ROZDZIAŁ II – Siedem minut niepotrzebnych ataków paniki

Sala od matematyki powoli wypełniała się kolejnymi uczniami. Zarówno tymi, co się stresowali, jak i tymi, co wchodzili do środka zadowoleni. Chociaż tych drugich można policzyć na palcach jednej dłoni. Rozmowy poszczególnych grup ucichły wraz z pojawieniem się nauczycielki – magister Catherine Meyer. Była wysoką nauczycielką wieku średniego. Zawsze nosiła czarne, szerokie spodnie i marynarkę i białą bluzkę. Na szyi wisiał złoty naszyjnik. Czerwone szpilki dodawały jej wzrostu, chociaż nadal byłam od niej wyższa o półtorej głowy.

Nigdy nie lubiłam matematyki. Mało tego – matematyka nigdy nie lubiła mnie.

Nigdy nie chciałam trafić do klasy wyżej. Mało tego – klasa wyżej nie chciała mnie.

Nigdy nie marzyłam o kolejnym zerze w dzienniku. Mało tego – dziennik nie marzył.

– Dzisiaj zrobimy poprawę sprawdzianu z układów równań. Oceny nie są złe, ale mogliście się bardziej postarać – powiedziała nauczycielka, poprawiając idealnie wyprasowaną marynarkę.

– Zawsze tak narzeka, a potem mamy najlepsze wyniki na testach – skomentowała cicho Monica, poprawiając i tak perfekcyjny według ogólnej opinii makijaż. Spojrzała na mnie z pędzelkiem w dłoni, na którym była odrobina pudru. Maznęła mnie nim po nosie, co skomentowałam lekkim uśmiechem i śmiechem.

– No już, cisza! – wtrąciła nauczycielka, po czym zaczęła rozdawać sprawdziany. – Larsen, jak zawsze perfekcyjnie, sto procent. Bierzcie przykład! – skomentowała zadowolona. – Monseuir, dwanaście. Decatinoque, dwadzieścia jeden. Żałosne… – kontynuowała, a wymienieni uczniowie jedynie schowali głowy pod kaptury. Pani Meyer ponownie poprawiła swoją marynarkę, po czym wróciła do rozdawania.

– Callietne, trzydzieści siedem. Uratowałaś się zadaniem dodatkowym. – dodała nauczycielka, na co Monica zagarnęła teatralnie włosy do tyłu, a zapach malinowej gumy rozpłynął się w powietrzu. Nawet chłopcy, którzy za nami siedzieli, obudzili się zainteresowani.

– Dunbar… zaraz, to niemożliwe. – powiedziała pani Meyer, jeszcze raz licząc punkty z mojego sprawdzianu. – Sześćdziesiąt procent.

Cała klasa spojrzała na mnie zaskoczona. Nawet Monica przestała przez chwilę rysować. Uśmiechnęłam się, czując zwycięstwo. W końcu dobra ocena!

– Mówiła pani, że ciągłe uczenie się przynosi dobre wyniki. – odpowiedziałam, nie ukrywając spojrzenia pełnego radości i zwycięstwa. Wiedziałam, że ojciec w końcu będzie ze mnie dumny. Chociaż raz w tym półroczu.

– No… tak, tak… – skomentowała nauczycielka, poprawiając nieistniejące marszczenie marynarki. – Poliakoff, pięćdziesiąt jeden. Ewidentnie ściągałeś od Herve’a. Herve? Dziewięćdziesiąt siedem. Delmas, czterdzieści cztery…

Reszta lekcji minęła spokojnie. Całkiem szybko według Monici. Według mnie? Przeciwnie. Ciągle nie mogłam zrozumieć tego, co się ostatnio wydarzyło. Cały czas miałam w głowie te dwa migoczące nazwiska. Mówiące do mnie przez popsuty sprzęt.

Schaeffer. Hopper.

– Byłaś już u Delmasa? – spytała Callietne, poprawiając róż na policzkach.

– Co… a, jeszcze nie. – mruknęłam niedbale.

– Na co czekasz? Lekcji już nie ma.

Skinęłam jedynie głową. Dzwonek zadzwonił. Na korytarzach zrobiły się pustki. Nawet tak kolorowy ptak, jak moja współlokatorka gdzieś zniknęła. Rozejrzałam się jeszcze raz. Tak szybko się wszyscy rozeszli?

Podeszłam mniej pewnie pod drzwi gabinetu dyrektora. Wzięłam głęboki wdech. Nie chciałam tam iść. Wiedziałam, że po raz kolejny usłyszę to samo.

Weź się w końcu za naukę.

Nie wolno opuszczać szkoły bez zgody.

Jesteś taka sama, jak ojciec.

Skierowałam pięść w kierunku drzwi. Nagle zgasło światło w całym korytarzu. Odwróciłam się. Jedynie pojedyncze słupy światła wyłaniały się z okien. I ktoś przebiegł między jednym słupem, a drugim. Na pewno ktoś tam był. Szłam w kierunku cienia, cały czas uważając na to, gdzie stawiam każdy kolejny krok. Dlaczego? Nie wiedziałam.

– Halo…?

Cisza. Nagle po korytarzu rozległ się śmiech.

– Jest tu ktoś…?

Znowu cisza. Znowu pojawił się śmiech.

– Halo…?

Nadal cisza. Paskudny śmiech był coraz bliżej.

Nagle zaczęła mnie cała ręka piec. Zatrzymałam się. Wtem…

Upadłam.

Ręka z pierścionkiem, który kiedyś podkradłam ze szkatułki pana Dunbara, bolała. Ciągnęła mnie w dół. Nie mogłam jej podnieść. Dziwny cień nadal się śmiał. Rozglądałam się nerwowo, próbując się podnieść. Dłoń bolała z każdą próbą ruchu. Nie krzyczałam. Czułam, jakby ktoś właśnie zacisnął mi w gardle linę, która zabraniała mówić.

Dłoń wróciła do normalności. Mogłam nią ruszać.

Ale bolała. Strasznie bolała.

Spojrzałam na pierścionek. Dziwnie błyskał. Zmieniał kolory. Normalnie był czarny, a teraz jak czerwony, raz biały. A znak pośrodku pulsował kontrastem. Chciałam zdjąć ozdobę, ale nie mogłam. Jedynie poparzyłam sobie palce.

Rozejrzałam się ponownie. Oddech przyspieszył. Śmiech nadal nie ustępował. Krople potu pojawiły się na skroniach. Chciałam zawołać o pomoc. Ale jednocześnie nie mogłam. Pętla w środku gardła zaciskała się coraz mocniej.

Co się dzieje?

Czy ktoś tu jest?

Dlaczego boli?

Ujrzałam jeszcze raz biegnącą postać. Próbowałam wstać i ją dogonić. Niezbyt zgrabnie, wciąż z piekącą ręką wstałam. Już prawie miałam dogonić tajemniczy cień. Ręka nadal pulsowała i robiła się raz czerwona, raz fioletowa.

Wtem ktoś otworzył drzwi. A ja? Prosto w nie. Złapałam nos dosłownie na sekundę. Zapomniałam o pierścionku. Teraz jeszcze czułam pieczenie na nosie.

– Nic ci nie jest?! – ktoś zapytał z przerażeniem. Nie odpowiedziałam. Kątem oka zauważyłam cień. Nie odpowiedziałam, tylko pobiegłam za nim.

– Zatrzymaj się!

Nie posłuchałam. Ktoś tam był. I ten ktoś ze mną teraz grał. Im bliżej byłam, tym pierścień coraz bardziej wariował. Mimo bólu, cały czas biegłam. Oddychałam jedynie ustami. Starałam się uspokoić.

Schaeffer. Hopper.

Nie dałam rady. Wpadłam w kozi róg.

Oparłam się plecami o ścianę. Spojrzałam na ręce. Lewa była cała czerwona od poparzeń, a na prawej była zaschnięta krew.

Uspokój się…

Widziałam cień…

Uspokój się…

Coraz ciężej mi się oddychało. Wyczułam w ustach krew. Niech się to już skończy. Nie chcę tutaj być. Nie mogę tak cierpieć. Niech ktoś dopadnie ten cień. I ten śmiech… śmiech pełen pogardy. Nie patrzyłam już na nic. Czułam tylko, jak ręce się trzęsą. Tylko z czego? Ze strachu? Z adrenaliny? Z niewiedzy?

Wtem ktoś ujął moją dłoń. Przykucnął do mnie. Miałam tak rozmazany obraz, że nie wiedziałam, kto mnie tutaj znalazł. Czułam szorstkie palce, które próbowały zatrzymać mój strach. Usłyszałam jeden komunikat. Bardzo prosty.

– Spójrz na mnie.

Posłuchałam. On mi pomoże. Musi pomóc.

– Wdech…

Posłuchałam. Ale na pewno mi pomoże?

– Wydech…

Posłuchałam. On nie ma złych zamiarów.

– Wdech…

Posłuchałam. Muszę znaleźć ten cień.

– Wydech…

Posłuchałam. Nikogo nie szukam.

– Wdech…

Posłuchałam. Wymyśliłam to sobie.

– Wydech…

Posłuchałam. Ręce przestały się trząść.

Byliśmy w gabinecie pielęgniarki. Ja, Dorothy oraz on.

Lekarka ostrożnie sprawdzała nos, zaraz po tym, jak obandażowała lewą rękę. Pod bandażem teraz czułam tylko chłodny żel, którego wcześniej nałożono ogromną ilość. Jedynie gazik przy nosie był nieprzyjemny. Śmierdział nasączoną substancją, o której z pewnością wiedziałabym więcej, gdybym uważniej słuchała na lekcjach chemii.

– Na szczęście nie jest złamany. – skomentowała po chwili Dorothy. Jej głos był zawsze ciepły. Jakby nim chciała wypowiadać czary, przez które człowiek mniej cierpi. Momentalnie czułam się bezpiecznie. Na pewno nic mnie już nie boli.

Oprócz głowy. Dwa nazwiska nadal krążyły po niej.

Schaeffer. Hopper.

– Przyjdź jutro. Zmienię ci opatrunek – dodała pielęgniarka, na co odpowiedziałam twierdząco skinieniem głowy. Następnie wyszłam. A za mną gabinet opuścił chłopak. Odwróciłam się. Teraz normalnie go widziałam.

Lekko zadarłam głowę do góry. Był wysokim, postawnym uczniem o białych włosach. Delikatne, niebieskie oczy. Prosty nos, usta wąskie. Odziany w brązową bluzę, czarne spodnie oraz czarną, pikowaną kamizelkę.

Nic nie powiedziałam. To on zaczął rozmowę.

– Co to był za towar?

– Słucham?

– No, wiesz… – dodał, pokazując na swój nos. Patrzyłam na niego wyraźnie zaskoczona. – Nic? Naprawdę? Obiecuję, że Ciebie nie wydam… tylko się tym podziel…

– Ale…

– Okej, okej – przerwał mi nieznajomy, unosząc ręce na znak poddania się. – Rozumiem wszystko. Nie ufasz mi.

Najgorsze jest to, że właśnie ci zaufałam.

– Nie wiem… – wydusiłam z siebie, niepewna tego, co mówię.

– Ale ja wiem… I ty też doskonale wiesz…

– Co takiego „wiem”? – dopytałam zaciekawiona. Niczego nadzwyczajnego nie robiłam. Udawałam, że się uczę, uciekałam na nocne spacery po lesie, chodziłam na wszystkie obiady do stołówki. Czasami grałam w karty. Nigdy nie unikałam zajęć z Jimem, chociaż klasa mnie do tego namawiała bardzo chętnie.

Więc co takiego wiedziałam?

– To chyba twoje. – powiedział chłopak, po czym wręczył mi pierścionek. Czarny, z granatowym znakiem. Znakiem, którego znaczenia nikt nie znał. Pierścień, trzy kreski i znowu pierścień. Normalnie bym go wzięła, nałożyła na serdeczny palec i poszła dalej…

… ale on miał ten znak na bransoletce.

Przytrzymałam nadgarstek swojego bohatera trochę mocniej. Przyjrzałam się dokładniej. Dokładna kopia znaku Xany. Wytrzeszczyłam oczy. Chłopak spojrzał na mnie pewnie, po czym wyrwał dłoń. Moja błyskotka przeturlała się kawałek dalej.

– Nie ma za co, złociutka – powiedział nieznajomy, puścił oczko i szedł do wyjścia.

Nie mogłam tego tak zostawić.

– Kim ty jesteś?! – krzyknęłam, chcąc iść za nim. Zmarnowałam kilka sekund, aby wszystko przeanalizować. A przecież powinnam nie odstępować białowłosego choćby na krok. Odwrócił się.

– Twoim przyjacielem – odpowiedział z uśmiechem. Otworzył drzwi na korytarz. – Albo wrogiem… – dodał, po czym zniknął z pola widzenia.

Zebrałam szybko pierścionek z podłogi. Już miałam za nim iść, jednak te same drzwi otworzył ktoś inny. Mój tata. Jednak tym razem się nie uśmiechnęłam. Nie przytuliłam go.

– Musimy porozmawiać – powiedzieliśmy w tym samym czasie.

~~***~~

Seven minutes of unnecessary panic attacks
Here I go with the coldest hands

(Brunette – Future Lover)

Autorka: Azize

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments