Na skraju zimnej podłogi, tuż przy miejscu, gdzie od świata zewnętrznego powinna odgradzać go ściana budynku, leżał chłopak. Nie był ranny. Ubrania nie nosiły śladów jakiejkolwiek szarpaniny. Oddychał, tyle zdołał zauważyć. Zatem żył, ale… co tu w ogóle robił?
Co on sam tu robił?
Powoli podchodził bliżej. Nad miastem rozpościerało się wielobarwne, nocne niebo. Nocne…? Było jaśniejsze niż zwykle, ale gwiazdy dalej dało się swobodnie łączyć w gwiazdozbiory. Część z nich doskonale znał, ale pojawiło się wiele nowych. Dodatkowo, zrobiły się jaśniejsze i samo niebo zrobiło się nimi wiele bardziej nakrapiane. Księżyc również zmienił swój rozmiar – nigdy w życiu nie widział, by ten mógł być aż tak wielki. Miał wrażenie, że to dlatego to niebo było wiele jaśniejsze, niż zwykle… i bardziej kolorowe, ale tutaj już nie miał pewności. Ale widział wszystko.
Widział wszystko, doskonale.
W powietrzu unosiły się kawałki gruzów miasta.
Na miejscu tamtego chłopaka nagle leżała dziewczyna. Zdezorientowany, cofnął się do tyłu o krok. Nie zauważył kiedy doszło do tej zmiany.
Kolejny przeskok. Kolejna postać. Inny chłopak. Wtedy właśnie zorientował się, że znał każde z nich. To byli jego przyjaciele.
„Jesteście przeklęci wolną wolą”.
Zignorował głos. Podchodził bliżej i bliżej przyjaciela (kolejnego) oraz krawędzi. Czuł konieczność bycia ostrożnym, jakby ta podłoga w każdej chwili miała się pod nimi załamać i zabrać ich wszystkich w przepaść. W dół. W nicość.
Kiedy był jednak w stanie kucnąć przy nieprzytomnym, widział również to, co znajdowało się poza zimnym, na w pół ogołoconym z paneli podłogowym betonem.
Pod nimi była woda. Odbijały się w niej przedziwne kolory nieba – fiolety, zielenie, błękity i czerwienie – skrzyły gwiazdy i zaglądał w nią księżyc. Pod taflą ginęły zarysy miasta, które do tej pory przecież widział tak wyraźnie.
Gdzie był?
Gdzie on wylądował…?
„Zostaliście wybrani, ale musicie wybrać według samych siebie”.
Przykucnął tak, by przyjaciel znajdował się na około krok za nim. Postać zresztą ponownie się zmieniła.
Wyciągnął dłoń w kierunku tafli wody. Chciał jej dotknąć. Tego nie powinno tu być. Ich tu również nie powinno. Co zniszczyło miasto?
Nie zobaczył własnego odbicia w wodzie i nawet na to w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi. Woda była przyjemna w dotyku, niezbyt zimna. Zanurzył w niej rękę po nadgarstek, zamącił nią. Tafla, po uspokojeniu się, ponownie pokazywała dziwne niebo, ale nie jego odbicie.
Ono przyszło zza niego – zobaczył, jak jego sylwetka stanęła nad tą samą krawędzią, nad którą przycupnął.
Pojawił się nagły ból od szarpnięcia za włosy i głowa odskoczyła do tyłu. Odruchowo wystrzelił dłonie, byleby wyrwać się z potrzasku.
Spojrzał sam sobie w oczy. Nie słyszał głosu, ale widział twarz niczym beznamiętną maskę i poruszające się usta.
– Obudź… się…
– Co ty… p-puść…!
„…wybrani. Wybierzcie… on nie… wygrać… nie pozwoli…”
– Obudź się!
„Nie masz nade… żadne… władzy…”
– Obudź się! To tylko sen.
-·=»‡«=·–·=»‡«=·-
– Chłopie, nie wierzgaj tak…!
Rozległ się jednak krótki wrzask i w powietrze wystrzeliły ręce. Po pokoju poniósł się głuchy odgłos uderzenia. Za moment dołączył do tego huk kolan uderzających o podłogę.
– O kurwa… zajebana… twoja w dupę mać!
– Puszczaj! …huh?
Tak, jak jeszcze przed chwilą chciał się bronić, teraz opuściła go cała pewność.
Jego współlokator bardzo rzadko tak bluzgał. Ba, praktycznie wcale, ale tym razem z jakiegoś powodu zdecydował się na puszczenie wiązanki. Może dlatego, że trzymał się oto za nos i podpierał się łokciem, próbując przetworzyć, do czego właśnie doszło?
– Cholera jasna – burknął chłopak, odrywając dłoń od twarzy. Przyjrzał się jej wnętrzu i odetchnął z ulgą, nie widząc tam krwi.
Odd Della Robbia miał dość duży problem z wyjaśnieniem, jak znaleźli się w tej sytuacji i dlaczego zareagował w tak gwałtowny sposób. Usiadł spokojnie na swoim łóżku i obserwował zbierającego się z ziemi Ulricha. Chyba nie był w dobrym humorze. Machnął ręką i wstał sam, mimo propozycji pomocy z jego strony.
– Wierzgałeś się, jakbym miał cię udusić we śnie. – w porządku, brzmiał trochę zabawnie z tym nosem, przez ten cios jaki zarobił. Tyle, że do śmiechu mu wcale nie było.
– Ale… co ty mówisz…? – Odd zamrugał i przetarł oczy i ponownie spojrzał na współlokatora.
Ulrich nie miał pewności, co powinien z nim zrobić. Miał… kilka opcji. Mógł opowiedzieć mu skrótowo, jak znaleźli się w tym położeniu. Z drugiej strony miał ochotę to lać i stwierdzić, że i tak nigdy w ten sposób do niczego z Oddem nie doszedł. Ewentualnie, mógł mu strzelić w nos w ramach wyrównania rachunków. Wyszliby na czysto i nie musieliby więcej wracać do tematu. I ta ostatnia opcja kusiła najbardziej. Bardzo, jeżeli miał być szczery. Ale, zakładało to, że będąc w raczej średnim nastroju, precyzyjnie wycyrkluje cios na tyle, by nie trzeba było ani biec po pielęgniarkę, ani po czarny worek.
– Zasadniczo to, co usłyszałeś. Chciałem cię obudzić i mi przyjebałeś w twarz – Stern odwrócił się i wrócił na własne łóżko.
Odd zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy.
Śniło mu się coś na tyle dziwnego, że tego nie grali nawet w Lyoko. Nigdy nie widział tam podobnego miejsca. Nie oglądał filmu, nie czytał komiksu ani nie grał w grę, gdzie takie coś by występowało.
Po drugie, Ulrich był jedną z postaci, jaką zobaczył tam na ziemi. Chyba… pierwszą.
Tam, na krawędzi. Tam.
– E… heh… wiesz, jak to czasami… – Odd zaśmiał się nerwowo. – Walczyłem!
– Z głupotą. Chyba wyszło na remis, ale nie wiem, której. Bezdennej, czy bezbrzeżnej – Ulrich wywrócił oczami i przyłożył głowę do poduszki.
– Oh, kochany jesteś…
Odd powstrzymał się przed wywróceniem oczami. Sam położył się z powrotem, kiedy Ulrich sięgał do wyłącznika swojej lampki nocnej.
Pokój znowu pogrążył się w ciemności.
Włoch wciąż pomiędzy ścianami świadomości widział rozgwieżdżone, kolorowe niebo, zimną podłogę i przyjaciół.
-·=»‡«=·–·=»‡«=·-
„Przeklęci wolną wolą zostali wybrani, ale muszą wybrać według samych siebie.”
Autorka: Morrigan