To, że zaklęcie wskazywało na okolice fabryki, wcale nie musiało oznaczać korelacji ze sprzętem w jej podziemiach. Magia miała w zwyczaju spierać się ze zdrowym rozsądkiem, ale William w czuł w swoim pełnym niepokoju wrzeniu pod skórą lęk o obrócenie się jego obaw w rzeczywistość.
„Nie. On nie żyje. Jego już nie ma. Nie ma!”
Z duszą na ramieniu – dosłownie, bo Odd poszedł z nim tam następnej nocy jako duch – postanowił rzucić zaklęcie w okolicach starej fabryki samochodów.
Musieli tylko znaleźć dobre miejsce, by nikogo zbyt mocno nie zaciekawiła srebrna poświata. William musiał sobie jakoś doświetlać otoczenie by zobaczyć, co mu wskaże dym z rzuconego czaru.– Nie panikujesz za mocno? To, że zaklęcie wcześniej wskazało nam… – Odd, kurwa, nie teraz.
Nie z takimi tekstami.
Nie z zarzutem. Jeżeli chodziło o fabrykę, nie miał prawa mu mówić takich rzeczy. Nie wiedzieli tego wszystkiego, co miało miejsce właśnie tam.
Znali tylko ułamek tej historii – tyle, ile chcieli.
Teraz? Przed bólem chroniła go jego nowa moc. Nie ta, którą miał w Lyoko: nie ten smolisty dym, a ogień, którym mógłby to miejsce wypalić do cna.
– Nie ruszaj sam. – mruknął William. – Może i jesteś w równoległym do mnie wymiarze, ale ja cię mogę nie obronić, jeżeli coś się zainteresuje.
– No… musiałbym cię pewnie ściągnąć do siebie.
– Co może się pojawić również tutaj, kołku. – wiedźma obrzucił Odda swoim co najmniej niezadowolonym spojrzeniem. – Jeżeli coś załatwi moje naczynie, jak wy, Wieszczkowie, nazywacie ciała, gdy będę tutaj… to równie dobrze jestem w tej chwili kolejnym Zalęknionym do odesłania.
– Dlatego jeżeli zrobi się gorąco, to stąd spadamy. Zrobisz nam teleport.
„Postaram się”.
Srebrny płomień oświetlił opuszczoną halę produkcyjną. Dym uniósł się nad znalezione w zakamarkach Internetu plany fabryki. Krążył, ale nie był w stanie zatrzymać się nad jednym punktem.
Odd niespokojnie rozglądał się wokół nich.
– Powietrze jest przeładowane, Will. Tutaj… dosłownie się roi od kolejnych nitek energii.
Wieszczek widział więcej niż Dunbar, będąc w rzeczywistości dusz. Przy jego głowie śmigały kolorowe wiązki, odbijając się od każdego przedmiotu, jaki napotykały na swojej drodze.
Sterta żelastwa niemalże skrzyła się od przechodzących przez nią wyładowań. Kałuża z deszczówki z dziurawego dachu co jakiś czas próbowała wrzeć. Liny z belek pod sufitem plątały się.
Coś działało w tej fabryce, ale to nie do końca chyba mogło mieć związek z zagrzebanym pod ziemią laboratorium i obecnym tam Superkomputerem.
– Ktoś… tu często bywał.
– Ja. Ja byłem, ale … tylko po to, żeby nie spalić niczego w internacie.
„Oh”.
– Tyle, że twoje płomienie same w sobie nie byłyby w stanie doprowadzić do takiego przeładowania, Wiedźmo.
To jednak za mocno nie uspokoiło Williama.
„Ale co, jeżeli to przyszło tutaj za mną?”
– Przypomnij, jak długo już trwa ten zwiększony ruch w rzeczywistości? – zapytał, nie spuszczając wzroku z wijącego się dymu.
„Za dużo magii. Zaklęcie nie jest w stanie niczego znaleźć. Muszę zmienić miejsce”.
– Od… września.
„Zanim obudziły się płomienie”.
– W Kadic nagle zrobiło się więcej zabłąkanych?
– Było również… dwóch zalęknionych.
„Kurwa…”
Zalęknieni to ci, którzy tak definitywnie nie mogli wrócić do swojego naczynia – bo to nie posiadało już swoich funkcji życiowych. Dla nich pozostawała tylko jedna droga i prowadziła na drugą stronę w asyście wieszczka, przez którego zostawali złapani w rzeczywistości dusz.
– I…
– Odprowadziłem ich.
W głosie Odda zabrakło tej charakterystycznej, wesołkowatej nuty. William finalnie dosłyszał w nim brzemię obowiązku. Nie musiał nawet odwracać się, by domyślić się, że blondyn na krótką chwilę spochmurniał.
Tylko na moment.
On już nawykł do swojej roli i zadania wiecznego motania się między światami. Do powinności, która mu przypadła tylko przez fakt swojego nietypowego pochodzenia. Dlatego za moment znowu brzmiał jak znany Williamowi Odd, ale już wrażenie trzymało się go zupełnie inne.
– Ktoś tu w takim razie przychodzi regularnie. – stwierdził William. – A jeżeli ktoś tu często przychodzi, to… nie możemy mieć pewności co do jego zamiarów ani… że nie znalazł, co tu jest pod ziemią.
– Jeremie zablokował windę. Zrobił też jakieś spięcie w kontrolerze. Wiesz, uziemił ją na dobre.
„Czy to dobrze? Czy to źle?”
– Czy na dół są jakieś inne zejścia? – William rozproszył dym z zaklęcia. I tak za wiele im nie mówiło.
– Nie jest takie proste do znalezienia…
– Gdzie?
Odd nie odpowiedział. William ciężko westchnął.
– Niech zgadnę. Albo mi sam z siebie nie chcesz powiedzieć, albo wszyscy umówiliście się na jakąś popieprzoną pseudo-omertę. – skwitował z lekkim niesmakiem Dunbar.
– Stary, słuchaj… sam wiesz, że to jest nieco śliski…
– Odd, do kurwy! W tej chwili nie wiem, czy jest bardziej śliski temat od tego, co tu się właśnie dzieje i czemu tu w ogóle jesteśmy!
William, dotychczas klęczący na ziemi, raptownie poderwał się na równe nogi i odwrócił w stronę Odda, obrzucając go gniewnym spojrzeniem.
Czuł pieczenie w dłoniach, a srebrna poświata oświetliła jego twarz.
– Ktoś pewnie ściąga ludzi w rzeczywistość, w której nigdy nie powinni się znaleźć. Być może tak jak ja w Lyoko, ale to się, kurwa, stało! Tylko, jak mnie udało się stamtąd wyciągnąć, to ci ludzie, których coś tam może wabić, mogą nie mieć tyle szczęścia.
– Ale czemu z tym chcesz wiązać Xanę?
– A myślisz, że nie da się w sieci znaleźć jakichś dziwnych blogów z instrukcjami od pseudoczarodziejów!? Ile to roboty dla tego drania stworzyć coś takiego, skoro jest w stanie opętać pieprzoną lodówkę?!
– Ale… nawet, jeżeli. To my tego sami nie sprawdzimy, a Xana nie żyje, William.
„Wiem”.
„Nie byłbym taki pewien”.
„Zginął”.
„Straciłem pewność”.
Magia i nauka (zdrowy rozsądek) zawsze się ze sobą ścierały.
– Jeremie zablokował windę. Inne przejście jest przez pustelnię. Jeszcze inne przez Kadic. Nikt o nich nie wie poza nami.
Ale Williama to nie urządzało. To było za mało.
– On nie żyje. I pewnie ktoś skorzystał z tego miejsca więcej, niż raz. Być może… to jest całość naszej sprawy, William.
— *** —
Nie należy zwracać się do nieznajomych sobie sił po zapadnięciu zmroku – to prosta droga do zguby.
Rzeczywistością dusz wstrząsnął przeraźliwy krzyk, gdy Sissi Delmas zobaczyła swoje nieruchome ciało, leżące na trawniku w parku. Wokół niego jeszcze wirowały rozrzucone kartki, puszczone przy upadku.
– Jakież urocze naczynie…
Głos dochodził spomiędzy zarośli, z których wyszedł czarny wilk o białych, pozbawionych tęczówek ślepiach. Leniwie stawiał łapę za łapą.
– Trochę kruche, ale… nada się…
– Hah, powodzenia! – rozległ się kolejny, już bardziej znajomy przerażonej dziewczynie głos. – Banzai!
Autorka: Morrigan