Sprowadzę cię do domu

Wznoszę się. Nie potrafię nazwać tego uczucia, ale to nie lekkość. Wtedy… chociaż jest to lekkie, to wciąż wyczuwalne. A nie mogę zidentyfikować, czy cokolwiek trzyma mnie w powietrzu – nie ma nic. To bezwład. Dziwnie przyjemna pustka, a zanurzenie się w niej nie wywołuje we mnie strachu.

Nie czuję tego.

Nie czuję… kompletnie nic.

Gdzie jestem? Nie żyję? Nie widzę nic. To nawet nie jest moje ciało. Brakuje… tego poczucia.

Jeżeli wykonuję jakieś ruchy, to wszystko zdaje się być poza mną.

– Gdzie… jesteś…?

Gdzie jestem? Wszędzie, nigdzie?

– Odezwij… się…

Mówię, ale to, co wydobywa się z ust ani trochę nie przypomina mojego głosu.

– Odez… wij…

Nie mogę.

Ale nawet nie jestem w stanie poczuć paniki, pojawia się myśl, że taka powinna nastąpić. Co się dzieje? Czemu wszystko przyjmuję z takim spokojem? Dlaczego nie walczę? Przecież zawsze… walczę…

Jestem… wojownikiem…

Ilekroć otwieram usta, przestrzeń wokół mnie wypełnia się kakofonią mojego zniekształconego – a jednocześnie wyraźniejszego niż zwykle – głosu. Słowa mieszają się. Każde chce wybrzmieć w tej samej chwili, w różnym tonie, echem odbijając się po…

Po jakich ścianach? Przecież ich tu nie ma. Jestem… tylko ja…

Kiedy echa cichną, zapada milczenie nieprzerywane nawet moim własnym oddechem. Tu go nie ma.

Nie ma nic.

Nie ma mnie.

– Mam cię. – słyszę.

A może jednak jestem.

— *** —

Gdzie jestem?

Dym. Czarny jak smoła, leniwie pełznący po ziemi. Gęsty i nie do przejrzenia – grubą warstwą przykrywa nogi aż do kostek. Nie niesie ze sobą jednak charakterystycznego, duszącego smrodu. Nie krztuszę się.

Uścisk palców – nie potrafię powiedzieć: moich, czy obcych? – na skroniach robi się coraz lżejszy. Aż wreszcie znika.

– To ja.

– Gdzie jestem?

– Otwórz oczy. Spójrz na mnie.

– Patrzę.

– Owszem, patrzysz. Ale nie widzisz.

To nie moje dłonie dotykały skroni. Teraz czuję swoje własne ręce, które są opuszczone wzdłuż ciała. Pojawia się coraz więcej bodźców.

– Dokąd mnie zabrałeś?

– Do miejsca, z którego mogę cię odesłać z powrotem, nie martw-…

– Dokąd mnie zabrałeś, XANA?

Skąd we mnie tyle odwagi? Czemu się nie boję? Nie ma zagrożenia. A powinno być. To obce miejsce i nie wiem, co się dzieje, a mimo to… nie drżę. Nie czuję ciężaru paniki.

– Nie XANA. To… to ja.

To on? Czy jestem w stanie uwierzyć na słowo? Skąd cała masa tych dziwnych rzeczy sprzed kilku chwil? Czy to na pewno były tylko chwile? A może minuty? Godziny?

– To… ty?

– Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy… zaufaj mi.

Otwieram oczy, tym razem naprawdę wreszcie widzę. To naprawdę on, William – w swojej czarnej koszulce z czerwonymi rękawami, w dżinsach i z kamaszami: nie ma śladu po czarnym kombinezonie czy znaku XANY na jego czole.

Jakim cudem mnie tu zabrał? Skąd to potrafi? Czy to oznacza również moje opętanie?

– Nie, nie opętałem cię. Jesteś jednak w tej chwili… moją bramą.

Czemu słyszysz moje myśli?

– Ja jakby… sam stworzyłem to miejsce. Jeszcze do końca tego nie rozumiem, ale… mogłem to zrobić. Nie jestem… w swoim awatarze.

Jak?

– Doszło do rozłamu. Wyrwałem się, ale tylko… samą świadomością. Duszą. Nie wiem, czy czytasz fantastykę, ale… to tak, jakbym przeniósł się do dziedziny ducha i zgubił drogę powrotną.

– To czemu on… ty…? – tym razem wydobywam z siebie głos. Ale nie rozumiem momentów, w których nie muszę tego robić, by ten był w stanie mi odpowiedzieć… boję się, o czym w ogóle mogę tu pomyśleć. Ile on z tego wie? Czy grzebie mi w głowie? To jego… świat. Jego wymiar. Jakkolwiek to brzmi.

– Przejąłem go. Udało mi się wreszcie… dorwać swoje ciało. Nawet, jeżeli tylko na chwilę.

A kiedy tam wrócę, to co?, myślę.

– Wtedy lepiej uciekaj, bo to już nie będę ja.

– I dlaczego to mnie złapałeś?

Boże, czuję się w niewytłumaczalny sposób lepiej, kiedy William odpowiada dopiero po tym, jak rzeczywiście zadam pytanie. Nienawidzę, kiedy odpowiada mi na pytania zadane wyłącznie w myśli. Jego miejsce, czy „dziedzina ducha”, cokolwiek to jest, wzbudza we mnie niepokój.

Czy też wzbudzałoby, gdyby tylko nie fakt tego cholernego… spokoju… normalnie przecież już dawno bym go zaatakował.

– Słaby masz refleks, Stern. – gdyby nie okoliczności, właśnie bym mu starł ten uśmieszek z twarzy własną pięścią. Ale nie mam nawet katany. I nie wiem, czemu dalej tak spokojnie stoję.

Powinienem być przerażony, ale nie jestem.

Porwał mnie?

– Musiałem. Kogokolwiek. Sprowadź mnie do domu.

Próbujemy. Cały czas, kurwa, próbujemy – ale się wymykasz!

– To nie ja. To mój awatar, który cały czas gonicie. Jest… chwilowo bezpański, zajęty przez XANĘ. Czuję to. Muszę… przejąć własne ciało. Sprowadź mnie do niego. Będę… po prostu musiał sobie z ciebie zrobić bramę przejściową.

– A teraz co, przejmiesz moje, Dunbar!?

– Nie. – szybko odpowiada, jakby speszony; aż robi mi się głupio za to naskoczenie – Oczywiście, że nie. Nie chcę tego. Nie przejmę cię. Za dobrze wiem, jak bardzo to…

Nie kończy, ale nie musi. Czuję jednak ten potrzask… to trwa krótko, ale jest dość wymowne.

– Boli. – dopowiadam za niego.

William kiwa głową. Ciężko mi określić jego minę. Nawet nie wiem, jaką mogę mieć ja. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego się nie boję…

– Nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak ciężko mi wywołać u ciebie poczucie bezpieczeństwa. – uśmiecha się, może i nie tak wrednie jak wcześniej choć podobnie krótko, a ja… nie rozumiem. Niczego… nie rozumiem.

Jak tego dokonał, wyciągnął własną świadomość z zainfekowanego „pudełka”? Co zrobił, że stworzył własną przestrzeń i dowiaduję się o tym dopiero teraz? Czemu ja? Naprawdę byłem aż tak wolny? Co też dzieje się w Lyoko? Przypominam sobie coraz więcej szczegółów: w tym, misję.

– Jak niby mam to zrobić?

I czemu właściwie ja? Dla mnie mógłbyś tu… no właśnie… nie. Odkąd tu tkwisz, to… coraz mniej mam takich myśli, że mógłbyś nie wracać na ziemię. Przecież… to byłoby zabójstwo.

Bo Dunbar wlazł tu, ponieważ ktoś musiał.

Czuję się nagle źle z tymi myślami, kiedy widzę, ze on… tu jest.

– Co teraz dzieje się na pustyni?

– Nie wiem. Zużywam większość sil na podtrzymanie łączności, na trzymaniu cię tutaj.

– Gdzie twoja broń? Moja?

– Nie chciałem, byś ją tutaj miał. A możliwość wciągnięcia cię do mojego „wymiaru”… – tutaj uniósł dłonie i zrobił gest cudzysłowu manualnego – …chyba jest wystarczająco silna?

Przez spływający na mnie spokój jestem tak opanowany, że aż to irytuje.

– I jak mam to zrobić? – pytam ponownie.

– Nie wiem.

Chcę kląć. Chcę go zbluzgać, wyzwać, kazać puknąć się w łeb i jeżeli chce mnie zabierać do jakiejś swojej „duchowej piwnicy”, to niech najpierw ma jakiś plan do przedstawienia. Ale mina Williama… nagle mnie ucisza.

Pojawia się nagle zrozumienie, bo czuję… desperację. Strach. On… się boi? Oczywiście, że się boi… nie chce tu być…

Mówię szybciej, niż jestem w stanie pomyśleć nad tym, jak wielką te słowa mają wagę. Przecież… to obietnica…

Dlaczego ją składam?

– Ja…

Zacinam się.

Ale to chce się ze mnie uwolnić. Jeżeli ten kiep mnie ku temu manipuluje tak, jak trzyma mnie usilnie przy spokoju… to kiedy tylko wróci na ziemię, osobiście skopię mu za to dupsko.

– Sprowadzę… cię do domu…

Autorka: Morrigan

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments