Część 4

Pstryk. Srebrny ognik pojawił się nad dłonią, rozświetlając ciemność korytarza. Rozejrzał się na lewo, na prawo, nim ruszył ze sklepu.

„Skup się. W tym miejscu tak łatwo się zgubić…”

William słyszał historie o duszach, które po opuszczenia swojego ciała nie były w stanie odnaleźć drogi powrotnej. O ludziach, którzy szukali wejścia do tego korytarza, bez żadnego przygotowania, by potem nie być w stanie z niego wyjść. Należało mieć coś, co oświetli drogę – i potrafić umiejętnie tego używać. Inaczej jedyne, co mógłby po sobie pozostawić, to materialna skorupa: puste opakowanie bez osobowości, uczuć, emocji, pasji i marzeń. Nie chciał stać się jedną z nich, a mimo to zdecydował się na wejście tu.

Wiedźmy, choć miały większe szanse na pomyślne wydostanie się z rzeczywistości dusz, nie mogły równać się z wieszczkami: urodzonymi, by wędrować na granicy światów.

Owiał go lekki chłód od podmuchu – zupełnie takiego, jakby ktoś przebiegł obok niego, poruszone powietrze połaskotało zaskoczoną twarz.

„Płomień. Utrzymaj go. Nie pozwól mu zagasnąć. Nie możesz”.

Drgnął. Ponownie skoncentrował się na unoszącym się nad dłonią ogniku. Krótko spojrzał za siebie. Ktokolwiek to był, jego sylwetka ledwie zamajaczyła w ciemnym korytarzu… i znikła. Zwrócił się w kierunku swojej drogi i postawił kolejny krok. Musiał tylko dojść do jego końca i znajdzie się u celu…

„Jeszcze trochę. Tylko do końca korytarza. Uda ci się”.

Dziesięć metrów. Dziewięć. Osiem…

Ciszę rzeczywistości rozdarł skowyt. Skulił się w miejscu i zacisnął powieki. Ręka cofnęła się o nieznaczne centymetry, płomyk niebezpiecznie zafalował. William z całych sił starał się go utrzymać przede wszystkim stabilny, dopóki nie uciszyło się.

Matka przestrzegała go przed wchodzeniem w tę rzeczywistość: roiło się w niej od różnych zjaw, od duchów, które nie opuściły tego świata, od zagubionych, zalęknionych, którzy popełnili błąd i przekroczyli granicę, nie mając niczego, co byłoby w stanie ich przyciągnąć z powrotem. Była doświadczoną wiedźmą. Znała ryzyko.

Jednak ta sylwetka, jaka przeszła wtedy obok niego nie wydawała się być żadną z nich. Jakaś część jego chciała cofnąć się i pójść za nią, odnaleźć i sprawdzić, co dokładnie napotkał. Zrobiłby to, gdyby tylko jego ciało nie było tak blisko.

Kolejne okrążenie Kadic wykonał pomyślnie. Prześlizgnął się przez uchylone drzwi i stanął przy łóżku, gdzie pod kocami zakopane było jego własne ciało. Klatka piersiowa miarowo unosiła się i opadała. Naczynie działało na podstawowych instrukcjach, polegało na pamięci mięśniowej i wyuczonych relacjach. Ale nie było nim, dopóki własną świadomością był od niego oddzielony.

– Wracam. – szepnął. Przed oczami stanęły mu tysiące jaskrawych kolorów nim jego świat zalała ciemność.

A ciało na łóżku finalnie poruszyło się, przeciągle mrucząc pod nosem. Przeciągnął się leniwie i otworzył oczy. Powiódł spojrzeniem, by te przyzwyczaiło się do nocnej ciemnicy w pokoju: w rzeczywistości dusz każdy kontur był wiele wyraźniejszy, nie potrzebował wytężać wzroku, a płomień i tak oświetlał mu drogę.

Usiadł na łóżku i sprawdził godzinę na telefonie: czwarta trzydzieści. Przetarł oczy.

Ktoś tu był. Z kim dokładnie minął się na korytarzu? Czy w pobliżu mógł mieć jeszcze inną wiedźmę, o której nie wiedział? Czy ten ktoś wiedział o nim? W teorii, powinien być dla takiej istoty tym samym, czym ona była dla niego: niewyraźnym konturem.

Skowyt rozległ się jakiś czas po tym, jak się z tym minął.

Różne rzeczy działy się podczas jego poprzednich wędrówek, ale… czy coś zaatakowało? Czy ta istota była napastnikiem? A może z czymś stanęła do walki, a on powinien ruszyć razem z nią?

„Kim jesteś? Kim jesteś? Kim… jesteś…?”

~*~

W ciemnym pokoju spało dwóch chłopaków. W nogach jednego z nich rozciągał się mały pies. Podniósł głowę, kiedy wyczuł ruch w pokoju: rozejrzał się, postawił uszy jak radary.

– Cśśś, Kiwi… nie chcemy obudzić Ulricha, prawda?~

Słysząc znajomy głos, pies zamerdał ogonem i położył się z powrotem na swoim miejscu.

Po chwili ciało właściciela poruszyło się nieznacznie na łóżku, przekręciło i nagrodziło pupila drapaniem przy uszach.

Zabłąkany został nakierowany na swoją ścieżkę.

Przeczucia się sprawdzały. Gdzieś w Kadic była wiedźma. Choć sylwetki nie mógł rozpoznać, tak widział unoszący się nad dłonią płomień. Stary ród. Trzymana w tajemnicy magia przed nieobdarzonymi.

Mężczyzna. To było rzadkie zjawisko wśród nich.

– Kim jesteś, panie wiedźmo?

I czy miało to związek ze zwiększoną aktywnością na granicy rzeczywistości?

Autorka: Morrigan

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments