Rozdział trzeci

Podczas, gdy w lesie panował względny spokój w górach rozgrywał się istny horror. Ulrich nie pamiętał ile już naliczył Krabów. Wiedział jedynie, że było ich o wiele za dużo na jego samego, a też nikt specjalnie nie pieklił się do wysłania wsparcia. Od kilku miesięcy komunikacja Strażników leżała i nie zamierzała się podnieść nieważne jak samuraj o to prosił.

Zacisnął pięść na rękojeści katany, drugą oparł o skałę zaczynając powoli wychylać się ze swojej kryjówki. Kraby mieniły mu się już w oczach, ale aktualnie zauważył tylko trzy. Miał jednak dziwne przeświadczenie, że to nie był koniec.

Zaczął. Wyszedł w końcu z kryjówki i załatwił jednego Kraba przy użyciu Super-Sprintu. Potwór nawet nie wiedział co go trafiło i już leżał martwy, rozbity na części pierwsze. Drugi Krab wystrzelił salwę laserów w stronę samuraja, tak samo jak trzeci chwilę potem. Ulrich oberwał dwa razy w ramię.

Zatoczył się, przyspieszając byleby nie stracić równowagi. Załatwił drugiego Kraba, ale trzeci zdołał go powalić, jednak nie zabił go. Potwór rozpadł się na drobne kawałki poprzez uderzenie w znak na grzbiecie. Jednakże jego zabójcą nie był samuraj, a ktoś inny.

– Potrzebujesz pomocy?

Delikatny głos przebił się przez agonalne stęki potwora ujawniając swoją właścicielkę. Ulrich przewrócił się na brzuch, by ją zobaczyć i uśmiechnął się od razu. Czarnowłosa dziewczyna stanęła nad nim łapiąc w dłoń jeden ze swoich wachlarzy.

– Przyda się – podniósł się. – Dzięki.

Oczywiście, że Yumi była tą, która przyszła mu na ratunek. Nie podejrzewałby nikogo innego, nawet Odda, bo ten zaprzestał jakiegokolwiek kontaktu od paru tygodni. To bolało, bo wszystkie jego znajomości rozpadały się w drobny mak.

Przynajmniej William już nie wchodzi mi w drogę.

Tak pomyślał, ale zaraz potem ugryzł się w język. Czasem się na tym łapał. William dał się złapać, zawładnąć sobą, rzucił się jak głupi na Scyfozoę, ale nie miał doświadczenia. Tak naprawdę to oni mieli go wprowadzić, ale zanim zaczęli było już za późno. Musieli z nim walczyć.

I od kilku miesięcy William nie dawał znaku życia, tak jakby Xana kompletnie się na niego wypiął, zignorował, a przecież był jego najsilniejszą bronią. To nie było możliwe, by Xana po prostu tak z dnia na dzień rzucił go w kąt, niczym szmacianą lalkę. Wtedy do głowy samuraja przychodziła myśl o legendzie. Bo może jednak ta opowiastka jest prawdziwa?

Zostały wysłane jeszcze dwa kraby. Yumi faktycznie miała idealne wyczucie czasu, bo przynajmniej teraz walka była równa, sprawiedliwa. Każdy kto widział Ulricha i Yumi w akcji mógł od razu stwierdzić, że są oni bardzo zgrani, wiedzą jak działać w grupie. Uczą się na swoich błędach, słuchają się mimo trudnego charakteru samuraja, jak prawdziwa drużyna.

Załatwili dwa kraby z łatwością, walka była wyrównana, gdyż dwa dwóch osób dwa kraby nie stwarzały zbyt dużego zagrożenia. I tym razem więcej potworów nie zostało wysłane, Xana zaprzestał ataku, co spowodowało u dwójki Strażników oddech ulgi.

– Wysłałby jeszcze dwa i chyba serio bym zwariował – westchnął samuraj chowając miecze do pochwy na plecach.

– To samo było wczoraj w górach – wzruszyła ramionami. – Mam dość Krabów.

– Ja też, mieniły mi się już w oczach.

Yumi roześmiała się ale zaraz potem mina jej zrzedła. Sam Ulrich spuścił wzrok, ponieważ miał sobie za złe, że wczoraj do niej nie przyszedł, ale sam był zajęty i trochę bał się zostawić Pustynię bez opieki. W sumie dziwiło go, że Yumi nie ma tego samego dylematu z Górami.

Ale ona była już bardziej spokojniejsza. Z równowagi wyprowadzał ją jedynie Xana, czasem Odd oraz Sissi, ale o niej lepiej jak się nie rozmawia.

Zanim zdążył jej odpowiedzieć zauważył, że coś zmierza w jego stronę. Z daleka wyglądało to jak laser, więc chwycił za rękojeść katany przeciskając następnie pocisk, który w końcu okazał się kartką papieru, która teraz leżała podarta na ziemi. W stronę Yumi zmierzało to samo, ale dziewczyna zdążyła wychwycić rzecz telekinezą i zwolnić jej lot.

– To wiadomość od Aelity… – stwierdziła.

– Serio? – wyprostował się. – Po czym wnosisz?

– Tylko ona tak wysyła wiadomości, raz omal nie oberwałam głowę – wytłumaczyła. – Odd naprawdę musi ją nauczyć celności.

– Co tam jest napisane?

– Zwołuje Zebranie Strażników.

– Rychło w czas jej się przypomniało – mruknął.

– Przestań – skarciła go. – Miło będzie ją zobaczyć po takim czasie.

– Masz rację, przepraszam.

Westchnął, karcąc się w myślach. Nie powinien tak myśleć, bo Aelita nie mogła za bardzo ruszać się z Kartaginy. Była to jedna z ważniejszych lokacji, gdzie mieściło się serce Lyoko, które gdyby zostało zniszczone pochłonęłoby ze sobą całą krainę.

Yumi spojrzała znad kartki na chłopaka, który schował miecz i schylił się, by pozbierać szczątki swojej wiadomości. Zmarszczyła brwi krzyżując następnie ręce na piersi, patrząc na niego. Ulrich wyprostował się w końcu otrzepując się następnie wolną dłonią z niewidzialnego kurzu.

– Wiesz co jeszcze byłoby miłe? – odezwała się nagle Yumi.

– Co?

– Zobaczyć ponownie Williama.

– Tęsknisz za nim?

Przez chwilę wydawało jej się jakby to było bardziej stwierdzenie, aniżeli pytanie, tak jakby Ulrich znów poczuł się zaatakowany, zraniony. On tak miał, już taki był i mimo względnego przyzwyczajenia, kilkuletniej znajomości wciąż jego odruchy powodowały u niej nieprzyjemne uczucie, którego nie potrafiła wytłumaczyć.

Odpowiedź na pytanie była raczej prosta, bo owszem, tęskniła za Williamem. Przystawiał się do niej jak głupi, rywalizował o nią z Ulrichem co po czasie trochę już męczyło. Mimo tego były takie momenty, w których dało się z nim porozmawiać, gdzie czuła, że doskonale się rozumieli. Tak naprawdę czuła, że William dość mocno jej ufa, bo trochę już o nim wiedziała.

– Tak, tęsknię za nim, byliśmy przyjaciółmi.

– Tak… – westchnął. – Ja trochę też.

– Co? – zdziwiła się. – Ulrich, ty się dobrze czujesz? Laliście się po mordach, myślałam, że go nie lubisz!

– Bo tak jest! – podniósł głos. – Ale czasami naprawdę dało się z nim pogadać i w gruncie rzeczy był w porządku…

Przecież nieraz na siebie wpadli, nieraz sobie pomogli. Lali się po mordach jak najęci, ale koniec końców dochodzili do porozumienia, bo chodziło o ważną dla nich osobę.

Yumi uniosła brew, ale zaraz potem uśmiechnęła się na jego słowa.

– Może to o niego chodzi – wskazała na wezwanie od Aelity.

– Czyli myślisz, że legenda może być prawdą?

– Może…? – westchnęła. – Tak naprawdę bardzo bym chciała, aby tak było.

– Sam nie wiem, Yumi…

Wątpił, było to zrozumiałe. Każdy znał legendę Szkarłatnego Wojownika, ale nie każdy w nią wierzył, a Urlich szczególnie, gdyż bardzo często kierował się zasadą ,,uwierzę, jak zobaczę”. Jednak w głębi duszy liczył, że zebranie będzie w jakimś sensie dotyczyć Williama, a jak nie jego to Xany.

~*~

William próbował być ostrożny. Podążał za Oddem, co nie było łatwym zadaniem, gdyż chłopak cały czas poruszał się po drzewach, najwyraźniej uważając to za wygodniejszą opcję podróży. Chciał, żeby zwolnił.

Odd znał Williama, przyjaźnili się jeszcze przed czasem, gdy został mianowany Obrońcą. Tak naprawdę lubili to samo, znajdowali wiele wspólnych tematów, znali się jak te dwa stare konie, bo Odd starał się w każdą akcję wciągnąć właśnie Williama czasami ignorując swoją funkcję Strażnika Lasu.

Dlatego teraz bolało go, że przyjaciel nie pamięta wszystkiego, że nie pamięta jego…

– Ej, Will! – zawisnął głową do dołu na jednej z gałęzi. – Mam pytanie.

– Tak? – wydusił schodząc z małego wzniesienia uważając, by się nie wywrócić. – O co chodzi?

– Skoro nie pamiętasz ani mnie, ani reszty… To co tak właściwie pamiętasz?

William znów miał chwilę zastanowienia, chwilę zwątpienia w swoje zaufanie do blondyna, ale końcu postanowił machać na to dłonią. Odd był jego jedynym punktem zaczepienia, czymś co w pewien sposób łączyło go z jego przeszłością, życiem przed zostaniem Obrońcą, czy też oprawcą.

– Wiem, że byłem Obrońcą, ale dość szybko wpadłem… – zaczął. – Pamiętam też, że zostałem uwięziony w Zamczysku, dziwny głos w mojej głowie, biały dym i… Moją mamę.

Zamilkł na chwilę. Teraz, gdy o tym wszystkim myślał najbardziej wyraźnym obrazem w jego umyśle był obraz jego matki. Widział ją wyraźnie, widział jak bardzo był do niej podobny, nie tylko z wyglądu.

– Cynthię, tak? – zapytał nagle Odd. – Dobrze pamiętam, prawda?

– Tak, ale skąd znasz jej imię? – wydukał. – Znasz ją?

– Oczywiście, że tak, uwielbiała mnie!

– To ci nowina – zaśmiał się. – Ale ona taka jest, szybko nawiązuje znajomości.

– Tak naprawdę od jakiegoś czasu nie ma z nią kontaktu…

– Co? Od jak dawna?

– Krótko po tym jak zostałeś opętany przestała się z nami kontaktować – odparł zeskakując z gałęzi. – Przepadła jak kamień w wodę.

– Jak to?

– No normalnie, tak jak ci mówię!

Zamilkł na chwilę, próbował sobie coś przypomnieć. Nie wiadomo czemu zakładał najgorsze scenariusze, miał bardzo złe przeczucia. Odd znał jego matkę, do tego po reakcji chłopaka mógł wynieść dość dużo. William w tamtym momencie zaczął się bać o swoją mamę.

– Odd, powiedz mi co wiesz.

– Nie mówiła nic konkretnego, ale jak Aelita sprawdzała ostatnio jej dane w Kartaginie pisało tam coś o skraju lasu, dalej zapis się urywał – zastanowił się chwilę. – Albo to ja nie pamiętam co tam pisało…

– Skraj lasu, tak?

Zamilkł na chwilę, zmarszczył brwi czując jak szybko bije jego serce. Wyczuł następnie jak Odd kładzie mu dłoń na ramieniu. William drgnął delikatnie nie spodziewając się tego ruchu, ale nic nie powiedział.

Natomiast Odd naprawdę się zmartwił. Pamiętał, że relacja Williama i jego rodziców w pewnym sensie była dla niego enigmą. Zastanawiał się jakim cudem mogą być tacy wyrozumiali i wspierający, szczególnie Cynthia, która kochała swojego syna ponad życie. Do tej pory pamiętał jak wściekła się, gdy dowiedziała się o opętaniu.

Krzyczała, bluzgała, niemalże podniosła rękę, aczkolwiek powstrzymała się przed tym w ostatniej chwili, gdyż zrozumiała, że tak właściwie wydziera się na niedoświadczone dzieciaki, które tak naprawdę nie wybierały bycia Strażnikami. To po prostu się stało. A później słuch po niej zaginął i nawet dane zgromadzone w Kartaginie nie pomagały.

– Odd, zaprowadziłbyś mnie na skraj lasu?

– W sumie czemu nie – wzruszył ramionami. – To po drodze do Kartaginy, a co?

– Coś mi świta… – wyznał zakładając wisiorek. – Chcę to sprawdzić.

– No to jedziemy, Obrońco!

– Daruj sobie tytuły – westchnął. – Cholera wie kim ja w tym momencie jestem…

Wygląda na Obrońcę.

Tak właśnie pomyślał Odd, ale z jakiegoś powodu nie wypowiedział tego na głos. Przewrócił jedynie oczami patrząc jak William odchodzi kilka kroków, by następnie zatrzymać się i spojrzeć na niego wymownie. Oczywiście, nie wiedział gdzie iść.

Autor: Finley

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments