Część 1

A cholera jasna! Khe, khe…! Co tu tyle dymu!? Dunbar, otwieraj! Zachciało się papierosków w pokoju, co!?

Szlag…”

Zdusił ogień pod kocem – odciął językom płomienia dostęp do tlenu. Pozostał tylko gryzący, unoszący się po pomieszczeniu dym. Płucami ścisnął kaszel – naprędce poderwał się z ziemi i doskoczył do okna – miał je tylko uchylić, ale otworzył je na oścież.

Oddychał głęboko, łapczywie chłonąc powietrze, którego aktualnie nieco mu brakowało. Szybko wytarł twarz rękawem – napad duszącego kaszlu wydusił spod powiek łzy.

– Dunbar!

– J-już…

Nawet głos miał nieco zachrypnięty Zanim odbił się od tego parapetu, spojrzał w stronę rozłożonego na ziemi koca.

Albo już mu odbiło do końca, albo naprawdę fotografia stanęła mu dłoni w srebrnym ogniu.

———

– Mówiłem – robiłem doświadczenie na chemię, tylko… nie wyszło.

William Dunbar mówił tę samą wersję już po raz trzeci: raz Jimowi, drugi wychowawcy i kolejny – dyrektorowi. Jean-Pierre z całej tej trójcy, po jakiej go przegnali, wydawał się być najbardziej skory do wiary uczniowi, że było to nic ponad nieszczęśliwy wypadek podczas wykonywania samodzielnego zadania na wyższą ocenę z przedmiotu.

Już dawno nikomu nie wcisnął takiej ściemy – tyle dobrze, że wielokrotnie powtarzane kłamstwo miało szansę zostać przyjęte jako prawda.

Nie można było licealiście również odmówić daru przekonywania, tak swoją drogą.

– I ten dym również był wynikiem tego doświadczenia? – Delmas poprawił okulary na nosie – Wasza klasa nie deklarowała żadnego rozszerzenia z chemii…

– Uch… Chciałem trochę podciągnąć ocenę…

Niewinny uśmieszek numer pięć, udanie speszonego całym zamieszaniem.

Jeżeli nie wiesz co robić – rżnij głupa. Na to zawsze się ktoś nabierze.

Pokoje nie były monitorowane, nikt nie był w stanie zweryfikować, jak było rzeczywiście. Jim tylko widział spopieloną kartkę…

…będącą niegdyś wspólną, wywołaną fotką Williama z Yumi, znalezioną przypadkiem, a przywołującą dość skrajne wspomnienia. Tylko… czemu, ni z gruchy ni z pietruchy, na samą myśl o spaleniu zdjęcia, to zajęło się ogniem i to w dodatku w odcieniach srebra? Google nic nie mówiło na ten temat – nawet uważał, by podczas wyszukiwania tej i innych, zazębiających się fraz, nie być połączonym z siecią szkolną. Jeszcze by go jednak jakoś z tym powiązali.

– N-naprawdę nie chciałem… tylko to za mocno buchnęło… m-musiałem źle odmierzyć proporcje i…

Okej, trochę go ściskało kaszlem, ale teraz musiał sobie trochę pomóc, zanim skończą mu się drogi “ucieczki”.

– Jim, odprowadź Williama do higienistki. Oczywiście, muszę powiadomić o zaistniałym incydencie twoich rodziców, ale… skoro mamy do czynienia z nieszczęśliwym wypadkiem, to nie wiem, czy tu cokolwiek mogę więcej.

I mówiąc to, dyrektor znacząco spojrzał w stronę wuefisty i opiekuna akademika zarazem. Zupełnie tak, jakby chciał mu powiedzieć “A jeszcze raz, do cholery, zacznij szukać dziury w całym – to zadbam osobiście, żebyś z takową skończył niekoniecznie w swoich drzwiach, Morales.”

———

Owszem, zdarzało mu się popalać papierosy: ale robił to akurat tak, by z łaski swojej, nie dać się na tym przyłapać. Już wystarczyło mu problemów w życiu. I tak, relatywnie niedawno mu odpuścili to, jak rzekomo odstawiał cyrki pod koniec gimnazjum.

Wciąż wygodniej było twierdzić, że odbiła mu szajba przez hormony, niż tłumaczyć, że rzeczywiście to nigdy nie był on, a niespełna rozumu polimorficzne spektrum stworzone na potrzeby krycia faktu, że prawdziwy William był pod butem wirusa na jakieś dobre pół roku.

Od swojego powrotu nie rozmawiał z wojownikami.

Zostawili go samego sobie – zupełnie jak kredowy obrys zwłok w serialach kryminalnych. Każdy taki kończył zmyty przez deszcz…

Przeniósł się do równoległej klasy by nie mieć styczności z Ishiyamą. Niech się bawi z Ulrichem.

Albo nim. Widać, że całkiem mu się to podobało.

Schował się za drzewem – tak, by nie było go widać z perspektywy szkolnego dziedzińca. Plecami oparł się o pień, z jednej kieszeni spodni wyciągnął paczkę z papierosami, z drugiej – chciał wydobyć zapalniczkę.

Skończyło się na chęci, bowiem w rzeczywistym świecie trudno było zrobić coś z niczego. “to nie tak, że ledwo trzy godziny temu w ręku ci się podpaliła fotka “.

Jak i mało rozsądnym było raczej ponownie truć się dymem, skoro niedawno się go naprawdę sporo nawdychał.

A może – tak, dopiero teraz pomyślał pod tym kątem – to była sprawka XANY?

Nie… to akurat byłoby zbyt oderwane od rzeczywistości, Chociaż, pewnie łatwiejsze do logicznego wyjaśnienia.

Jakieś zalążki, pakiety, exploity, ale nie, na litość boską, samozapłon zwykłej kartki!

Z frustracji machnął ręką, w której trzymał wyciągniętego z paczki papierosa: z początku miał go nie wyrzucać, tylko… poczuł z niego dym. Dymiło się od filtra, tuż przy jego palcach.

– Szlag…! – krótko zawołał, puszczając fajka.

Palił się. Mógłby przysiąc, że znów widział te srebrne iskierki!

Zwariowałem, prawda…? Ja zwariowałem…! T-to się nie dzieje, jestem w jakiejś chorej bańce… m-może dalej jestem pod kontrolą!? Czyli to wszystko to tylko złudzenie…? Te… te lata…?”

Szybko zadartą papierosa i oddalił się z miejsca zdarzenia – w głąb parku.

Zbyt realne… ale to, co dzieje się teraz – kuźwa, odklejone w cholerę, no!”

Wsadził dłonie w kieszenie kangurki – i szybko po chwili wyciągnął. Jeszcze brakowało, żeby sobie podpalił bluzę i to na własnym grzbiecie.

Przestań, kurwa…! To się nie dzieje!”

W takim razie… jak wytłumaczysz to, co się dzisiaj dzieje – czyżby jednak bańka?”

O tym że to nie była jednak żadna bańka, dowiedział się, kiedy zadzwonił telefon i dowiedział się że miał zaraz dotrzeć do szkoły, gdziekolwiek by nie był.

———

– Och, mój synek dorasta~! Nawet nie wiesz, jaka jestem z Ciebie dumna, Will!

– Um… m-mamo…?

– No co, skarbie? Mamy, co świętować! Jesteś wiedźmą!

William zamilkł. Gdyby miał okulary, właśnie by je zdjął, porządnie przetarł i ponownie założył. Zamiast tego, mógł tylko podnieść głos.

ŻE NIBY CO…!?

Cynthia Dunbar wydawała się być niesamowicie dumna z samej siebie z racji tego, że właśnie wywróciła jedynemu synowi świat do góry nogami.

– Wiedźmą. Tak, jak ja, twoja babcia, prababcia, pra-prababcia…

Wiedźmy nie istnieją! N-nawet, gdyby, to czemu n-nic…!?

Gorączkowo machał dłońmi, rozglądając się wokoło. Na mamę spojrzał dopiero po dłuższej chwili.

– Wiesz, synku… magią rzadko kiedy się parają w naszej rodzinie mężczyźni i u mało którego się odzywa… na przykład, twój wujek jest niemagiczny…

– I-i co z tego!? Na pewno wie!

– No wieee… Babcia musiała go uświadomić, zanim zszedł na zawał w wieku szesnastu lat, że ogień w kominku się nagle zrobił srebrny…

William oparł łokcie o blat stołu i ukrył twarz w dłoniach. Postarał się głębiej odetchnąć.

– I-i miałaś zamiar to przede mną ukrywać?

– Oj, synku… nikt się nie spodziewał, że jednak się to odezwie. Powiedziałabym Ci na dwudzieste pierwsze urodziny!

Przetarł oczy, odgarnął włosy.

– Jestem… wiedźmą. Jeszcze daj mi jakiś magiczny kocioł i miotłę… kurwa no…

– Wyrażaj się, srelu! Szanujmy się – teraz wiedźmy nie latają na miotłach. Mamy zaklęcia telepo-

– …jakie?

– …no tak. Czeka Cię dłuuuga droga… no cóż! Zostawię Ci księgi, będziesz miał co robić w wolnej chwili.

William spojrzał na matkę z niedowierzaniem.

– N-nie nauczysz mnie…!? Najpierw sam się przekonuję na sobie, że coś jest nie halo, prawie puszczam z dymem akademik, a potem mi mówisz, że sam się mam nauczyć…!?

– Synku… każda z nas musiała! Ale, spokojnie, uczcimy to, moja ty wiedźmo~! Po prostu… mam trochę spraw na głowie.

Wdech. Wydech.

Z frustracji, podpalił przypadkiem leżący obok zeszyt.

– Cudownie. – prychnął.

Autorka: Morrigan

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments