Aelita podniosła czajnik i zaczęła rozlewać gorącą wodę do szklanych kubków. W miarę jak
pod wpływem zmielonych kawowych ziaren wrzątek zamieniał się w ciemny napar, coraz
bardziej widoczny stawał się długi śnieżnobiały włos unoszący się w jednym z kubków. Pani
Belpois z westchnieniem sięgnęła po łyżeczkę i po trzeciej próbie wyłowiła w końcu intruza.
Kawa szybko spłynęła z niego ukazując na powrót nienaturalną biel, na którą wpłynąć nie
zdołała nawet kąpiel w smolistymi napoju. Jeremie śmiał się, że wszystkie kobiety w tej
rodzinie są pod wpływem klątwy i nie dane im będzie mieć normalnych włosów. W miarę jak
z wiekiem Francuz siwiał, tak róż Aelity przemieniał się w lśniącą biel. Ich córka za to urodziła
się z szklistą czupryną w kolorze ciepłego bursztynu. Choć to akurat oszczędziło rodzicom
nieco nerwów – gdy koleżanki nastoletniej Amber w okresie buntu zaplatały sobie niebieskie
i zielone warkocze, młoda Belpois została najzwyczajniejszą brunetką.
Aelita postawiła kawę przed czekającą przy stole dwójką przyjaciół i sama usiadła obok.
– Ty nie pijesz? – spytał Xana. Aelita uśmiechnęła się słabo w odpowiedzi.
– Ostatnio przestała mi smakować.
Jeremie skinął smutno na Xanę, a ten pokiwał lekko głową ze zrozumieniem.
– Nie uwierzycie, co się ostatnio wydarzyło! – szybko zmienił temat.
– Czy to kolejna opowieść o twoim zachwycającym wnuku? – prychnął Belpois.
– Tak, ale ta akurat jest ciekawa – Jeremie uśmiechnął się kpiąco na te słowa – No to słuchaj!
Jean odnalazł Lyoko!
– Naprawdę? – Aelita wydała się zszokowana, Xana jednak dobrze wiedział, że ta informacja
w starym małżeństwie wzbudziła jedynie lekką ciekawość. Minęło zbyt dużo czasu i świat
zmienił się za bardzo.
– Gdzie było?
– Teraz się uśmiejecie – na Ile Seguin.
– Najciemniej pod latarnią, jak sądzę – Jeremie uniósł kubek do ust, ale zatrzymał się w
połowie ruchu i spytał zaniepokojony: – Mam nadzieję, że ostrzegłeś go, żeby nie próbował
się wirtualizować? Bufor skanerów to tam teraz przecież jakiś żart.
– Jerry – upomniał przyjaciela Xana – Mówimy o moim wnuku. Jak długo żadne urocze
dziewczę nie będzie się kręcić wokół i go rozpraszać, tak długo posprzątanie naszego małego
bałaganu nie będzie stanowić dla niego większego problemu, niż stanowiłoby dla waszej
Amber.
– Okej, słuchajcie uważnie!
Piątce nastolatków nie trzeba było tego mówić – z mieszaniną niedowierzania, strachu i
ekscytacji chłonęli każde słowo wypowiadane przez nieznajomego. Kiedy niespodziewanie
zapadła cisza, przez kilka długich sekund nikt nie odważył się jej przerwać. Aż zrobiła to
Miriam:
– Hej, tak nie można! „Słuchajcie uważnie!” i nic? Dawaj mi to – dziewczyna wyjęła
słuchawkę z dłoni Jeana. Kiedy przyciągnęła ją do siebie okazało się, że w ręku ma jedynie
połowę kabla. Druga smętnie zwisała z gniazda przy bocznym monitorze interfejsu.
Miriam głośno jęknęła, a Andre wziął w ręce delikatnie końcówkę przewodu i przyjrzał się jej
dokładnie.
– Co za staroć. To cud, że ten kabel nie zerwał się od razu, nie wspominając o tym, że w
ogóle zadziałał.
– Naprawisz to? – zapytała drżącym głosem Maya.
Portugalczyk tylko pokręcił głową.
– To jest jakiś totalny grzmot. Głośnik z drgającą membraną zamiast panelu próżniowego.
Nie podłączymy do tego naszych telefonów, bezprzewodowo pewnie też się nie połączymy.
Musiałbym to zbudować od zera, a nie ma tutaj części.
Jean i Jehan popatrzyli na towarzyszy, wymienili zszokowane spojrzenia i razem krzyknęli:
– Ludzie, skupcie się!
Jean kontynuował spokojniej:
– Ewidentnie wszyscy jesteśmy oszołomieni, ale nie przestawajmy działać metodycznie.
– Dokładnie – płynnie wszedł mu w słowo Jehan. – Powinniśmy wszystko sprawdzić i
sporządzić plan działania. W tym superkomputerze prawdopodobnie coś lub ktoś jest. Więc
przemyślmy to na spokojnie.
– Otóż to. Zapomnijmy na chwilę o tym głosie i przejdźmy dalej.
Jean zrobił pauzę, żeby wziąć oddech i po chwili znów powiedział jednocześnie z Jehanem:
– Zejdźmy na dół.
– Wróćmy na górę.
Dwaj chłopacy, najstarsi z całej piątki, spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.
– Co?
– Co?
– Ewidentnie na dole są skanery, więc ten superkomputer prawdopodobnie przechowuje w
sobie świat wirtualny. Powinniśmy sprawdzić, czy wszystkie programy stabilizujące działają i
zwirtualizować się – tam znajdziemy odpowiedzi na większość pytań.
– Jasne. I masę kłopotów, może nawet ogrom niebezpieczeństwa. Powinniśmy wyłączyć tą
maszynę i następnym razem przyjść z odpowiednim sprzętem, podłączyć się i
przeanalizować, co to tak dokładnie jest nim zrobimy coś głupiego. Widzisz, co to jest? –
Jehan wskazał wzburzony na napęd wbudowany w bok konsoli. – Wejście na płytę CD, takie
jak na eksponacie piętro wyżej. Nie zdziwię się, jeśli coś tutaj chodzi w ogóle na dużych
dyskietkach. Poruszamy się kompletnie po omacku.
W połowie monologu chłopaka Jean obrócił się na fotelu i zaczął uderzać w klawisze na
konsoli. Jehan warknął gniewnie:
– Dobra, rób co chcesz – i ruszył w stronę drabinki. – Maya!
Dziewczyna podbiegła do niego i rzuciła zaniepokojona zniżonym głosem:
– Myślisz, że powinniśmy powiedzieć o tym Amber albo panu Graffenowi?
Jehan westchnął i potarł skronie obiema dłońmi.
– Nie wiem. Naprawdę.
– Hej! – krzyknęła do rodzeństwa Miriam. – Dajcie spokój. Jeśli chcecie – wracajcie. Ale
przyszliśmy tu razem. Chodźcie. Od początku o to chodziło. O wirtualizację w naszym
własnym świecie. I wszystko jest tutaj dla nas gotowe! – dziewczyna chwyciła za podłokietnik
fotela, odciągnęła Jeana od klawiatury i zawiesiła się na jego ramieniu. – No dawaj, powiedz
im!
Chłopak zaczerwieniony wyswobodził się z uścisku Miriam i zerknął ostatni raz z miną znawcy
na pobieżnie przejrzany kod wirtualizacji.
– Wszystko, czego potrzeba, to wciśnięcie kilku klawiszy.
– Widzicie? – ucieszyła się Miram i klepnęła konsolę otwartą dłonią. Pod wpływem uderzenia
na ziemię posypało się „N”, „D” i lewy Shift.
Jehan zwiesił głowę w geście kapitulacji i oparł się o ścianę przy drabince z ponurą miną.
Maya co chwila zerkając na brata ruszyła niepewnym krokiem do przyjaciół.
– No dobra! – Jean zatarł dłonie, wstał z fotela i zaczął komenderować. – Andre, przejmujesz
stery, Miriam, chodź ze mną na dół. Będziemy się wirtualizować pojedynczo, na wszelki
wypadek.
Kiedy dwójka schodziła na dół, Jehan zrezygnowany podszedł do konsoli i stanął za fotelem.
Wyciągnął komunikator, połączył się z Miriam i ustawił głośność i czułość na taki poziom, by
urządzenie umożliwiało rozmowę między poziomem interfejsu i salą skanerów.
– Jesteśmy gotowi – zakomunikował z dołu Jean. – Otwórzcie pierwszy skaner. Ja pójdę jako
pierwszy. Wiesz, co robić, Andre?
– Tak mi się wydaje, wszystko jasne.
– Ok, na mój znak. 3, 2, 1…
Portugalczyk zaczął przeprowadzać procedurę wirtualizacji. Gdy do ostatniej komendy
zatwierdzającej musiał użyć shifta, zaczął schylać się spanikowany po walające się po
podłodze klawisze. Widząc to, Jehan z ociąganiem sięgnął w stronę siostry i wyciągnął jej
różowych włosów jedną ze spinek. Dziewczyna była tak zaaferowana, że nawet tego nie
zauważyła. Chłopak wygiął ozdobę w palcach i przy jej użyciu dokończył szybko procedurę
wirtualizacji.
Andre podniósł na przyjaciela zdziwione spojrzeniem, po czym już nieco uspokojony skupił
ponownie swoją uwagę na monitorze.
– Jean jest zdematerializowany, w drodze i… proces się nie powiódł.
– Co to niby znaczy!? Jego skaner się otworzył, i jest pusty! Gdzie on niby jest?!
Jehan stracił cierpliwość i zepchnął towarzysza z fotela. Andre nie protestował.
– Wygląda na to, że w buforze są cztery sygnatury, i żadna z nich nie ma protokołów wyjścia.
– Czyli!?
– Nie ma pojęcia! Właśnie dlatego nie chciałem tego robić. Może jest tam jeszcze kilka osób,
a może go poćwiartowało! – Jehan wziął głęboki wdech i spróbował się uspokoić. Zaczął
myśleć na głos – W tej chwili najniebezpieczniejsza jest bezczynność. Jeśli nic nie zrobimy,
sygnatury zaczną się degenerować, a wtedy koniec, no i jest za mało czasu, żeby ściągnąć
pomoc. Jedyne wyjście to… awaryjne opróżnienie bufora. Zobaczmy, czy to coś da.
Czasem są takie dni, że wszystko się sypie, i zastanawiasz się, czy naprawdę wepchnięcie się
wczoraj przed tamtą tlenioną laskę w hipermarkecie zasługuje na taką karę. Karma to
najwyraźniej selektywnie rozregulowana zasada.
No bo jak to jest, że wstajesz sobie spokojnie i po porannym treningu szermierki szykujesz się
na rutynowy patrol w Korze, a kilka godzin później stoisz… nie wiadomo gdzie, jest ciemno,
wszędzie leżą jakieś kable i rury, dookoła trzy wielkie tuby, wyglądające jak pokraczna wersja
komór wirtualizacyjnych… stoisz w groteskowym kombinezonie ninja i celujesz z pistoletu w
twarz przerażonej nastolatki. – myślał Leonard Atkins.
– Co ja wyprawiam? – mruknął do siebie i opuścił dobytą odruchowo broń. Spróbował zrobić
krok do przodu, ale z jakiegoś powodu ciało go zawiodło i musiał kurczowo chwycić się
krawędzi skanera, by utrzymać się na nogach.
To pewnie przez tą walkę – pomyślał. – To była wyjątkowo brutalna dewirtualizacja.
Kilka sekund temu Leonard zwirtualizował się w jakimś niebieskim korytarzu, który tylko
pozornie przypominał Korę. Z kolorystyki było mu bliżej do jednego z sektorów Lyoko. Ninja
natychmiast odruchowo spróbował przywołać miecze, ale w jego rękach pojawiło się tylko
jedno ostrze. Wtedy zza zakrętu wyszedł Ronin – taki kryptonim mu nadali. Najlepszy z
walczących po stronie Lyoko. Na rękach kogoś niósł. Szybko zostawił ją – bo to chyba była
ona – za zakrętem i ruszył do walki, ale gdyby ktoś kazał Atkinsowi zgadywać, powiedziałby,
że to była Gauthier, ta nowa małoletnia asystentka Schaefferowej.
Ronin ruszył na niego z niesamowitą prędkością w postaci rozmazanej plamy. Ciął podwójnie
z góry, ale nie docenił siły ninja, który przyjął cios płazem i odrzucił przeciwnika. Kiedy zaś
nagle w drugiej ręce Leonarda pojawiło się drugie ostrze, on sam był równie zdziwiony co
Wojownik Lyoko, który musiał rzucić się na ziemię, by uniknąć rozpruwającego brzuch ciosu.
W locie rzucił jeszcze swoją kataną. Ronin natychmiast poderwał się z ziemi i w piruecie ciął
od boku. Ninja zdecydował się zbić wirujące ostrze do dołu, tym samym wystawiając się na
drugi atak. Ronin ciął przeciwnika w ramię, zmuszając go do cofnięcia się pod sam zakręt
korytarza. Nagle tknięty przeczuciem ninja obrócił się na pięcie, unikając o włos podwójnych
ostrzy klona Ronina chowającego się za załomem. Cofnął się przy tym stronę oryginału, który
właśnie wymierzał cios znad głowy. Leonard w desperacji zasłonił się skrzyżowanymi
mieczami, a wtedy bliźniacze katany klona wystrzeliły z zabójczą prędkością i wbiły się w
odsłonięty tors ninja.
I zamiast pojawić się sali wirtualizacji, Leonard Atkinson pojawił się przed przestraszoną
nastolatką.
– Hej, cześć, kim jest… – zaczął mówić, ale urwał gdy zdołał odepchnąć się od skanera i unieść
wzrok na zbliżającą się z ogromną prędkością metalową rurkę w dłoniach dziewczyny,
celującą w jego głowę.
O rany, serio?!
Autor: Qazqweop
Subscribe
Login
0 komentarzy