Rozdział 1 – “Przypadki się nie zdarzają”

Wypadki się zdarzają. Przynajmniej tak ludzie wyjaśniają nieszczęścia i różne inne niezwykłe wydarzenia. Ja jednak nie jestem takim człowiekiem. Wszystko dzieje się po coś jest inną frazą, w którą wierzą ludzie. Ja należę właśnie do nich. Od bycia oszukanym ze względu na swoją głupotę po brak śniegu w zimie. Niektóre rzeczy jestem w stanie wyjaśnić, innych nie. To była właśnie jedna z sytuacji, których nie mogłem nawet zrozumieć, co dopiero wyjaśnić. 

Tego ranka obudziłem się z wyjątkowo obolałymi plecami. Obróciłem się i podniosłem pomagając sobie rękami i kolanami, patrząc prosto w ziemię. Jednak ziemia wyglądała… delikatnie mówiąc, dziwnie. Ni mniej ni więcej, była to cyfrowa ziemia. Gdy przejechałem po niej dłonią poczułem, że jest gładka, nie zaś jak się spodziewałem twarda i kamienista. Było to niepokojące, by nie powiedzieć dosadniej.

“Czy ktoś mi czegoś dosypał?” powiedziałem sam do siebie, podnosząc się. Rozejrzałem się. Jedynym co widziałem dookoła były drzewa i ziemia. Pojedyncze skały rozrzucone w różnych miejscach tworzyły dosyć pusty obraz lasu. Pytanie, dlaczego ja tutaj byłem?


“Ok, moje sny wskakują zazwyczaj na jakąś minutę przed przebudzeniem, więc albo to się zmieniło, albo to się dzieje naprawdę,” powiedziałem, natychmiast odrzucając tą drugą opcję. Wiedziałem, że Kod Lyoko był tylko kreskówką, nie istniał naprawdę. Cóż, może i istniał gdzieś, dla tych którzy wierzą w alternatywne wszechświaty i tego typu bzdury. Prawdopodobne miałem teraz bardzo realistyczny sen. Chociaż nie było to aż takie nieprzyjemne.


Przyjrzałem się swojemu strojowi i ku mojej uciesze, nosiłem ceremonialne szaty Jedi z gry Force Unleashed (tak, jestem fanem Gwiezdnych Wojen). Te szaty nie tylko wyglądały niesamowicie, ale również świetnie się nosiły. Kozackie i zaskakująco wygodne. Tak, to musiał być sen. Za bardzo odpowiadało to mojej wyobraźni.

Spojrzałem na swój pas, ale co zaskakujące, nie było przy nim miecza świetlnego. Byłem trochę zawiedziony, ale po chwili zacząłem szukać przy swoim ciele jakiejś broni. Zauważyłem końce ostrzy wystające z obu stron za moimi plecami i nieświadomie sięgnąłem rękojeści. Nie wyciągnąłem ich z uchwytów, ale dziwnie było mieć je w tym miejscu. Bawiłem się tak często gdy byłem młodszy, ale to nigdy nie było naprawdę.

Wtedy poczułem dziwne mrowienie z tyłu głowy. Nie było nieprzyjemne, raczej jakby ktoś przyłożył mi przyrząd do masażu do czaszki. Odwróciłem się i zobaczyłem grupkę małym potworów zmierzających w moim kierunku. Były to te małe potwory, których nazwy nigdy nie pamiętałem. Spójrzmy prawdzie w oczy, one zawsze były najmniej groźnymi przeciwnikami w serialu. Nazywały się.. Karaluchy. Tak, teraz pamiętam.

Tak czy inaczej jednak, na pewno nie były przyjazne. Tyle wiedziałem. Miałem dwie możliwości. Uciekać jak suka, albo szybko nauczyć się używać moich broni. Jako, że nie mogłem tutaj umrzeć, nie miałem czym się martwić. Chociaż, sen albo nie, nie przepadałem gdy ktoś we mnie strzelał.

Wyciągnąłem oba miecze i trzymałem je w niezgrabnej postawie. Próbowałem naśladować to co widziałem w filmach, ale moja postawa była całkowicie zła. Nie wydawało mi się to tak ważne, ale szybko przekonałem się, że byłem w błędzie.

Trzy Karaluchy które mnie ścigały, podeszły bliżej po czym zaczęły strzelać, traktując mnie najwyraźniej jako cel do ćwiczeń. Ruszyłem moimi ostrzami w niezdarnej próbie zablokowania laserów, ale nic z tego nie wyszło. Strzały nie trafiły we mnie. Pamiętałem, że te potwory nigdy nie były najlepszymi strzelcami, ale potrafiły utrzymywać nieprzerwanie stały ogień.

Ze strzałów które mnie dosięgnęły, zdołałem zablokować kilka zanim moja niewłaściwa postawa, naiwność w walce mieczem oraz nieudolne ruchy spowodowały, że przewróciłem się i oberwałem laserem w kolano.

“Ah, szlag!” krzyknąłem, starając się utrzymać miecze w dłoniach. Wtedy do mnie dotarło. To bolało jak cholera. Co oznaczało, że to nie jest sen. To podnosi moje gówniane szczęście na zupełnie nowy poziom. Ucieczka była teraz pierwszą rzeczą, o której pomyślałem.


Schowałem miecze do uchwytów, po czym zacząłem biec w przeciwny kierunek do potworów. Teraz jeszcze bardziej cieszyłem się, że były one marnymi strzelcami. Gdyby to był Krab, Blok, czy broń Boże Megaczołg, miałbym totalnie przerąbane. 

Biegłem nie oglądając się za siebie. Nie byłem jak ci idioci z horrorów. Nie musiałem patrzeć za siebie, wiedziałem co tam jest. Śmierć. Śmierć była za mną. Biegnij dalej, nie przewróć się o coś i nie zginiesz. Proste.


Wprost przed sobą zobaczyłem nieaktywną wieżę, co oznaczało że nie trafiłem w środek jakiegoś wielkiego ataku Xany, czy innego gówna. Dzięki Bogu.

Wieża nie odrzuciła mnie, więc mogłem wbiec do środka i złapać oddech. Wiedziałem, że stwory nie mogły wchodzić do dezaktywowanych wież, więc byłem na razie bezpieczny. Gorzej, gdyby goniły mnie Megaczołgi. Chociaż gdyby tak było, prawdopodobnie nie zdołałbym w ogóle tutaj dotrzeć.

Gdy moje tętno zwolniło do normalniejszego rytmu, zacząłem po cichu trawić to, że w jakiś sposób trafiłem do świata Kodu Lyoko, gdzie mogłem zginąć o wiele łatwiej niż w moim własnym. Był spieprzony, ale nie było w nim dziwnie wyglądających potworów strzelających w ciebie laserami, czy psychotycznych sztucznych inteligencji przejmujących kontrolę nad maszynami i żywymi istotami i zmuszających je do wykonywania swoich złowrogich zamiarów. No i biorąc pod uwagę, że jedyną rzeczą która wychodziła mi w prawdziwym świecie, jeśli chodzi o umiejętności fizyczne było bieganie, musiałem szybko nauczyć się walczyć, albo było po mnie.

“Ok, spokojnie. Biorąc pod uwagę to, że nie umiem się bronić i nie jestem pewien czy punkty życia regenerują się po spędzeniu wystarczająco długiego czasu w Lyoko, nie mogę stąd wychodzić jeśli nie chcę zginąć,” pomyślałem do siebie.

Usiadłem pośrodku wieży i położyłem się na plecach. Gdy wyobrażałem sobie, jak byłoby być w Lyoko i jakie moce miałbym tam, nigdy nie przypuszczałem, że to się stanie naprawdę!

Wyciągnąłem miecz zza pleców, unosząc go by się mu przyjrzeć. Sytuacja była spieprzona, ale przynajmniej miałem dwa fajne miecze. Których nie potrafiłem używać, co czyniło moje szanse na wyjście stąd bardzo małymi.

Nie chciałem próbować nimi ćwiczyć, na wypadek gdybym przypadkowo zabił się za ich pomocą. Myślałem o Lyoko jak o każdej innej grze, a w większości gier możesz umrzeć od strzału stopę, jeśli masz wystarczająco mało zdrowia – lub, w tym wypadku, punktów życia.

Jeśli nie potrzebowałem jedzenia, właściwie mogłem tu zaczekać, aż pojawią się dzieciaki. Być może pomogliby mi i dali podwózkę do realnego świata. Może wtedy mógłbym wrócić do mojego wszechświata. Z drugiej strony, nie chciałbym się znaleźć w realnym świecie Kodu Lyoko, gdzie miałbym o wiele mniej możliwości by uciekać, chować się i przeżyć różne ataki XANA’y. Mówcie co chcecie o SI, ale miał wiele różnych pomysłów jak próbować zabijać ludzi. Irytujące i kompletnie bezowocne, ale miał ich dużo i były kompletnie nieprzewidywalne.


Uśmiechnąłem się, gdy przyszła mi myśl. Wiedziałem co się wydarzy w przyszłości. Przynajmniej, w wielu ważniejszych odcinkach. Nakłonić Jeremiego by zaczął wcześniej pracować nad Sektorem Piątym, sprowadzić Aelitę na Ziemię zanim XANA zdąży ukraść jej część która związała ją z superkomputerem. Byłoby tyle korzyści. Myśląc o tym, moja obecność tutaj tylko by pomogła. Musiałem tylko uważać, by samemu nie zostać opętanym przez Xanę lub umrzeć. Tak czy inaczej, miałem cel. Ale najpierw, musiałem zaczekać aż pojawi się paczka.

Autor: The Blade of Osh-Tekk
Tłumaczenie: Likki (https://www.facebook.com/fanfictionpopolsku)

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments