Płonące imperium Dionizosa

– Dobrze. Moi drodzy, pięć minut przerwy!

            Muzyka zostaje wyłączona. Część uczniów z amatorskiego teatru siada po turecku na scenie, a co po niektórzy idą do swoich plecaków napić się odrobiny wody. Jeden dzwoni do kogoś i żywiołowo rozmawia przez telefon.

            Nauczyciel liceum spogląda jeszcze przez chwilę na swoich podopiecznych i wychodzi na zewnątrz. Przekręca klucz w zamku, żeby nikt się nie pojawił z osób nieproszonych.

            Musi teraz pobyć sam.

            Drążącą dłonią wyciąga papierosa z lewej kieszeni swojego białego fartucha. Zauważa kolejne plamy na swoim rękawie. Pomimo wielokrotnego prania, nadal one pozostały. Nie jest mu z tym źle. Jest artystą – musi się chociaż odrobinę ubrudzić.

            Próbuje odpalić jedną zapałkę. Drugą. Trzecią. Dopiero czwarta mu ustępuje i zapala papierosa. Zaciąga się po raz pierwszy. Po raz pierwszy jednak czuje inny zapach.

            Jakby płonął jakiś wartościowy papier. Lub fragment „Mona Lisy”, czy „Macierzyństwa”.

            – Jak mam pomóc matce naturze? – zastanawia się nauczyciel, po czym zaciąga się po raz kolejny. Z popiołu zaczynają spadać monety, które po kolei stykają się z betonem.

            Gdy słyszy dźwięk, od razu spogląda pod swoje nogi. Na prawym bucie widzi czerwoną i białą plamę.

 – Nie szkodzi. Wypastuję i będzie dobrze. – powiedział na głos do samego siebie. Następnie schyla się, żeby podnieść pieniądze. Kiedy ma je w zasięgu dłoni, one nagle znikają. Jakby w ogóle nie istniały.

Chardin rozgląda się dookoła, jednak nic nie widzi. Zaciąga się po raz drugi.

Znowu słyszy brzdęk monet na ziemi. Leżą tym razem na trawie.

Podchodzi dzielnie, schyla się – sytuacja się powtarza. Pieniędzy nie ma na trawie, ani na betonie, gdzie stał przed chwilą.

Skołowany całą sytuacją wyrzuca nieco ponad połowę papierosa na ziemię. Żarzący się popiół rozdeptuje lewym – o dziwo czystym – butem. Wtem czuje pod nim jakiś metal. Podnosi nogę, spogląda na podeszwę. Po raz kolejny nie ma nic.

Dlaczego to robisz?

Enigmatyczny i zarazem niezwykle melodyczny kobiecy głos wyostrza wszystkie zmysły nauczyciela. Obraca się dwa razy dookoła siebie, jednak niczego konkretnego nie zauważa.

Jestem obok ciebie.

– Jak możesz być koło mnie, przepiękna niewiasto, skoro nie widzę ciebie? – pyta Gustav, patrząc uparcie w niebo. Czuł w głębi swojej duszy, że to z tego miejsca wydobywa się przepiękne słowa.

Zaufaj mi.

Wtem w oddali zauważa niesamowitą postać. Chodzący ideał. Najpiękniejsza kobieta na ziemi, jaką sobie mógł tylko wymarzyć. Długie, brązowe włosy miała upięte w majestatycznego koka. Miała bardzo drobną budowę ciała, jednak proporcje miała zachowane z dokładnością do co jednego milimetra. Na głowie widzi zielony wieniec z winorośli.

Gdy pojawiła się obok niego, spojrzał, że wieniec jest suchy. Winogron prawie nie było, a liście walczyły przed upadkiem z jej szlachetnej głowy. W dłoniach trzyma krzyczącą maskę. Nie jest jednak ona kompletna. Z każdą kolejną sekundą upada maleńki jej fragment.

Imperium płonie. Ratuj je!

Chardin już wszystko w pełni zrozumiał.

Natychmiast klęka przed wspaniałą kobietą. Ta daje mu część maski, która kruszy się coraz szybciej. Teraz wie, co musi zrobić. Teraz.

– Dziękuję ci, że się objawiłaś. Jesteś moją muzą!

Wbiega do sali. Uczniowie wszyscy są zszokowani nagłym atakiem nauczyciela. Ten jednak przemawia całkowicie poważnie:

            – Płonie imperium. Musimy je uratować. Zakładać wszyscy maski!

Autorka: Azize

Czarny as w rękawie

Obwód kostromski po raz pierwszy w tym roku przywitał ulewny deszcz. Od rana siąpił coraz mocniej i częściej. Raz po raz niebo ozdabiały błyskawice. W niektórych elementach Bogowarowa panowała ciemność. Zero lamp, świec, czy latarek. Mimo tego, jedna chatka tętniła życiem.

Pomieszczenie rozlega głuche stukanie w drzwi. Młoda kobieta spogląda niezadowolona na zegarek. Miała być pół godziny temu!

Może stchórzyła? Wiedziałam, po prostu wiedziałam.

Odkłada zapałki na etażerkę z ciemnego dębu, którą dziadek wykonał przed wojną i podchodzi do drzwi. Nie śpieszy się. Nauczyli są w domu, że pośpiech cieszy diabła. Przykłada lewe ucho do drzwi, po czym mówi:

– Nigdy jedno.

– Bez drugiego – odpowiada druga osoba, stukając zębami o siebie.

Przekręca zamek i otwiera drzwi. Gestem zaprasza swoją towarzyszkę. Ta wchodzi, kurczowo trzymając dłońmi przeciwne bicepsy. Cały czas się trzęsie. W chatce wieje chłodem. Chłodem każdego kolejnego gracza – mniej, lub bardziej doświadczonego.

Spoglądają na siebie zawodniczki.

Blondynka – około dwudziestu lat, niezbyt wysoka. Zawsze owija się czarnym kocem, pod którym chowa najróżniejsze drobiazgi. Długie, falowanie włosy swobodnie opadają na ramiona i duży biust, w porównaniu do reszty ciała. Miejscowi podejrzewają ją o magię i siły nieczyste podczas spotkań.

Szatynka – w podobnym wieku, bardzo wysoka. Zdejmuje swój przemoczony płaszcz i zawiesza na najbliższym kołku. Na podłogę kapie woda z jej włosów. Brązowo-pomarańczowy golf wygląda identycznie, jak ściany miejsca spotkania. Ma długie nogi, przez co spodnie nie zakrywają części jej łydek.

Kobieta w kocu z uśmiechem kieruje gościa na szkarłatny fotel. Posłusznie siada.

– Może coś na rozgrzewkę?

– Poproszę.

Gospodyni nalewa do lekko zakurzonych szklanek znaczną ilość whisky.

Szatynka przygląda się kwadratowej etażerce. Na lewym krańcu leży stos czerwono-białych kart. Po prawej stronie są różnokolorowe żetony – część jest wyblakła. Obok nich dumnie stoi szklana popielniczka, a w niej dwa zgaszone papierosy i niewyrzucony popiół. Na środku jest zakończenie gry…

Gdy podchodzi druga kobieta, szybko się zrywa z fotela. Następnie bierze od niej jedną szklankę. Delikatnie wącha zawartość. Zapach zniechęca do kosztowania, ale nie pokazuje tego gospodyni.

– Nigdy jedno – mówi, po czym unosi swoją szklankę do góry.

– Bez drugiego – dokańcza brunetka i wykonuje ten sam gest.

Na dworze dalej pada deszcz, jednak grzmoty ucichły, a błyskawice nie zawitały już więcej te nocy. Rozgrywka kobiet trwa dalej.

Blondynka zapala piątego papierosa. Zazwyczaj gra zakończona była, gdy spaliła dwa. Whisky też już została całkowicie wypita. Nie spodziewała się tak długiej rozgrywki z nią. Czy to ona tak dobrze gra, czy tylko czeka na odpowiednią chwilę?

Szatynka gra va banque.

Stało się.

Druga zawodniczka zaskoczona odkłada część papierosa na brzeg popielniczki. Nakłada część koca na prawe ramię. Przeciwniczka bacznie obserwuje jej twarz. Jej wzrok mówi jedną wiadomość.

Koniec.

Szatynka ma karetę. Blondynka królewskiego pokera.

Przegrana doskonale wie, co ma teraz zrobić. Bierze czarny pistolet ze środka stołu. W środku jest tylko jeden nabój. Przygotowany specjalnie dla niej. Przykłada broń do lewej skroni. Puls momentalnie jej przyspiesza.

– Zamknij oczy – mówi łagodnie blondynka.

Pada strzał.

Deszcz nie ustępuje. Nad chatką przelatuje biała awionetka, spokojnie lądując na swoje miejsce.

Autorka: Azize

Druga strona lustra

Miejsce, gdzie noc nigdy się nie kończy, a ziemia skuta lodem daje uczucie chłodu każdemu, kto na niej stąpa. Nie ma tu żadnego żywego zwierzęcia – niedźwiedzie polarne już dawno wyginęły, a foki zatonęły pod grubą wartą lodu.

Czy to druga strona lustra?

Dziewczyna o azjatyckiej urodzie kroczy po terenie pewnym krokiem. Zauważa jasny, świecący płatek śniegu. A może to tylko jedynie atrapa, która ma ją zmylić? Albo to jej urojenia…

Tęskni mocno za swoim domem. Przestała czuć czyjąkolwiek obecność. Czyjś oddech na karku, głos, czy dźwięk kroków. Nawet przemierzając kolejne kilometry w poszukiwaniu…

Czy to druga strona lustra?

Łapie go i ściska mocno prawą dłoń. Nie ma pojęcia, po co go trzyma. Nawet nie czuje obecności dziwnej kreatury. Wtem dookoła niej pojawia się więcej płatków. Jeden, drugi, i kolejny. Każdy skręca w swoją stronę. One też szukają jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Jednego elementu, który odda im upragnioną wolność.

Przygląda się im wszystkim w skupieniu. Nigdy nie zauważyła ich podczas każdej wizyty w tym elemencie całej otchłani. Powoli prostuje dłoń, a świecący płatek śniegu podlatuje w górę. Idzie dalej. Po chwili znika w granacie całego nieba.

Czy to druga strona lustra?

Krocząc po idealnie gładkiej ścieżce, nagle zauważa kogoś na skraju sektora. Wysoki, z bronią w ręku, otoczony czarną aurą mężczyzna stoi tyłem do niej. Płynie od niego wielka tajemnica, którą musi rozwiązać. Czy ma taki obowiązek? Przecież nikt nie może jej zmusić, aby podeszła do nieznajomego. W końcu jest wolna. Jej głowa nie zostanie idealnie ścięta w połowie na błyszczącej gilotynie. Na pewno nie…

Czy to druga strona lustra?

Przygotowuje swoją broń. W dłoniach trzyma dwa wachlarze. Są one identyczne, bez żadnych różnic, czy zmian pomiędzy lewym, a prawym.

Dlaczego wyciągasz broń? On ci przecież krzywdy nie zrobi. To nie jest to miejsce. Tu jesteś sama. Nikt nie chce koniecznie Ciebie zniszczyć. Tutaj jesteś bezpieczna. Bezpieczna…

Czy to druga strona lustra?

Dziewczynie w lewej dłoni wypada wachlarz. Gdy tylko ląduje na nieznanym terenie, obok niego leci drugi. Wydają jedynie głuchy dźwięk, który szybko się rozchodzi po całości. Skupiona jest na mężczyźnie. Nie rozumie, dlaczego dookoła niego tańczy aura złożona z czarnych płatków śniegu. Wyglądają tak samo, jak te, które wcześniej próbowała złapać. Tylko są całe czarne – umazane w jego cierpieniu…

Czy to druga strona lustra?

Odwróć się! Chcę wiedzieć, kim naprawdę jesteś. Chcę wiedzieć, czy w ogóle istniejesz.

Uspokój się. Nie wracaj nawet po swoją broń. Nie bój się do niego podejść. Pamiętaj – tutaj nikt nie zrobi ci żadnej krzywdy. Tutaj jesteś bezpieczna. Spokojnie. Cii….

Czy to druga strona lustra?

Tajemnicza postać odwraca się w jej stronę. Widzi bladą, porcelanową karnację. Oczy ma nadal zamknięte. Poza głową, szyją i dłońmi wszędzie widnieje czerń. Jak wyjęty z obrazka.

Wyciąga swoje blade, drobne dłonie przed nią. Czarna aura płatków śniegu krąży koło jego stóp. Czy chciałby coś jej ważnego przekazać? To jest jej jedyna szansa…

Wyciąga swoje dłonie, które przykłada do tajemniczej postaci. Schyla głowę na wysokość czoła, a następnie zamyka oczy. Wtem dwie postacie spowite zostają szarymi płatkami śniegu.

Autorka: Azize

Wirujący narkotyk

Na ulice już dawno zawitały egipskie ciemności. Na autostradzie drogę oświetlają potężne lampy, drogowskazy oraz przejeżdżające samochody. Nie wszędzie jest tak samo sztuczne światło.

Skręca w uliczkę, gdzie nie trudno o jakikolwiek wypadek. Pomimo tego jedzie bardzo spokojnie. Zdaje sobie sprawę, że w każdej chwili może już być po wszystkim. Ale nadal próbuje.

Zatrzymuje się w ślepym zaułku. Gasi samochód, a następnie zabiera kluczyki ze stacyjki i odpina pas. Chciała wyjść zapalić ostatniego papierosa, jednak coś ją zablokowało. Może własne sumienie?

Krzyżuje nogi na kierownicy, a głowę opiera na szybie. Demaskuje jej miejsce jedynie jedna, drobna lampa. Ale czy to teraz ważne?

~*~

Słoneczny dzień. Wyjeżdżamy na nieznaną nam wieś. Nie wiem, co wymyśliłeś, ale sama myśl wzięcia porządnego oddechu poza zakorkowanym miastem mnie uspokoiła. Kiedyś trzeba.

Zatrzymujemy się na łące. Słońce walczy z chmurami o dominację na niebie. Jest ciepło, chociaż był to początek marca.

Ja w czarnej spódniczce, białych trampkach, bluzce i dżinsowej kurtce. Na głowie czerwona bandana.

Ty w bladozielonej kurtce, granatowej bluzie i też w czarnych spodniach oraz adidasach.

Razem spacerujemy dookoła, trzymając się za ręce. Gdy wracamy, włączasz muzykę w radiu. Tańczymy, jakbyśmy byli na najbardziej szalonym weselu znajomych.

Popołudnie.

Lekko zmęczony siadasz na masce samochodu, a głowę opierasz na szybie. Siadam obok ciebie po turecku. Spoglądasz zamyślony w niebo, na którym chmury tworzą coraz to nowe i coraz bardziej zaskakujące kształty. Próbuję znaleźć tę, którą właśnie obserwujesz.

– Nad czym tak myślisz?

Cisza. Jedynie słychać gdzieniegdzie ćwierkające ptaki.

– Żeby ten dzień nigdy się skończył.

Zdecydowanie tak. Nie możemy tu zostać? Przecież tu jest wszystko, czego potrzebujemy. Spokój.

Słońce powoli chowa się w dół, a do błękitnego nieba dołącza kolor różowy oraz żółty. Ty oblewasz samochód maskę jakiś płynem. Pamiętam jedynie, że ładnie pachniał.

Po chwili tworzy się piana, a bańki fruwają po kolorowym niebie. Biorę trochę piany z maski i dmucham przed siebie. Spoglądasz na mnie, a następnie podchodzisz. Unosisz delikatnie twarz do góry, a swoje czoło stykasz z moim. Czas zatrzymuje się właśnie w tej chwili, specjalnie dla nas. Nic nie mówimy.

Po prostu na siebie patrzymy, uśmiechnięci. Twoje niebieskie, zabawnie ułożone oczy w kontakcie z moimi zielonymi, wręcz trawiastymi oczami. Nic innego nie było nam wtedy potrzebne, żeby się po prostu zrozumieć.

Zrywa się delikatny wiatr. Dookoła nas wirują dmuchawce, tworząc najróżniejsze akrobacje. Dotykasz mojej prawej dłoni swoją, ale jej nie czuję. Kątem oka patrzę w dół. Zatem stało się właśnie dziś.

Powoli zielona kurtka stapia się razem z dmuchawcami i znika. Tak samo reszta.

Nadal na siebie patrzymy. Nie trwa to jednak długo.

~*~

Policja wyciąga ją z samochodu i zaciąga do radiowozu. Na dworze leje deszcz, przemieszany z błyskawicami. Makijaż rozmazany, a długie, brązowe włosy stają się splątanymi niedbale lokami. Opiera twarz o szybę, nieswojego samochodu. Patrzy w górę.

Zauważa jedną gwiazdę – wyróżnia się czymś, co tylko ona rozumie w pełni.

Kładzie dłoń wysoko na szybie. Na jej środku pojawia się czerwona, migająca lampka. Gwiazda jej odpowiada czerwonym strumieniem. Uśmiecha się. Miała rację.

Spuszcza wzrok na ziemię. Widzi policjanta, który nic nie rozumie z zachowania. Nie musi.

Autorka: Azize

Diabeł zna twoje imię

Po raz kolejny nie przespał całej nocy.

Wcześniej mu to w ogóle nie przeszkadzało. Czuł, że mimo braku dodatkowych godzin snu mógł góry przenosić. Z reguły myślał o pięknych kobietach, czy o tym, z kim się spotka na wieczorze literackim. Czuł, że jest kimś… normalnym. Zwykłym, przeciętnym nastolatkiem. Próbował czytać książkę pożyczoną od Yumi. Trzy razy wyciągnął lewą dłoń w kierunku nocnego stolika. I za każdym razem rezygnował.

Wszystkiego przez tego kretyna z jej klasy. To była jego wina!

Za każdym razem, gdy tylko przechodził obok niego, czuł niechęć. Taką niezdrową zazdrość, ukrywaną pod płaszczem troski o bliską osobę. Dunbar nie był idiotą. Widział, co się kroi. Tym bardziej nie potrafił zrozumieć jego zachowania.

Ona jest od niego starsza. Wyższa. Wyglądają obok siebie jak brat z siostrą.

Chłopak po kilku minutach szybko zerwał się z łóżka, prawie potykając się o niewielki dywan. Sprawdził zawartość portfela. Znalazł w nim, oprócz zdjęć swoich rodziców, ostatni papierowy pieniądz. Uśmiechnął się.

– Powinno wystarczyć – powiedział do samego siebie, po czym poszedł spać. Tym razem już normalnie. Bez żadnych problemów.

„Jesteś piękna jak tulipan

I słodka jak marcepan

Podziwiam bardzo wdzięki twe

I bardzo ciebie tulić chcę

Jakże wesoło jest tu mi

Moja droga… Sissi”

Ulrich spojrzał zrezygnowany w sufit. Wcześniej przygotował zatyczki, żeby nie słyszeć znów współlokatora i jego głośnego chrapania. Chociaż ta cisza, która aż dzwoniła mu w uszach, ani trochę nie pomagała. Wszystko kumulowało się w nim. Wszystko, co kompletnie nie powinno mieć miejsca. Wszystko, na co tak naprawdę zasłużył. Nie musiał kompletnie tego czytać. Głowił się nad rymami całą lekcję matematyki. Prawie dostał nawet za to uwagę…

Uśmiechnął się pod nosem. Pomysły della Robbi czasem są idiotyczne, ale całkiem skuteczne.

Tylko nie dla tej dziewczyny, co trzeba…

Przecież rym się tutaj nie zgadza…

Autorka: Azize

Sonet dla Seniority

Żartujesz sobie? – pyta zszokowany Odd, trzymając w prawej dłoni widelec, na którym nabił wcześniej trzeciego klopsika z dodatkowej porcji.

            – Chciałbym.

            Niemiec grzebie łyżką w niedosolonym puree ziemniaczanym.

            – Musisz coś zrobić! Komu będę zabierać porcję na obiad?

            – Proszę! Dokończ sobie.

            Po tych słowach podrzuca resztę swojego jedzenia pod nos przyjaciela. Widelec rzuca w kąt stołu i wychodzi ze stołówki, mając cały czas zaciśnięte pięści. Jedyne, o czym teraz marzy, to spokój. Błogi spokój. Chociaż wie, że przez najbliższy miesiąc nie będzie go mieć.

Nikomu nie chciał mówić o tym, co mu powiedział dyrektor. Nadal ma tę sytuację przed oczami. Pamięta minę dyrektora, który przechodził do sedna sprawy. Ciągle czuje oceniający go wzrok Delmasa. Wypowiedziane wtedy słowa sprawiają, że dostaje gęsiej skórki.

W ramach resocjalizacji wyjeżdżasz na miesiąc do ośrodka.

Ulrich kopie maleńki kamień ze ścieżki gdzieś w lewą stronę. Złość po słowach współlokatora mija, a ręce chowa do kieszeni. Zatrzymuje się na rozwidleniu. Lewe prowadzi do Internatu, drugie na jedną z wielu paryskich ulic.

Quo Vadis, Ulrich? – pyta samego siebie. Jego przemyślenia przerywa dźwięk telefonu. Zrezygnowany sprawdza, kto do niego dzwoni.

Odd Della Robbia.

Nie odbiera telefonu. W tej chwili potrzebuje ciszy i spokoju. Wie, co musi właśnie zrobić.

Serce bije mocniej, gdy ze mną przybywasz

Piękna senorita1 kroczy wśród poddanych

A za tobą karawan ciał martwych

Gdyż boli fakt, jak bardzo szybko znikasz

Rysuje prostą kreskę tak równo, jak tylko jest w stanie jego trzęsąca się dłoń.

Piękna, szczupła, czasem złośliwa….

– Nie, źle…

Skreśla ostatnie napisane zdanie. Kartkę zwija w kulkę i rzuca do kosza. Jak zawsze celnie.

Zawsze czekam na każdy nowy dzień

By móc ciebie z radością przywitać

Czasem jednak nauka każe mi znikać

Ale silniejsze jest widzieć twój cień

– Chyba przejdzie…

Ktoś puka do drzwi. Ulrich odruchowo chowa kartkę, ale nie woła, żeby gość wszedł do środka. Kilka sekund później słyszy odchodzące spod drzwi kroki. Oddycha z ulgą. Wraca do tekstu:

Na zawsze i na wieczność

Uczyńmy z życia święto

By będąc przez chwilę wszystko pamiętać

Chłopiec ociera pot z czoła. Czuje, że to, co pisze dla swojej ukochanej jest w pełni szczerze. Mówiła, że uwielbia miłosne listy oraz czerwone róże. Kwiatów co prawda nie ma ze sobą, ale ta praca powinna wystarczyć.

– Ulrich, skup się. To ostatnia zwrotka.

Bierze głęboki wdech i jednym ciągiem pisze na kartce:

Nie umiem, powiedzieć tego, że wciąż

Jesteś dla mnie

Prawdziwym Powietrzem…

Po dopisaniu trzech kropek rzuca na łóżko pióro z czarnym nabojem. List dla ukochanej odkłada na biurko, a on sam kładzie się jak długi na łóżko. Czuje się teraz lekki, jakby napisanie tego utworu sprawiło odwiązanie jego ciężaru, który trzyma ze sobą już ponad rok.

To tylko przyjaciółka.

Tak wszystkich oszukiwał. Znajomych, swojego współlokatora, a nawet jego psa – Kiwiego. Przede wszystkim oszukiwał samego siebie. W tym tkwił przez ten czas problem. Próbował sobie wmówić, że nie widzi jej jako swojej przyszłej żony.

To tylko przyjaciółka?

Ulrich wstaje i jeszcze raz przygląda się swojej pracy. Czyta ją dokładnie, wers po wersie. Strofa po strofie. Rymy zachowane, kompozycja również. Może polubi ten sonet jako list miłosny.

To nie jest tylko przyjaciółka.

On ją kocha. Szkoda, że bez wzajemności. Ciężko mu będzie przez ten miesiąc bez każdej spędzonej wspólnie przerwy. Jak sobie poradzi z matematyką bez jej – często nieskutecznej przez jego głupotę – korepetycji? Jak sobie poradzi bez jej obecności?

– Można? – pyta nieśmiało Odd.

– To przecież twój pokój.

– Tak, ale nie chcę dostać widelcem po twarzy – wyjaśnia Włoch, próbując rozchmurzyć swojego przyjaciela. Po chwili jednak zrozumiał, że nie da rady reanimacja radości współlokatora, skoro nawet pies nie jest w stanie tego zrobić.

Della Robbia w milczeniu przygląda się, jak Ulrich pakuje część swoich rzeczy. Sportowe buty, duża ilość dresów, koszulki w różnych odcieniach zieleni oraz strój piłkarski.

– Stary, posłuchaj.

– Cały czas ciebie słucham.

– My porozmawiamy z Delmasem. Nie wyda ciebie tak daleko!

– Nawet nie próbuj.

– Poprawisz jakoś te oceny. Ja mam prawie same zera i trzymam się.

– Masz szóstki z zajęć plastycznych, będąc ulubieńcem Chardina.

– Ty masz z wf’u, a Jimbo nazywa ciebie legendą Kadic!

Po tym stwierdzeniu przyjaciele wybuchają śmiechem. Gdy Ulrich do końca pakuje swoją sportową walizkę, Odd przypomina mu najsłynniejsze sytuacje szkolne. Przypomniał sobie wszystkie sytuacje, w których cała ekipa ratowała mu skórę. Pamięta, jak kiedyś Sissi zabrała mu pamiętnik, w którym była ogromna ilość jego sekretów. Na samą myśl ujawnienia ich w światło dzienne sprawia na jego ciele falę dreszczy.

Zapina wypełnioną ubraniami oraz wspomnieniami walizkę. Odd wstaje z łóżka, poklepuje Sterna po ramieniu i mówi do niego:

– Idziemy na spacer! Jak na razie ostatni…

Wieczór. Para przyjaciół decyduje się wrócić do Internatu. Mają dosyć jak na dziś wizyt Jima.

– Ulrich?

– Słucham – mówi spokojnie brunet.

– Kiedy jej powiesz?

– Komu?

– No Yumi! – krzyczy Odd, na co Stern pokazuje mu znak palca na buzi.

– Chyba wie, że wyjeżdżam na miesiąc.

– Nie o tym mówię, głąbie.

            – To o czym? – pyta zaskoczony.

            – Kiedy jej powiesz, że ją kochasz?

            – To tylko przyjaciółka.

            Nie jest, Ulrichu Sternie.

            Chłopiec wsiada niepewnie do pociągu wraz z innymi uczniami. Nie wie czemu, ale bardzo się stresuje całą sytuacją. Zazwyczaj jest bardzo pewny siebie i zaradny. Gdzie to zatem zniknęło?

            Idzie do ostatniego przedziału w dwunastym wagonie. Pokazuje konduktorowi bilet, po czym wrzuca torbę na górę i siada przy oknie. Drzwi są przez kogoś otwarte, jednak nie zwraca na to uwagi.

            – Ulrich?

            Gdy tylko słyszy swoje imię, wstaje jak poparzony. Kiedy ją zauważa, nie może ukryć swojego szczęścia. Szok miesza się z radością i nawet rozum mówiący opanowanie ma problem z popchnięciem chłopaka w stronę spokoju.

            – Yumi! Co tutaj robisz?

            – Jadę razem z tobą – odpowiada pewnie dziewczyna, kładąc walizkę pod fotele.

            – W co zostałaś wrobiona? – pyta zmartwiony. Zna ją nie od dziś, ona jest uczynna.

            – Wolontariat. Szukali ludzi do pomocy w ośrodku. Od razu się zgłosiłam.

            – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że ciebie widzę – mówi ze szczerym uśmiechem.

            – Ja też. Dostałam przepiękny wiersz. Przepraszam, sonet. Chcesz zobaczyć?

            Z początku Ulrich nie wie, co ma zrobić. Jeśli odmówi, zrobi jej przykrość.

            – Pewnie.

            Yumi daje mu kartkę z napisanym sonetem. Od razu rozpoznał swoje działanie.

            – Nigdy nikt nie nazwał mnie senoritą. Bardzo to romantyczne.

            Wtem konduktor gwiżdże, a pociąg zaczyna ruszać. Ulrich oddaje Yumi list.

            Teraz jej nie powie, kto jest autorem tego sonetu. Warto było pisać, żeby teraz zobaczyć radość w oczach senority. A teraz czeka go zupełnie nowa przygoda w ośrodku. Wraz z ukochaną wspólnie spędzą więcej czasu razem. Odnowią swoją znajomość. Carte blanche2  właśnie zaczyna się wypełniać pięknymi wspomnieniami.

Pamiętaj, Ulrich. To tylko przyjaciółka.

————————————————————————————————————————

1 – panna (z j. hiszpańskiego)

2 – biała kartka ( z j. francuskiego)

Autorka: Azize

Organizm zatruty kwasem

Gdy tylko otwieram powoli swe oczy, a wzrok próbuje się przyzwyczaić do rażącej jarzeniówki, czuję jedynie głowę. Pulsuje milion myśli.

Gdzie skończyłem?

Gdzie mój samochód?

Gdzie jesteś?

Podnoszę lekko dłonie i je studiuję. Na jednej powoli zanika czarna linia, a po sekundzie znów zalewa swym kolorem jedną z żył. Nadal ich nie czuję. Tak samo nóg. Nawet, kiedy ruszam karkiem, też nic. Jakbym wszystko utracił, poza myślami. Niekoniecznie czystymi.

Tu jesteś.

Zawsze szczupła, zawsze na czarno ubrana, zawsze w butach na potężnym obcasie. Tylko włosy jakieś inne… długo się nie widzieliśmy. Wyładniałaś.

Podchodzisz do mnie. Natłok coraz to kolejnych myśli mnie napędza. Głowa pulsuje z lewej strony, zamiast z prawej. Jesteś coraz bliżej, serce bije mi coraz mocniej. Oddycham coraz szybciej, ale tak samo bardzo cicho.

Pomiędzy naszymi twarzami jest tylko kilka centymetrów. Patrzysz na mnie podejrzanie, nie spuszczając wzroku nigdzie indziej. Cały czas kontakt.

Te oczy.

Brązowe, duże, tajemnicze. Często podkreślone jedynie idealną kreską. Chwilami widzę w nich nieznany błysk. Nigdy nie zastanawiałem się, skąd się bierze. Do teraz – kolejna myśl, która obciąża moją głowę. 

Ten zapach.

Kupiłem ci te perfumy. Zawsze, gdy je używałam, padałem ci na kolana. Czuję je teraz tak mocno, że kolana – których nadal nie wyczuwam – same miękną. Nie szczędzisz nich, nigdy. Co mam zrobić, żebym mógł Ciebie po prostu teraz pocałować? Chcę się uśmiechnąć, ale nie mogę. Głowa mi w tym nie pozwala. Zabierz ode mnie połowę mych myśli. Błagam.

Podchodzisz do wypełniającego całą ścianę lustra, nadal na mnie spoglądając. Na nos zakładasz ciemne, małe okulary z cieniutką oprawką i okrągłymi szkiełkami. Szybkim ruchem zdejmuję ci je. Dlaczego chcesz zasłonić tak piękną twarz?

Te usta.

Jak zawsze pomalowane na krwistą czerwień, jakbyś dopiero co wróciła ze spotkania z ostatniego kręgu. Lekko rozchylone, ale pomimo tego nie widać twoich zębów. Wyglądasz, jakbyś chciała mi coś ważnego przekazać.

Nieudolnie, przez brak czucia w nogach, podchodzę do ciebie – muszę cię pocałować.

Teraz!

Ale wciąż nie mogę.

Otępiający ból głowy sprawia, że opieram twarz o twe ramię, które jest częściowo zakryte. Podejrzany dym zalewa zamknięte pomieszczenie. Oddycham coraz ciężej. Podpieram się dłońmi o lustro. Ty zaczynasz poruszać karkiem. Na ścianie pojawia się jedno pęknięcie.

Potem drugie. Trzecie.

I każde kolejne.

Gdzie jesteśmy?

Wszędzie jest czerwień i róż. Nie mogę otworzyć w pełni oczu. Odchylam powoli głowę do tyłu. Twoja delikatna dłoń ją zatrzymuje. Już na mnie nie patrzysz, jak w tym pomieszczeniu.

Bawisz się moimi włosami, raz krótszymi, raz dłuższymi kosmykami.

Nadal nie czuję reszty, poza przepełnioną myślami głową. Jednak to nie jest to samo, co wtedy. Każdy trój ruch odpycha każdą natarczywą myśl. Stopniowo, bez żadnego pośpiechu.

Unosisz ją spokojnie do góry, po czym przytulasz do swojego obojczyka, na co muszę się zgodzić. Pełnię rolę grzejnika dla Ciebie – to ty jesteś pełna chłodu.

Następnie tylko trzymasz moją głowę, która porusza się zgodnie z twoim oddechem. Chwilami mam wrażenie, że słyszę twoje serce. A może to jednak moje?

Wtem przed oczyma widzę  rozmazaną, ale swoją dłoń. Jest ona cała czarna, linia zupełnie zniknęła wśród wszystkich żył.

Autorka: Azize

Człowiek przeciwko naturze

21 marca

Spoglądam beztrosko przez kuchenne okno. Obok mnie stoi kubek kawy. Czuję zapach świeżo zmielonych ziaren od magicznego napoju, który zawsze potrafi mi zmienić nawet najgorszy humor.

Z okna widzę zielone drzewo, które częściowo zasłania budynek szkoły podstawowej. Dzieci beztrosko spędzają wolny czas. Dziewczynki grają w klasy, chłopcy w piłkę nożną, a nauczycielka w ołówkowej spódnicy i surowych okularach pilnuje swoich podopiecznych.

Drzewo jest dość duże – widzę jego czubek, mieszkając na pierwszym piętrze. Jakieś ptaki uwiły sobie na nim potężne gniazdo. Ale że nikt nie chce się go pozbyć? Nawet ta sąsiadka mająca wrednego kota, który non stop ląduje na moim balkonie? Dziwne.

A drzewo przy szkole nadal zielone.

21 czerwca

Wracam z kolejnego, udanego w tym sezonie spotkania. Wszystko zostało już podpisane, a za miesiąc wyjeżdżam w delegację! Czy piękniej być nie może?

Zatrzymuję się przy drzewie i spoglądam na boisko. Stoi sześć klas. Wszystkie równie ustawione, co do centymetra. Jedyne, co wyróżnia wszystkie dzieci to fakt, że chłopcy mają czarne spodnie, a dziewczynki – spódniczki. Z tyłu stoją rodzice, dumne ze swoich pociech.

Dwa miesiące ciszy. Niektórych pewnie z tego osiedla to ucieszy. Szkoda. Miło było spojrzeć na szczęśliwe maluchy bawiące się razem. Takie niewinne i szczęśliwe, gdy nie muszą się uczyć niepotrzebnych dla nich rzeczy.

A drzewo przy szkole nadal zielone.

23 września

Ciężko jest przedstawić się na jesień, gdy w innym kraju letnie ubrania oraz sądzenie kolorowych drinków to codzienność. Wyjazd dobrze mi zrobił. Ile można non stop siedzieć na spotkaniach, czy konferencjach.

Wychodzę do piekarni, która jest dwie przecznice dalej. Na boisku nikogo nie ma, jakby cała szkoła podstawowa wyruszyła w tryb intensywnej nauki. Myślałam, że chociaż spojrzę na narysowane przez dziewczynki linie do klasów, albo piłkę przy jednej z dwóch bramek. A tutaj pustka.

Stąpam po kruchych liściach. Każdy wydaje zupełnie inny dźwięk. Szary chodnik wzbogacił się o elementy czerwieni, żółtego, brązowego, a nawet i pomarańczowego.

A drzewo przy szkole nadal zielone.

22 grudnia

To już mój ostatni dzień tutaj. Praca? Brak – upadła firma nadal nie zdjęła wszystkich swoich bilboardów. Mieszkanie sprzedane, jedynie czekam na nowych lokatorów, aby im podarować klucze.

Piję po raz ostatni kawę. Tym razem na dworze. Spoglądam przed siebie.

Szkoły już nie ma. Są jedynie powybijane szyby i kilka nieposprzątanych gruzów. Bramki są zniszczone, a ewentualnie narysowane kredą klasy przykrył biały puch.

Przejeżdżają samochody, w którym kolędy są wręcz powtarzalne. Ciężko aż zliczyć, ile razy słyszeli je mieszkańcy. Dookoła lód gra na przemian ze śniegiem.

– Jak ty to robisz?

Przechodzę przez ulicy do drzewa. Przybijam do niego cztery zdjęcia. Naprzeciwko dawnego mieszkania obecna fotografia.

Po lewej wiosna.

Z tyłu zima.

Po prawej jesień.

Słyszę klakson. Przyjechali. Po raz ostatni gładzę powierzchnię ogromnej rośliny. Przez rękawiczkę czuję chropowatość otuloną czyjąś dłonią. Tylko czyją?

A drzewo przy szkole nadal zielone.

21 marca

Prawa strona ulicy jest zaprojektowana przez Eugeniusza Geta-Stankiewicza[1]. Taka nowoczesna i awangardowa.

Lewa strona wygląda, jakby po Festung Breslau nikt się nią nie zainteresował. Upadła część tego miasta.

A drzewo przy szkole nadal zielone.

Autorka: Azize

————————————————————————————————————————–

[1] Eugeniusz Get-Stankiewicz – grafik i rzeźbiarz, twórca m.in. „Domku Miedziorytnika” przy kamieniczce „Jaś” we Wrocławiu. Pochowany na Cmentarzu Osobowickim.

(Nie)Kompletna Układanka

Siedziała jak na szpilkach. Nerwowo podryguje prawą nogą, jednocześnie stukając paznokciami tej samej dłoni o szklany stół. To jej pierwsze spotkanie z tą społecznością. Cała rodzina uważała, że powinna coś takiego przeżyć. Jest to najlepszy okres w życiu.

Wszyscy tak mówią. Co może zatem pójść nie tak?

– Witaj, cieszymy się, że jednak przyszłaś – mówi pewna kobieta niskim tonem, że aż aplikantka podskakuje z wrażenia. Po chwili za nią widzi szereg ludzi. Każdy z nich jest inny i na swój sposób wyjątkowy. Jedni wysocy, drudzy o ciemnej karnacji, a trzeci drobni, niczym porcelanowe lalki. Jednak ich wszystkich łączy jedna rzecz – czarna bluzka z napisem firmy. 

Spogląda na samą siebie. Niecałe 170 w szpilkach, czarne włosy upięte w ciasnego warkocza, różowa koszulka, biała spódniczka, w dłoniach teczka ze wszystkimi ważnymi – według niej – dokumentami.

– Podaj mi tę teczkę – nakazuje ta sama kobieta, która ją przywitała.

– Nie będzie ci już potrzebna – mówi druga osoba z szeregu cicho, jednak usłyszała tajemnicze słowa. Jakim cudem się nie przyda? Przecież w zgłoszeniu to wszystko wymagali!

Układa niepewnie swoją biografię na szklany stół. Spogląda na kobietę. Ta wskakuje prawym palcem na niewielki, biały podest. Przestaje powoli rozumieć, co się dzieje. A więc tak… to w ten sposób zdobywa się pracę?

– Jedna prosta zasada. Po prostu stój. Nic nie mów, nie komentuj i nie schodź, dopóki nie zostaniesz tutaj sama. Rozumiesz?

Kiwa nerwowo głową, po czym przełyka tak cicho ślinę, jak tylko może. Rozgrzewa nadgarstki, próbując się uspokoić. Poradzisz sobie, cała rodzina na ciebie liczy.

Staje na podeście, jednak nadal jest niższa od kilku osób z pomieszczenia, ale próbuje nie zwracać na to uwagi. Nagle leci nieznana muzyka, a wszyscy mają w dłoniach czerwone wachlarze. Zasłaniają nimi idealnie połowę swoich twarzy. Rusza witająca kobieta, a za nią cały orszak. Muzyka delikatnie zostaje ściszona.

Kobieta zaczyna okrążać podest, na którym stoi. To samo robi reszta w stoickim spokoju, jakby było to zwykłe polecenie do zrobienia przez szefową. Próbuje patrzeć w jeden punkt, jakim jest maleńka lampka na ścianie naprzeciwko niej, ale fala czerwonych wachlarzy oraz ludzi otaczających ją cały czas rozprasza skupienie. Czy to jest jakiś test, od którego wszystko zależy?

Wtem czuje dziwne ukłucie w dłoni. Nie było ono mocne, ale nie było również bardzo delikatne. To samo uczucie ma na prawym kolanie, lewym ramieniu, prawej stopie, lewym udzie oraz prawym policzku. Jakby każda kolejna osoba przechodząca dookoła niej zabierała części wyjątkowo nieproporcjonalnego ciała, nie dając nic zupełnie w zamian.

Przechodzi ostatnia osoba. Presja jej nie pozwala i spogląda na nią. Jest to kobieta średniego wzrostu, chociaż w normalnych warunkach byłaby dużo od niej wyższa. Delikatnie się uśmiecha do niej, co odwzajemnia bardzo chętnie.

Nawet nie zauważa, że kobieta kładzie dłoń na jej klatce piersiowej. Sekundę później ją odpycha, a ona czuje najgorszy ze wszystkich ukłuć, jakie zdarzyło jej się w tym miejscu doświadczyć. Chce się poddać, chce zejść z podestu. Dasz radę.

– Gratulacje, ma pani tę pracę.

Nagle ostatnia kobieta zamienia się w lustro. Widzi puzzle na swoim ciele. Ale cel osiągnęła.

Autorka: Azize

Posłanka świętego Piotra

Będziesz jutro?

– Będę, ciociu.

– To dobrze. Chociaż ty o nas pamiętasz. Nie to, co twój brat.

Nigdy nie lubiła tu przyjeżdżać. Gdy została zmuszana, aby odwiedzać to miejsce tylko po to, by wziąć udział w konkursie na najbardziej barokowy nagrobek, zakładała czarny płaszcz, czapkę, spodnie, buty oraz okulary przeciwsłoneczne. Zawsze źle czuła się tam niekomfortowo. Jakby jakaś nieznana nikomu moc ją obserwowała.

Włącza na chwilę radio, które po sekundzie wyłącza. W aucie rozbrzmiało tylko jedno zdanie:

It’s a lonely road…

– Jestem prawie na miejscu. Za godzinę będę u was – odpowiada niechętnie, po czym rozłącza się. Stoi przed ogromną bramą, której nie broni święty Piotr. Nikogo tu nie ma, kto w każdej chwili mógłby jej nie wpuścić. Za co? Za wszystko, co każdemu wyrządziła.

Bierze głęboki wdech i spokojnie wchodzi. Zapalić i wyjść. To takie proste. Każdy tak potrafi.

Gdy zbliża się do końca, zauważa różową, puchową kurtkę oraz czarną czapkę. Zaskoczona zatrzymuje się i podchodzi do pustej ławki. Chwyta w dłonie ubrania. Czuje ich lekkość oraz wewnętrzny spokój, jakby przynosiły dobrą energię każdemu, kto je chwyci.

– To moje.

Przerażona odwraca się, a kurtka spada na przymarznięte i niezgrabione liście, nie wydając żadnego dźwięku. Zauważa małą dziewczynkę. Co w niej jako pierwsze widzi, to błękitne oczy i długie, złote, falowane włosy. Na nogach ma jednego buta brązowego, a drugiego – czarnego. Zwiewna bladoróżowa sukienka tańczy, jak jej gra coraz to mocniejszy wiatr.

– Dlaczego je zostawiłaś?

– Czekałam na ciebie.

– Na mnie?

Głupie pytania zadajesz.

Czy to kolejna wnuczka cioci? Nie pamięta tej dziewczynki. Może się zgubiła?

Myśl dziewczyno, myśl.

– Załóż kurtkę, chłodno jest – mówi.

– Nie muszę. Pójdziesz ze mną?

– Dokąd? – pyta coraz bardziej skołowana blondynkę.

– Proszę.

No i jak ty się wytłumaczysz się ciotce?  Nic nie mówi dalej, tylko podaje prawą dłoń. Czuje ciepło z maleńkiej rączki, pomimo panującego mrozu na dworze. Spogląda nieśmiało na dziecko. Uśmiecha się do niego niepewnie, po czym dziewczyna zaczyna ją prowadzić ścieżką pełną kocich łbów. Idą sobie spokojnie, specjalnie zwalnia, aby dziewczynka mogła dotrzymywać jej kroku.

Jej myśli cały czas krążą wokół nieznanego dziecka. Nie wie cały czas, dlaczego zostawiła tę kurtkę i czapkę na ławce w chwili, kiedy akurat przechodziła.

Dlaczego akurat na nią musiała dziewczynka czekać?

Dlaczego nie ubrała rzeczy, które znalazła?

I przede wszystkim – dlaczego zgodziła się iść za nią?

Tyle masz do niej pytań, a jednak się nie odzywasz. Kolejne metry ścieżki zmieniają się systematycznie. Udeptana ziemia zamieniła się miejscami z kocimi łbami, a te na mokry asfalt. Nigdy nie widziała tej części miejsca, pomimo tego, że co roku tutaj przyjeżdża. Czy w ten sposób dziewczynka chce jej coś powiedzieć?

Zauważa kolejną bramę. Tak samo ogromna i wystawna, jak ta pierwsza. Różnicę stanowił jedynie kolor – jest ona biała, jakby przed chwilą ktoś ją specjalnie pomalował. W oddali zauważa dwie, doskonale jej znane sylwetki.

To niemożliwe.

Nagle dziewczynka ją puszcza. Spogląda raz na nią, to na dwie postacie. Aniołek w złotych włosach jedynie potakuje głową.

– Przyjechałaś. Tęskniliśmy.

Autorka: Azize