Część 3

Wiele chętniej witał języki srebrnego płomienia niż smugi smolistego, czarnego dymu – tego samego, który nawiedzał go nocami w najgorszych koszmarach.
Nad tym ogniem potrafił zapanować. Nieposłuszny dym zaś wciskał się do nozdrzy i zatruwał go – truł, póki nie zostawało z niego nic. Te koszmary dopiero od niedawna zaczęły miewać swoje szczęśliwsze zakończenia. W jednych był w stanie się obronić, nim ktoś, kto kazał nazywać się mistrzem, wyciągnął po niego ponownie swoje ręce.

Nawoływał Williama z troską. Zawsze na początku ten głos był taki ciepły… zachęcający. Zupełnie, jakby wołał go ojciec. Potem pojawiała się nuta irytacji w tym głosie. Chłopak zazwyczaj ani drgnął. Nie umiał się ruszyć – nie był w stanie podejść bliżej, ale ucieczka tak samo okazywała się być niemożliwa.

I wtedy przychodził gniew.

Przed którym – William niedawno nauczył się bronić swoim własnym: tym uczuciem, które dosłownie mu wrzało pod skórą.

Srebrny płomień otaczał go jak najcieplejszy, ulubiony koc.

Nie będzie więcej żadną ofiarą. Nie będzie żadnym wrogiem… nie będzie potworem.

Ale wciąż w oczach innych był dziwakiem i samotnikiem.

~*~

Tego, jak ważnym okazywało się panowanie nad własnymi emocjami, może i nauczył się z czasem, ale na pewno odpowiednio szybko. Nie potrafił w zasadzie określić tak do końca, co było gorsze: docinki i dochodzące niekiedy zza jego pleców, ściszone głosy, czy też widok ludzi, których niegdyś uważał za przyjaciół… może bardziej jako dobry na takowych materiał, skoro przecież podzielili się z nim sekretem, jaki całą gromadą powinni bezwzględnie zabrać do grobów.

Za każdym takim razem czuł lekkie pieczenie pod skórą, która robiła się cieplejsza, niż zwykle. Wiedział, że przywołanie najdrobniejszej iskierki było kwestią jego jednego – mniej, czy bardziej rozważnego – ruchu. Podobnie również wiedział, że zrobienie tego to proszenie się o kłopoty.

Jak mógłby to wytłumaczyć? Powiedzieć, że był wiedźmą, dlatego umiał takie rzeczy? Prosta droga na oddział zamknięty, albo i… gdzie jeszcze dokładnie? Tak zakładając, że ktoś chciałby się przyjrzeć sprawie bliżej? Zdrowy rozsądek kazał trzymać w pewnych sprawach gębę zamkniętą na kłódkę.

To było podobne, jak tamto przyrzeczenie – o dochowanie tajemnicy: którego, swoją drogą, nigdy nie złamał.

– Przesuń się!

Ktokolwiek to był, mógł sobie spokojnie przejść obok. Miał dostatecznie dużo miejsca, ale jednak przyłożył z barku – William zatoczył się krok za siebie i gniewnie zerknął w stronę pleców odchodzącego, przypadkowego ucznia.

„Fuck the rules.”

– Kurwa! – dało się słyszeć, gdy zapalniczka uczniaka strzeliła mu w dłoni. Raczej niegroźnie. Zresztą, nie chciał mu robić żadnej krzywdy: bardziej miał ochotę pobawić się w całą tę mityczną „karmę”. Wystarczyło jedynie pstryknąć palcami. Sztuczkę podpatrzył podczas oglądania serialu „Supernatural” – tam tylko była bardziej brzemienna w skutkach.

– Dobrze Ci tak. – prychnął pod nosem William, zbierając się z miejsca, w którym stał.

Nie do końca poprawne i moralne – ale nauczył się, że jeżeli chciał przetrwać… to chyba niekiedy potrzebował drobniutkiej dawki skurwysyństwa we własnym wykonaniu.

Tak tylko ku przetrwaniu w tej ciut nieprzyjaznej rzeczywistości.

~*~

Srebrny ogień był przy nim cały czas – zmieniał się jedynie sposób, w jaką manifestował swoją obecność, czy też bardziej stopień jej nasilenia. Dlaczego nie odkrył tego wcześniej? To ułatwiłoby mu tak wiele. A może bardziej utrudniło?

Teraz jednak to nie miało znaczenia. Ważne, że miał – miał coś, co po raz pierwszy mogło mu pomóc stawić czoła koszmarom, w których do tej pory był tak… bezradny. Nic nie było w stanie wtedy rozświetlić tej ciemności, w jakiej znajdował się za każdym razem – obecnie zaś czarnowłosy unosił dłoń w kierunku smolistej chmury. Kłąb ten starał się przybrać ludzkie kształty.

Wreszcie, przeistoczył się w odzianego w czarny kombinezon wojownika, który w dłoniach dzierżył ciężki, oburęczny miecz.

– Jesteś w stanie to zrobić?

Wyzywające spojrzenie. Kpina w głosie.

Obleczona w płomienie dłoń drgnęła. Na twarzy wojownika pojawił się równie kpiący uśmieszek.

– Obaj wiemy doskonale, że nie. Czemu nie możesz tego, do cholery, zaakceptować? – zapytał, przechylając znajomo głowę na bok.

William spuścił na moment głowę, zbierając myśli. Przygryzł krótko wargę, przechylił własną łepetynę to na prawo, to lewo…

– Jest między nami zasadnicza różnica. – wreszcie odparł prawdziwy Dunbar – Widzisz… Ty nigdy nie byłeś mną, a pieprzoną podpuchą podstawioną w moje miejsce przez sfiksowanego wirucha. Moje myśli nigdy nie były Twoimi, a Twoje… moimi. To samo tyczy się tego spektrum. Jesteśmy różnymi istotami. A Ty… w zasadzie nawet nie istniejesz.

Odziany w czerń wojownik nie spodziewał się tego – wokół ich dwójki zebrała się większa ilość dymu.

– Jesteśmy jednym i tym samym!

– Nigdy nie byliśmy – płonący srebrem krąg zarysował się wokół Wiedźmy – A ja z chęcią popatrzę, jak Cię żrą te płomienie. By po prostu Ci o tym dobitnie przypomnieć. Stoi?

Miecz upadł z ciężkim łomotem.

Wojownik rozpłynął się – William pierwszy raz w życiu widział, by to płomienie rozrzedzały dym, ale tak się właśnie stało. Przeszłość została pogodzona z teraźniejszością.

~*~

Niedługo później, William otworzył oczy. Za oknem ponownie świtało.

Wstał z łóżka, ubrał się, zebrał plecak i jak co dzień zszedł na śniadanie. Po raz pierwszy od dawna nie czuł ciągłego pieczenia pod skórą.

Zupełnie tak… jakby jego nerwy znalazły wreszcie ukojenie.

Autorka: Morrigan

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments