodowało wielkie zmiany w rodzinie Dunbar, głównie stracenie przez Cynthie tytułu Magini.
Ale Cynthia nigdy nie była zła na swojego syna, mówiła mu, że otworzył dla niej nowe wrota, zwane ,,przygodą’’, czymś nieznanym. Kobieta od tamtego czasu codziennie o świcie żegnała swojego syna z uśmiechem i także z uśmiechem witała się z nim ponownie.
Jednak wraz z coraz częstszymi wyprawami Cynthi i z ,już kilkumiesięczną nieobecnością Jamesa, William zaczął stawać się coraz bardziej i bardziej samotny. Może to dlatego zaczął coraz częściej wchodzić do lasu, a z kolejnym wejściem zaczął coraz bardziej czuć na sobie pewien przeszywający go na wskroś wzrok.
Właśnie tak zapamiętał ich pierwsze spotkania Odd. Czarnowłosy chłopak wchodził do lasu, by zostać zauważony przez blondyna siedzącego na drzewie. Zaczęło się od obserwacji, skończyło się na rozmowie, aż w końcu urośli coraz starsi i William został Obrońcą.
Na zaledwie jeden dzień, by przemienić się w Szkarłatnego Wojownika, sługę Xany, i następnie kompletnie zapomnieć o Oddzie mając w pamięci tylko swoja matkę. Blondyn musiał mimo wszystko przyznać, że cholernie go to bolało.
Aktualnie zauważał, że William zamiast się do niego zbliżać coraz bardziej się oddalał i jedyną szansą na ponowne zbliżenie było poprowadzenie go do przeszłego życia, w której zawalił, gdyż chłopak wyprzedził go, zaczął iść własną ścieżką, niemalże na ślepo.
– William, zwolnij! – krzyknął, schodząc na ziemię. – To ja miałem cię prowadzić!
– Prowadzisz mnie chodząc po drzewach – zauważył. – Wolę chodzić na ślepo niż zadzierać głowę do góry.
– Jestem kotem, przyzwyczaiłem się do chodzenia po drzewach.
– Cóż, ja kotem nie jestem, więc może zejdź na ziemię.
– Ty nigdy nie jesteś zadowolony – westchnął. – Nawet jak byliśmy mniejsi nie byłeś zadowolony.
– Mniejsi? – zapytał nagle. – Znaliśmy się wtedy?
William zatrzymał się w końcu, odwrócił się do niego przodem. Odd prawie przez to na niego wpadł, nie spodziewał się takiego ruchu od starszego chłopaka. Zamrugał kilka razy po czym prychnął i wzruszył ramionami.
– Pewnie. Dlatego zdziwiłem się, gdy powiedziałeś, że mnie nie pamiętasz.
– Czyli wiesz dokąd zmierzam? – pytał dalej. – Skoro tak dobrze mnie znasz?
– Domyślam się – wyminął go. – I dziwię się, że sam na to nie wpadłem.
– Jak na kota nie jesteś zbyt bystry – zaśmiał się.
Odd przewrócił oczami na jego słowa machając następnie na niego łapą. W końcu zszedł na ziemię postanawiając prowadzić Williama normalną, przynajmniej dla niego, drogą. Musiał przy okazji przyznać, że z czarnowłosym było o wiele łatwiej dogadać się w dzieciństwie, gdy ten beztrosko brykał po lesie.
William zwolnił trochę idąc za nim, w końcu uznając za swojego przewodnika. Uśmiechnął się lekko, rozglądając się następnie. Tak naprawdę nie mógł uwierzyć, że on i Odd znali się od dzieciństwa. Bo jeśli tak było, to czy nie powinien pamiętać tak ważnej osoby? Dlaczego pamiętał swoją mamę, ale Odda już nie? Jedno z wielu pytań, na które nie znał odpowiedzi.
Dotarli na skraj lasu. William pamiętał niewyraźny obraz niewielkiej chaty otoczonej magicznymi kwiatami, schowanej w cieniu drzew. Jednakże polana, na którą zaszli, była kompletnie pusta. Żadnego domu, żadnego ogrodu. Nic, a nic.
– William?
Chłopak wyszedł na przód, popychając lekko Odda, który zmarszczył brwi. Czarnowłosy zaczął rozglądając się wokół, szukać na ślepo miejsca, które tak mocno utkwiło w jego pamięci.
– To musi być tu… – złapał się za głowę, zaczął chodzić w kółko. – Jesteśmy na skraju lasu, tak?
– A nie widać? – zapytał podchodząc bliżej, zatrzymując go. – Popatrz, tam jest granica, gdzie las przekształca się w Pustynię.
Wskazał łapą na niedaleki obszar, gdzie faktycznie drzewa i trawa zaczęły zanikać ustępując miejsca piaskom i kamieniom. William spojrzał w tamtą stronę, a następnie wrócił wzrokiem do Odda i polany. Przeszedł kilka kroków, aż w końcu zatrzymał się.
William sfrustrowany tym uniósł nogę kopiąc butem w trawę. Jednak wyczuł, że kopnął coś więcej niż pojedyncze źdźbła. Poczuł, że kopnął kamień, stos kamyków konkretniej. Uklęknął, próbował znaleźć kopnięte kamyki na ślepo i w końcu udało mu się, wyczuł pod palcami szorstką powierzchnię.
– Co jest…
– Um… William, masz coś?
– Chyba, a co…?
– Nic, tylko Xana wysłał komitet powitalny!
Szerszenie. W ich stronę zmierzał pokaźnych rozmiarów rój szerszeni. William przygryzł dolną wargę, zaklął. Czuł jak jego ciało się spina, jak zaczyna brakować mu oddechu. Stanął jak wryty wpatrzony w potwory wroga. Słyszał jak szybko bije mi serce, każdy dźwięk stał się głośniejszy niż w rzeczywistości.
Padł nagle na ziemię popchnięty przez Odda, który chronił go, dzięki czemu nie dostał laserem. William poczuł jak po policzkach spływają mu łzy, oddech nie zwalniał.
– Will? – zapytał Odd. – Wszystko dobrze?
Nie zrozumiał pytania, wbił wzrok w swoje dłonie, w biały dym, które zaczął je otaczać. Widział go jak przez mgłę, pole widzenia wciąż było strasznie niewyraźne. Jego ręce drżały, oddech dalej nie zwalniał. Wszystko się mieszało.
Xana
Wie, że uciekłem
Wie, że mnie nie ma…
Za nic nie mógł się uspokoić. Bał się, cholernie bał się Xany, powrotu do Zamczyska, niewoli, obecności tego okropnego głosu w głowie. Pamiętał, jak okropnie się wtedy czuł, pamiętał rozrywający ból w klatce piersiowej, to jak obrywał za każdym razem, gdy zawalił. Nie wiedział, co robił, gdy był pod jego kontrolą, ale był pewny, że to nie było nic dobrego. I za każdą porażkę płacił surową karę.
Nie, nie, nie!
NIE, NIE ZNOWU
NIE CHCĘ WRACAĆ
Obraz stawał się coraz bardziej niewyraźny, do jego uszu dochodziło szumienie, aż w końcu zaczęło nieprzyjemnie dzwonić, tak jakby coś miało za chwilę wybuchnąć. Nie usłyszał jak Odd krzyknął, obrywając od lasera, nie usłyszał jak krzyczy jego imię spanikowany. Nawet go już nie widział, tylko jakieś niewyraźne plany.
A potem wszystko ucichło. Nic nie widział, nic nie słyszał. Film mu się urwał, nie wiedział nawet, co tak właściwie się stało. Jeśli zemdlał… Jeśli tak było prosił w tamtym momencie o jedno.
By, gdy otworzy oczy, nie znalazł się znowu w tamtym miejscu…
Autor: Finley