Część 5

Wieszczki rodziły się gotowe do wędrowania na granicy światów. Mówiono, że nie imali się najmocniej którejkolwiek ze stron, ponieważ na pewnym etapie i tak przestawali rozróżniać, co należało do przestrzeni fizycznej, a co zaś do rzeczywistości dusz. Ich umysły stanowiły otwarte korytarze.

William nie wiedział, co z tego było prawdą, a co mitem.

Nie wiedział również, czy to z tym miał do czynienia tamtej nocy – przypuszczał, że prawdopodobnie to była wieszczka, o której znalazł wzmianki w księgach zostawionych mu przez matkę – gdy wybrał się na jeden ze swoich spacerów po Kadic poza własnym ciałem. Wiedział, że nie do końca powinien to robić sam. Pokusa bywała jednak czasem wiele silniejsza niż zdrowy rozsądek. Twierdził, że może kiedyś taka zdolność mu się przyda.

Miał zresztą swój płomień, który go prowadził przez ciemność.

A tylko wieszczki były w stanie sprowadzać zabłąkanych na odpowiednie tory, bo to właśnie tego skowyt William usłyszał kilka nocy wstecz.

W Kadic była wieszczka, a on musiał ustalić, kto to był i czy mu nie zagrażał.

Jednocześnie również wiedział, że nie miał większych szans z nią na gruncie rzeczywistości dusz. To było ulubione ich pole bitew, w którym mogli zrobić wiele rzeczy – i mówiono, że były straszne. Nie znalazł jednak, co to mogłoby być. Księgi jak na razie o tym milczały, a czytał je w każdej możliwej chwili – kupił nieprześwitujące, materiałowe obłożenie, w które zawinął oprawę książki i wyciągał ją na przerwach. Nauczył się chronić jej treść przed oczami postronnych.

Wystarczyło drobne zaklęcie zamieniające tekst, którego dość szybko się nauczył. Wystarczyło tylko drobne ciepełko pod skórą, aby je wywołać. Mały nakład sił. Stał się to jeden z jego ulubionych psikusów, jakie stosował na drażniących go osobach podczas zajęć.

Gdy nauczyciel poprosił o przeczytanie głośno treści zadania, on pod ławką pstrykał palcami i obserwował, jak jego ofiara motała się ku zdenerwowaniu nauczyciela i uciesze reszty klasy. Czy było to wredne i niezbyt wypadało osobie z jednego ze starszych, wiedźmich rodów? Oczywiście. Czy niektórym się to należało? Jak najbardziej.

William nie traktował to jako coś personalnego. Po prostu praktykował, bo na tym wiedział, że nikt go nie nakryje. Przynajmniej robił to dnia, w którym odkrył tę dziwną obecność… potem zaczął się bardziej pilnować.

Co nie zmieniało faktu, że musiał dowiedzieć się, z czym miał do czynienia, jakie to mogło mieć zamiary i dlaczego właśnie się ujawniło?

A może było tu od dawna, ale nie zauważył? Kogo powinien podejrzewać? Czy to był ktoś z Kadic? Nie wiedział, na jaką odległość wieszczkowie oddalali się od swojego ciała, jakie częściej raczej nazywali naczyniem. Często okazywali się w nim jedynie gośćmi.

Był jeden sposób, w jaki to mógł zrobić. W torbie właśnie miał zioła, jakie zebrał podczas biologii z panią Hertz – swoją drogą, dostał pochwałę za tak dokładne poszukiwania roślin i ich opisanie. Patrzyła dość krzywo jednak na ich zrywanie, więc musiał je sobie wpychać w torbę po kryjomu. Ku niezrozumieniu niektórych kolegów z klasy, rzecz jasna, ale nie odważyli się niczego powiedzieć.

Było coś w jego spojrzeniu, co ich przed tym zatrzymywało. Nie do końca umieli powiedzieć, co, ale niektórzy opisywali to jako płomienie w jego oczach: zapowiedź odwetu, gdyby tylko spróbowali jakkolwiek jemu zaszkodzić.

Co nie zmieniało faktu, że słyszano w zaciszu pokojów, w towarzyskich rozmowach, że zachowywał się raczej dziwnie i to nie było coś, co obserwowało się pod koniec jego gimnazjum. To było coś nowego. Jeżeli wtedy zachowywał się jak kompletny idiota, teraz miał w sobie pewność swoich działań i nie miał zamiaru pozwalać, aby ktokolwiek właził mu z tym w drogę.

~*~

Poczekał, aż Jim skończy sprawdzać pokoje i aż światło na korytarzach zgaśnie. Wiedział, że wuefista poszedł już wtedy do swojej kanciapy, a tego wieczoru nie planował raczej za mocno interesować się poczynaniami uczniów. Emitowano mecz piłki nożnej, w którym grała uwielbiana przez niego drużyna. To raczej uczniowie powinni strzec się wrzasków kibicującego Moralesa.

William zszedł z krzesła i przyklęknął przy łóżku, spod którego wyciągnął swoją torbę, świece, blaszaną miskę i kredę. Zaczął rysować na podłodze kolejne znaki, jakich potrzebował do zaklęcia odpowiedzialnego za wskazanie mu na wydrukowanej mapie kampusu położenia wieszczki. Kartkę położył w środku. W misce złożył zioła, które dotychczas stały na parapecie, w kubku z wodą, aby nie zwiędły do czasu rzucenia zaklęcia.

Nad dłonią przywołał niewielki ognik, który rozstrzelił się ku czterem świecom postawionym na podłodze, symbolizującym cztery strony świata.

Klęknął przed miską z ziołami. Ostatnio ją wyszorował, ale widać było na niej jeszcze osad spalenizny. Modlił się, aby i tym razem nie uruchomił się żaden alarm przeciwpożarowy. Wiele ryzykował, odprawiając tu w ogóle zaklęcia. Jedną z myśli było zrobienie tego w fabryce, ale… jeżeli istota była tutaj, to wówczas bardzo by sobie utrudnił zadanie odnalezienia. O ile nie uniemożliwił.

– Przyjdź i wskaż mi, z czym mam do czynienia. – wyszeptał, dłonią przykrywając wierzch miski. Poczuł generujące się ciepło w jej środku, a następnie spomiędzy palców zaczęły wyglądać srebrne płomienie oraz jasny dym. Zioła zaczęły się skręcać i do nosa uderzył mu zapach spalenizny.

Nie miał przy sobie niczego, co mogłoby należeć do wieszczki – a przychodził wyłącznie z własną intencją.

– Zdradź mi… gdzie on jest. Kim jest. – pociągnął dalej. Utkwił wzrok w chmarze dymu kotłującej się na wysokości jego oczu. Zaczął wirować, uniósł się nad kartką i wirował, jakby nie umiał się zdecydować.

Aż nagle się nie rozwiał. William poderwał się i odskoczył od miseczki, w której zioła powoli dogasały.

– Oh, tu jest nasza wiedźma! Nie spodziewałem się akurat Ciebie, William.

Dłoń w odruchu oblekła się w płomień, gdy Dunbar odwracał się za siebie. Nie zdążył jednak. Poczuł zimne palce na swoim czole, a jego ręce opadły.

– Muszę przyznać, że zrobiłeś mi niezłą niespodziankę. Wiedźma Srebrnego Płomienia, jeden ze starszych rodów! No coś takiego.

Dym poszybował w stronę, z której William czuł ten chłód. Ujawnił on najpierw dłoń, następnie rękę i powędrował aż do głowy.

Przed sobą zobaczył uśmiechniętą twarz Odda Della Robbii.

– No, to znalazłeś mnie! Wieszczek do usług. Spotkajmy się jutro przy bramie parku. Ah, i zbierz klamoty. Mecz chyba nie idzie, więc Jim zrobi drugi obchód. Słabo, jakby poczuł spaleniznę~

Autorka: Morrigan

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments