„You told me
»My Darling,
Without me, you’re nothing«…”
Ściągnął sobie słuchawki z głowy, rzucił je na posłanie obok siebie, i padł na plecy zaraz za nimi. Przetarł twarz dłońmi.
William Dunbar kolejne walentynki miał spędzić sam – bo po prostu, nie wyszło. Dzień wcześniej widział jak Ulrich z powodzeniem zaprosił Yumi na walentynkową randkę. I nawet, jeżeli próbował tłumaczyć, że przecież nie robił sobie nadziei, to jednak jakoś to go zabolało. Chyba. Nie wiedział.
„You taught me, to look in your eyes
And fed me your sweet lies!”
Szlag. Nie zatrzymał. Dalej słyszał przebitki ze słuchawek z aktualnie odpalonej playlisty. Livin’ In A World Without You jakoś brzmiało teraz… ironicznie?
Kurwa, nie miał szczęścia do kobiet. To akurat musiał sobie przyznać wprost.
Ani do tej Japonki, ani do dziewczyny, do której pisał tamte listy miłosne. Naprawdę wydawało mu się, że rozwieszenie ich gdzie się da, żeby tylko zauważyła, to będzie dobry pomysł. Taki… romantyczny, nietuzinkowy. Bo zarzekała się, że uwielbiała takie gesty, piękna Juliet. Oryginalne, a tak przemawiające.
I… i chyba trochę przedobrzył wtedy. Trochę… mocno przedobrzył.
Rodzice nie byli zbyt zadowoleni, kiedy zostali wezwani do gabinetu dyrektora przez jego rozrzucone wszędzie listy do Juliet.
Ani wtedy, gdy padła decyzja o zmianie jego szkoły. Cóż… teoretycznie mu to wyszło ponoć na dobre, praktycznie znalazło się parę wad (chociażby tamta fabryka i fakt utknięcia w Lyoko na jakieś pół roku. Dobry Boże, jak dobrze, że pamiętał z tego tyle, co na lekarstwo…), ale jak do kobiet dalej nie miał większego szczęścia, tak to akurat ani trochę nie miało ochoty się zmienić.
– Ja pierdolę. – prychnął, uśmiechając się do sufitu.
„Suddenly someone will stare
In the window,
Looking outside at the sky
That had never been blue…
Ahh!, there’s a world without you,
I see the light.
Living in a world without you!”
Pomyślał, że w tej chwili chyba nie mógł sobie puścić gorszego smęta. Nawet, jeżeli ogółem sam utwór całkiem lubił. Tylko w tych warunkach jakoś… tylko dobijał. Może dlatego, że to była wersja akustyczna i oddawała mocniej cały nastrój tekstu. Wszystko. I to się dość mocno kumulowało z tym parszywym uczuciem.
Cholera, niepotrzebnie sobie robił nadzieję, że w tym roku coś się zmieni. Może szukał w złym miejscu. Albo po prostu na siłę. Tak, szukanie szczęścia na siłę to był bardzo zły pomysł. W swojej desperacji popełniał tak wiele głupot, że nic dziwnego, że Yumi się umówiła z tym Sternem.
Co mógł powiedzieć… może należało się tego spodziewać. Aczkolwiek nigdy nie wiedział, jaki dziewczynie wypadnie nastrój. Kobieta zmienną jest, to wiedział, ale żeby aż tak?
Mógł przysiąc, że wczoraj mało brakowało, by skradł jej tego całusa. I chyba nie wyglądała na szczególnie z tego niezadowoloną. O ile po prostu mu się coś nie przywidziało. Całkiem to było w sumie możliwe…
Przeleżał tak dłuższy czas. I tylko gapił się w sufit. A potem się zorientował, że piosenka grała mu na pętli. Sięgnął w stronę słuchawek i telefonu, do którego były podpięte, by wyłączyć odtwarzacz i mieć święty spokój. Zostać w tej ciszy. Może uciąć sobie drzemkę.
Livin In A World Without You.
Ani Yumi, ani Juliet. Psia krew.
Ale tak pomyślał sobie… że w sumie to nic.
„Ahh!, there is hope to guide me
I will survive!
Living in a world without you…”
Właśnie. Coś mu kliknęło pod tą czarną makówką.
– Wiesz co, Lauri?* Masz Ty, kurwa, łeb do takich rzeczy. – stwierdził William, zanim ostatecznie jednak wstał z tego łóżka, zmienił składankę, ale upewnił się, że ten jeden utwór na niej będzie i wyszedł z pokoju.
***
Normalny człowiek powiedziałby, że Williamowi chyba odwaliło, albo ma na wyraz dobry humor, jeżeli porywa się na coś takiego jak przemierzenie internatowego korytarza tanecznym krokiem, ze słuchawkami w uszach. Wokół niego ludzie właśnie w pośpiechu zmykali do pokoi lub z nich wybywali: jedni szykowali się do walentynkowego wyjścia, drudzy na ostatnią chwilę próbowali wyrwać jakiś upominek dla drugiej połówki. William?
Poszedł po rozum do głowy i stwierdził, że nie miał najmniejszego zamiaru szukać tego całego szczęścia na siłę. Jeżeli miał być znowu w tym roku sam, to miał zamiar zmienić chociaż jedno.
Nie będzie po raz kolejny gapił się tępo w sufit ze słuchawkami na uszach. Specjalnie znalazł sobie skoczną składankę i wyszedł na miasto.
Po drodze minął się z Jimem: musiał wziąć go nieco większym łukiem, bo z daleka było od niego czuć perfumami – zupełnie, jakby wylał ich na siebie co najmniej ze dwa flakony. Dało mu to jednak jedną, zasadniczą informację: mógł mu bezczelnie balować pod nosem. Morales i tak będzie zbyt zajęty obracaniem się wokół Suzanne Hertz.
Albo jej obracaniem.
– O, William! – głos przebił mu przez słuchawki tylko dlatego, że nastała krótka cisza między kolejnymi słuchawkami. – Widzę, jesteś nieźle uchachany! Czyżby to był ten dzień?~
Czarnowłosy odwrócił się i ściągnął na moment słuchawki. Za nim stał Odd, uśmiechnięty od ucha do ucha. Z pewnością widział dłuższy czas, jak ten, szczęśliwiutki, zmierzał do wyjścia.
– Yep, to ten dzień~! – odparł.
– Ooo! I kto jest tą szczęśliwą walentynką?
William, uśmiechnięty, wzruszył ramionami. Odd zmarszczył brwi.
– Nie no, nie mów, że na ostatnią chwilę idziesz na łowy.
– A po cholerę mam iść na jakieś łowy? – odparł William. – Jeżeli coś ma się w tym roku zmienić, to muszę zmienić to najwyraźniej osobiście.
Odd z lekka zgłupiał – gdyby nad jego głową mógł pojawić się dymek rodem z komiksów, z pewnością w środku znajdowałby się pokaźnych rozmiarów znak zapytania. O ile tylko ten jeden.
– Huh…?
– Widzisz, przyjacielu. – zaczął William, zerkając krótko na wyjście z budynku, a potem ponownie na Włocha. – Pewne rzeczy się nie zmieniają tylko dlatego… że nie wierzymy, że coś może się zmienić. Chyba po prostu wreszcie zauważyłem, że nic się nie zmieni w moim przypadku, jeżeli nie uwierzę w możliwość zmiany i wreszcie jej się nie podejmę. A co mi tam!
Della Robbia jedynie zamrugał.
– Czyli… w tym roku też sam? – zapytał, chcąc wynieść z tej konwersacji jakiś jeden, jedyny nawet pewnik.
– Też sam i aż sam ze sobą. Powodzenia z Samanthą~
I zanim blondyn zdołał przetworzyć, do czego właśnie tu doszło, Williama już nie było: wyszedł w rozpiętej kurtce, bez czapki i zanim drzwi się za nim zamknęły same, jeszcze go widział, jak stał w miejscu. Rozłożył ramiona i zadarł głowę, pozwalając, by na twarzy i włosach osiadły pojedyncze płatki śniegu.
Zimę mieli dość ładną. W tegoroczne święto zakochanych okazała się dość łaskawa.
– No wiedziałem, wiedziałem, że kiedyś mi kumpla to skrzywi. – Odd ciężko westchnął sam do siebie. – A mój Boże, a taki fajny kolega do małpowania. I co teraz, jak na stracenie przez te baby poszedł…
***
– Nieee będę sam, gdy odejdziesz ode mnie!
Skąd to się wzięło na jego playliście? Nie miał zielonego pojęcia, ale jakimś cudem trafił na dobrze przetłumaczoną wersję utworu na francuski. Sama nuta była dość stara – aż chciałoby się rzucić “stara jak świat” – ale Williamowi to nie przeszkadzało. Ostatnio na jego playliście brakowało czegoś żywszego. Same słowa? Wyrwał nieco z kontekstu, ale jakoś bardzo podpasowały mu w tej wersji.
– Nieee będę sam, gdy zostawisz mnie tu! – śpiewał dalej, próbując opanować własny śmiech. Jego ręka wystrzeliła do góry w rytm melodii: zapomniał się, że miał w torbie dwie butelki wina, słodkości i wszelkie przekąski na urządzenie sobie wieczoru “walenia w tynki”, czy też posiadówki w wykonaniu szczęśliwego singla. Cóż, raczej nikt do końca się nie będzie skarżył, skoro połowy akademika nie będzie.
– Maaam gitarę, i swoją hacjendęęę! – co to w ogóle była ta “hacjenda”? Coś chyba dzwoniło mu z lekcji geografii, w kontekście Hiszpanii albo Ameryki Łacińskiej… czy odnośnie obu… a, czy to ważne?
Wstąpił jeszcze do jednego sklepu po korkociąg, bo w poprzednim nie znalazł: z wiadomych chyba przyczyn. I chociaż z tyłu głowy mu dzwoniła myśl, że po winie bywał najgorszy kac, to tego jednego dnia postanowił olać temat i dać sobie możliwość raz w roku pofolgowania. I w zasadzie to rozpieczętowałby jedną butelkę nawet teraz, ale jakoś nie do końca wypadało tak zaczynać picie na samym środku chodnika. Jeszcze by go zatrzymali i spisali, a raczej tłumaczenie “panie władzo, walentynki sobie świętuję!” nie do końca by przeszło.
Plan był prosty: wrócić do internatu, minąć się z Jimem, jeżeli ten jeszcze nie poszedł w tango z Hertz i wypić za swoje zdrowie i szczęście jako singiel. Bo jak tak spojrzał na tego biednego chłopa, co właśnie leciał z kwiatami przepraszać kobietę, to stwierdził “całe szczęście, że nie jestem w jego skórze”.
A raz miał zamiar mieć w dupie zakaz spożywania alkoholu na terenie internatu. Dowodów jakoś się pozbędzie, zresztą, co sobie myśleli? Licealiści mieli swoje sposoby na chowanie się z chlaniem w pokojach.
– Nieee, nie, nie, nie będę sam~! – listonoszkę ze szkłem i żarciem przerzucił sobie przez ramię.
Co by chociaż sprawiać pozory, że niczego nie szmuglował.
Nawet grzecznie powiedział drugi raz Jimowi, mijając się z nim, “dzień dobry, psorze!”, co by pozachwycał się, jaka to kulturalna młodzież wyrosła,
I to nie tak, że poczciwemu Moralesowi coś nie brzęknęło dwa razy pod pazuchą.
Wcale a wcale.
***
Wszedł, zdjął kurtkę i buty. Torbę odłożył w kąt, wyciągnął z niej butelki i wsadził do szafki w biurku. Przekąski rzucił na biurko, zdjął swój ulubiony kubek – czarny w białe, kocie łapki – i postawił go na blacie. Poklepał się po kieszeniach: wyjął korkociąg, otworzył wino, wlał do połowy objętości kubka i odpalił muzykę.
I tańczył. I grał na gitarze, i wyciągnął wreszcie tę sztalugę, co stała za szafą: rozrobił farby, upierniczył się nimi cały, ale po winie całkiem mu weszła artystyczna żyłka.
Czasami musiał tylko sobie przypomnieć, że powinien zagryźć to wino. Bo inaczej uchleje się na amen.
Wypił połowę i skończył malować tę jedną postać w tłumie par: podświetloną, roztańczoną. I nawet, jeżeli nie było widać za wiele szczegółów… to na pewno dało się powiedzieć, że nie czuła się samotna w takim tłumie.
Rozciągnął jeszcze dwa płótna, darł się do rockowych składanek. Poszło półtorej butelki wina.
Czuł się pijany, ale się śmiał, już tego dawno nie robił.
– Nie bój się bać, gdy chcesz, to płacz! – musiał złapać oddech, bo chichot nieco przeszkodził w kontynuowaniu tego wykonania. – Idź… idź szukać wiatru w poooooluuuu!
Zakręcił się – chyba nadepnął na tubkę z farbą. Całe szczęście, nie poleciało na wykładzinę, a na panele: jak przetrzeźwieje, to posprząta.
– Pocałuj noc, w najwyższą z gwiaaaazd! – i nawet nie udawał, że trzymał się taktu. – Zapomnij się… – na hejnał wychylił pozostałość wina w kubku. – I TAAAAAAŃCZ!!!
***
– Mówisz… że zatrułeś się czymś na mieście?
– M…mhm…
Yolanda uniosła brew, ale nie komentowała. Zamiast tego wypisała Williamowi zwolnienie z zajęć.
Może podejrzewała, że licealista był “nieco” skacowany, ale skoro za rękę nie złapała, to dała mu kredyt zaufania i puściła do pokoju.
I nawet, jeżeli resztę dnia spędził w łóżku, z głową bolącą go jakby ktoś ją namiętnie trzepał patelnią, to musiał przyznać jedno.
Chyba to były jego pierwsze, takie udane walentynki.
*Lauri Ylönen – fiński wokalista, kompozytor, autor tekstów piosenek i producent muzyczny. Lider rockowej grupy muzycznej The Rasmus.
Cytaty wykorzystane z:
The Rasmus – Livin’ In A World Without You
Universe – Nie będę sam
Varius Manx – Pocałuj noc
Autorka: Morrigan