Papierowe katharsis

Nigdy nie czuła się odarta z poczucia bezpieczeństwa, a przynajmniej… nie przez Williama. Bardziej miała wrażenie, że nigdy w pełni takiego nie zaznała. W zasadzie nigdy takowego od niego nie oczekiwała, więcej, nawet ani przez moment nie uważała, aby na takowe zasługiwała. Na samym początku widziała w nim osobę, która po prostu przeżyła to samo, kogoś do kogo być może w przyszłości będzie mogła zwrócić się o pomoc w radzeniu sobie z trudnymi emocjami, a komu takiej pomocy udzieli bez chwili zawahania. Nieco później marzenie o wejściu z nim w taką relację przerodziło się w swego rodzaju zakazany owoc. Owoc, którego zerwanie wiązałoby się ze skrzywdzeniem całej masy ważnych dla niej osób oraz skomplikowanie życia ich wszystkich.

Nie mogła sobie na to pozwolić, bo znalazł się ktoś lepszy. I to nie tak, że miała o to żal do Akemi, bo nie o to w tym wszystkim chodziło, ale wciąż… to bolało. Sama ta myśl, o odrzuceniu, o tym, że nie była wystarczająco dobra.

Nie mogła pozbyć się tego z pozoru drobnego ukłucia.

Zresztą, nawet teraz, gdy już miała świadomość tego, że pokochała inną osobę, a Dante potrafił dzień w dzień kłaść jej do głowy, że czuje do niej to samo, to w jej głowie wciąż pozostawały tyle paskudne myśli.

Zasługuje na kogoś lepszego.

Na kogoś bardziej atrakcyjnego. Silniejszego. Mniej zniszczonego. Na kogoś, kto potrafiłby być dla niego wsparciem.

Jesteś dla niego ciężarem… jesteś ciężarem dla wszystkich.

To litość, nie miłość.

Ten fizyczny dystans, niepisana granica, którą wyznaczyła… nie wynikała ze złości, a bardziej ze wstydu. To właśnie dlatego nie chciała mówić o tym spotkaniu komukolwiek, a zwłaszcza Dantemu – wystarczyła jej jedynie myśl o tych wszystkich emocjach, które czuła odnośnie Williama, a których nie potrafiła kontrolować, aby poczuła do siebie obrzydzenie. Wiedziała, że nie ma powodu, aby jakkolwiek się na niego gniewać. To oczywiście, nie oznaczało, że nie zdarzyły jej się momenty, w których miała ochotę zwyzywać go od najgorszych, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to bez sensu. Przecież William w niczym jej nie zawinił… przecież nie zmusił jej siłą do walki w Lyoko, ani przez moment nie dał jej nadziei na to, że jej uczucia zostaną odwzajemnione… nie mógł wiedzieć o tym, że to wszystko, co wydarzyło się na łamach ostatnich kilku miesięcy, może przygnieść ją na tyle, aby wydarzyła się tragedia.

Nie mógł wiedzieć o niczym… ponieważ nie wspomniała mu o tym ani słowem. Nie otrzymała żadnej pomocy, ponieważ o nią nie poprosiła.

—  So climb up, come clean

      Blow back the smoke screen

      It’s all here, It’s all you

      Get clear on the darker view —

Słysząc jego słowa, tylko mocniej zacisnęła dłonie.

Przestań… przestań słodzić, tylko powiedz to wreszcie wprost. Powiedz, co myślisz.

W końcu po to tu jesteś.

To przeciągające się w nieskończoność czekanie na moment kulminacyjny – to chyba właśnie ono było najgorsze. Nie spodziewała się żadnego ciepłego słowa z jego strony, nie oczekiwała zrozumienia, ani podobnego, bo z jakiego powodu miałaby tego od niego chcieć? Oczyma wyobraźni widziała, jak chłopak delikatnie zaczyna temat, aby chwilę później zacząć na nią krzyczeć, naśmiewając się z tego, jak głupia była, szukając czyjejkolwiek uwagi poprzez wylaniu własnego żalu w listach i próbując się zabić.

Miałby rację jak nic.

Tak samo uznałaby zresztą, gdyby kazał jej trzymać się od niego z daleka.

– Daj spokój. Tu nie było czego wyrzucać. Nie ma czego rozumieć.

Czy zareagowałaby na jego słowa tak samo, gdyby nie buzowały w niej te wszystkie emocje, o których sam mówił? Prawdopodobnie tak. Mimo wszystko gdzieś z tyłu głowy miała myśl, że William nie chciał jej skrzywdzić swoimi słowami. Wciąż widziała w nim dobrego człowieka, nawet jeżeli on sam tak o sobie nie myślał.

Chciała powiedzieć coś jeszcze, jednak w tym momencie przestała słyszeć jego kroki. Sama również się zatrzymała, choć z lekkim opóźnieniem. Dopiero wtedy na niego spojrzała. Powoli, jakby ze strachem, jednak… w jego oczach cały czas nie widziała złości, chłodu. Zmroziło ją coś zupełnie innego – jego słowa.

”Tutaj… jest to wszystko, czego nie potrafię powiedzieć na głos.”

Zadrżała. Tępo wpatrywała się w wyciągniętą w jej stronę dłoń z białą kopertą. Dałaby słowo, że dobrze wiedziała, co było napisane w tym liście, ale mimo to… tak strasznie bała się jego treści.

Czy naprawdę skrzywdziłam cię tak bardzo, że napisałeś o tym cały list…?

Czy nie możesz powiedzieć mi, żebym trzymała się od ciebie z daleka w dwóch zdaniach?

To trwało chwilę. Dość długą chwilą. Przez całe minuty nie potrafiła się zmusić ani do tego, aby na niego spojrzeć, ani do tego, by czegokolwiek powiedzieć, ani tym bardziej do tego, aby  wyciągnąć dłoń w jego stronę dłoń i wziąć od niego kopertę. Nie chciała znać jej treści – nie chciała wiedzieć, co zostało zapisane na znajdujących się w środku kartkach.

Dobrze wiedziała, że słowa wypowiadane właśnie tą drogą, przez papier, są dużo lepiej przemyślane, o wiele staranniej ułożone.

Mogły bardziej zaboleć.

A jednak otworzyła tę kopertę – powoli, ze strachem, może i złością, drżącymi dłońmi, ale jednak.

Ty przeczytałeś mój list… jestem ci winna to samo.

Nawet jeżeli będę przez to płakać.

Zresztą… przecież to nie ma znaczenia.

Nie obchodzi cię, co pomyślę.

Wyjęła dwie drobno zapełnione kartki – kolejny lęk. Ilość napisanych przez niego słów. Cofnęła się o dwa kroki i była wdzięczna Williamowi, że zrobił to samo. Sama jego obecność wywoływała na jej plechach ciarki

Czy… czy schrzaniłam aż tak bardzo?

Strach zaciskał się na niej niczym lina o stalowych kolcach. Oddech miała płytki, szybki, a para wydychana przez usta stała się jeszcze bielsza, lodowata, niemal tak zimna jak kolor jej oczu – te zazwyczaj miały ciepłą barwę, która niekiedy wesoło wpadała w delikatną morską zieleń jednak… teraz te tęczówki lśniły błękitem, a jej źrenice zwęziły się chyba granic możliwości. Panika, ta irracjonalna, a jednak rozdzierająca panika, która powoli wyrywała jej tlen z płuc, jednocześnie zdawała się chcieć pozbawić ją gruntu pod stopami.

Zarówno dosłownie jak i w przenośni.

Litera po literze, słowo po słowie, zdanie za zdaniem, linijka za linijką. Z każdą chwilą przebiegała wzrokiem po kolejnych akapitach coraz to szybciej, lecz wciąż tak samo uważnie. Nie zwracała uwagi na otoczenie, na to, że zaciska palce na tyle mocno, aby we wnętrzach jej dłoni pojawiły się ślady paznokci, na to, że na trzymaną przez nią kartkę papieru oraz jej policzki zaczęły spadać drobne płatki śniegu, a kilka minut później – łzy. Nie potrafiła oderwać się od tekstu.

Od tych “głupot”, miała ochotę przez chwilę rzec.

Jestem tchórzem, Młoda. Jestem pierdolonym, ślepym tchórzem – wiem to. Jeżeli powiesz mi to prosto w oczy, jeszcze skinę Ci w potwierdzeniu głową i nie obrażę się o to, że mówisz prawdę.

Przecież… to nijak miało się do rzeczywistości.

Jak? W którym miejscu, w jaki sposób?

Jak śmiałaby nazwać go tchórzem?

Przecież… przecież to ja stchórzyłam.

Bałam się mówić o czymkolwiek wprost, poprosić o pomoc.

To ja pierwsza napisałam listy, aby nie musieć o niczym mówić.

To kompletna nieprawda.

Kłamstwo.

Bujda wymyślona przez demona w jego własnej głowie.

Bo… naprawdę niczego nie wiedziałem, Aissatou. Wybacz mi – nie widziałem nic. Nie zauważyłem, nie spostrzegłem, nie domyśliłem się, nawet nie odczytałem sygnałów – bo może uznałem, że skoro sam ich nie wysyłałem, to jakby tej całej sprawy nie ma? Po prostu myślałem, że dalej jesteśmy na tej stopie koleżeńskiej, że mogę Cię nazwać przyjaciółką i myślałem, że poważasz mnie w ten sam sposób? Czy ja w ogóle myślałem? Bo w tej chwili poddaję to w wątpliwość.

Ale… właśnie tak miało być.

Nie miałeś wiedzieć.

To nie doprowadziło do niczego dobrego.

Czy… czy nie jesteśmy dalej na tej stopie?

Pisząc… czując to wszystko… straciłam prawo do tego, by nazwać cię przyjacielem… prawda?

Nie chciała tego. Tak strasznie tego nie chciała. W końcu właśnie tego tak strasznie się obawiała, przychodząc na to spotkanie – tego, że usłyszy to wprost.

Czy właśnie w tym momencie nie próbował jej tego powiedzieć…?

Bo nawet jeżeli zniszczyła tę relację na własne życzenie… to chciała aby nawzajem byli obecni w swoich życiach… nawet jeżeli nie w rolach pierwszoplanowych.

Czy to chcesz mi powiedzieć?

Nie rozumiem… nie potrafię…

Lecz właśnie to zrozumienie miało nadejść teraz, stopniowo, powoli.

Z każdym kolejnym słowem tego listu.

To była jego spowiedź. Nie spis wyrzutów kierowanych w jej stronę.

I z każdym zdaniem drżała coraz bardziej, uświadamiając sobie, co stało za tymi wszystkimi słowami – co niosły za sobą te wszystkie litery, zdania.

Cierpienie.

Całą masę cierpienia.

Cierpienia niezawinionego, znoszonego w samotności.

A ona głupia stwierdziła, że chrzani to wszystko, bo jest za słaba i że tak po prostu po paru miesiącach ucieknie od tego oo wszystkiego.

Jaka z ciebie przyjaciółka?

Jaka wojowniczka?

Gdzie się podziało to twoje pieprzone doświadczenie?

Było faktycznie się zabić.

Zero z ciebie pożytku.

Faktycznie była słaba.

Twoje problemy są, były i zawsze będą niczym w porównaniu do tego co przeżyli twoi najbliżsi.

Jak śmiała w ogóle myśleć o poddawaniu się i zostawieniu ich wszystkich?

Jak śmiała w obliczu tego, z czym właśnie podzielił się z nią William?

Aissatou… ja nie chciałem, żebyś musiała tam wchodzić. Ja nie chciałem tam sam wchodzić. Nie chciałem, żeby ktokolwiek musiał znowu tam wchodzić.

Bo znam ryzyko.

Przecież nie kazałeś mi tam wchodzić.

Każdy krok… każde najmniejsze skinienie palcem, które wykonała w Lyoko… zrobiła je z własnej woli.

Nikt nie kazał jej tam włazić.

Nikt jej nie zmuszał.

Uniosła się pieprzonym poczuciem sprawiedliwości i chęcią “ratowania świata”.

Ten cały koszmar zgotowała sobie na własne życzenie.

W imię czego?

W przypadku Williama i Akemi wyglądało to inaczej.

Żadne z nich nie chciało, aby wchodził tam ktokolwiek.

Oboje znali ryzyko.

Więc dlaczego…

Dlaczego…

Dlaczego do cholery obwiniasz o to siebie?

Bo wiem, jak to jest – kiedy zostaje Ci ukazane piekło i wmówione, że to Twoja wina. Kiedy widzisz, jak cały świat stoi w płomieniach, kiedy powietrze tnie smród benzyny i spalenizny… a to w Twoich dłoniach tkwi pudełko z zapałkami.

Czy… czy pokazując ci własne łzy… mówiąc o tym co czuję, otwierając się przed tobą…

Nie wsadziłam ci tego pudełka w dłonie?

To przeze mnie czujesz się winny.

Nie powinieneś… Nie powinieneś!

To przeze mnie… wszystko. Akemi… ona, ty, Mori, Oliver, Monica…

Wszyscy cierpicie przeze mnie.

Przez te listy.

Bo przeżyłem to – xanafikacja nie jest jedynie brakiem kontroli nad samym sobą. Jest to również… nie potrafię tego określić słowami. Ale… XANA pokazywał mi, co może zrobić, jeżeli będę się opierał. Co może zrobić mnie, co może zrobić z moimi bliskimi. Kiedy dewirtualizowałem Wojowników, to nie tak, że zmieniali się w cyfrowy proch… widziałem, jakby naprawdę umierali.

Przecież sama również to znała. Doświadczyła tak wielu koszmarów, w których ginęli jej najbliżsi.

W których krzywdzi wszystkich, których kocha.

Słowa ostre jak nóż, wbite w serce umierającego brata.

Kilka strzałów w stronę przyjaciółki, stojącej na krawędzi przepaści.

Kulka między oczami ukochanego.

To wszystko co jakiś czas do niej wracało – cyklicznie nawet w tych radosnych momentach.

Co gdyby te koszmary miały miejsce na jawie?

Nie zniosłaby tego…

William musiał.

Jak…?

Jak śmiesz go oceniać?

Jak śmiesz cokolwiek mu zarzucać?

Nie radzisz sobie sama ze sobą, pragniesz pomocy.

A jednocześnie robisz wszystko, aby dobić każdego, na kim ci zależy.

Nieprawda…!

Satou… bałem się. Wybacz mi, nie wiedziałem, co robić – tak, fakt, że miałaś doświadczenie… był dla mnie cenny, ale nigdy nie był cenniejszy od samej ciebie, rozumiesz? To nie może być ważniejsze od człowieka, nigdy nie było, nie jest, i nie będzie ważniejsze od Ciebie, jako osoby. Jesteś czymś więcej, nie jesteś tylko numerem identyfikacyjnym, nie dla nas, nie dla mnie – bo dla mnie jesteś przyjaciółką… nawet, jeżeli straciłem tę relację na własne życzenie, przez błędy, jakie popełniłem i dalej… popełniam.

Ten jeden akapit… wywołał w niej chyba najbardziej skrajne emocje.

Obwiniał się. Bez przerwy… między wierszami podkreślał to na każdym kroku. Bał się. Bał się, a przecież mogła mu wtedy pomóc. Wstydziła się własnych emocji, miała ochotę zakopać je pod ziemię, nigdy nie wyciągać na światło dzienne i o nich zapomnieć.

Wyzbyć się ich.

Jak treści listów.

Przecież… przecież to ja popełniłam błędy. Całą masę błędów.

Zniszczenie tego wszystkiego… było moim życzeniem.

Życzeniem, które wymknęło się spod kontroli.

A jednak, w ten całej burzy pojawiło się światełko.

Światełko, które oślepiło ją na tyle, aby straciła nad sobą panowanie i pozwoliła popłynąć łzom.

Zaprzeczył.

Czy szczerze?

Zaprzeczył.

Nazwał ją przyjaciółką.

Czy to nie litość?

Zależało… mu…?

To była dla niej nierealna myśl. Jak mógł? Jak mógł nie znienawidzić jej po tym wszystkim? Jakim cudem mógł darzyć ją jeszcze jakimikolwiek pozytywnymi emocjami?

Jak…?

Nie chciało jej się w to wierzyć. To było tak abstrakcyjne… tak surrealistyczne…

Czy mogło być prawdziwe?

To nie tak, że tamtego dnia w parku, spanikowałem przez Ciebie – odkąd zostałem wyciągnięty, cierpię na zaburzenia lękowe. Zostałem poprawnie zdiagnozowany dopiero w momencie, w którym również poszedłem na odwyk.

Nie byłem w stanie pomóc sobie samemu – i jeszcze próbuję pomagać innym. Żałosny jestem… wiem doskonale.

Kolejna głupota… tak bezsensowna…

A pisana z taką pewnością.

Pomógł jej tyle razy.

Podczas pierwszego ataku… dzień po nim, tamtego popołudnia w kawiarni, gdy szukali Akemi, kiedy Cezarine rozesłała listy…

A to były tylko i wyłącznie jej “osobiste” przypadki.

Siedzenie po kodach tylko po to, aby zapewnić im bezpieczeństwo, opieka nad nimi wszystkimi, powolne tłumaczenie tego, czym był wirtualny świat.

Te słowa nie miały żadnego sensu.

Jedynym, co potrafiłam zrobić, było wyżycie się a skrawku papieru… zwierzyłam się kartce, zamiast komukolwiek z was.

Nie potrafię przyznać się do błędu.

Do tego, że coś jest ze mną nie tak.

Jak dziecko, które nie potrafi o siebie zadbać.

Kto z nas jest żałosny?

W ten sposób wpadłem w marihuanę i heroinę – jestem czysty od trzech i pół roku, teoretycznie trochę dłużej… ale liczę dni od zakończenia tej „agresywniejszej” części odwyku. Pić… piję, okazyjnie, ale wyszło, że i tego wyrzekłem się na jakiś rok, sam z siebie.

Przypomniała sobie ich rozmowę telefoniczną.

Diabli wiedzą, co ją podkusiło, aby wspomnieć o odwyku.

Powiedział… że wie, o czym mówi.

Teraz zrozumiała dlaczego.

Ty też to przeszedł…

Ale w jeszcze gorszej formie.

Poprzez narkotyki.

I… w pewnym momencie życia, również stanąłem na tej samej krawędzi, na linii dzielącej życie od śmierci.

Bo nie chciałem już cierpieć.

Miałem próbę samobójczą. Chciałem… przedawkować herę.

W ostatniej chwili zadzwonił braciak. Elektryk.

Poznałaś mnie prawdopodobnie tylko dlatego, że zadzwonił w ostatniej, możliwej chwili, a ja zapomniałem wyciszyć tego telefonu.

I w pewnym momencie życia stanęłam na tej krawędzi dzielącej życie od śmierci.

Bo chciałam przynajmniej na moment pozbyć się bólu.

Miałam próbę samobójczą… prawie przedawkowałam leki.

W ostatniej chwili znalazł mnie Dante.

Czytam ten list prawdopodobnie tylko dlatego, że zadzwonił w ostatniej chwili, a ja zapomniałam wyciszyć tego telefonu i zdecydowałam się go odebrać.

Te historie były niemal identyczne.

Odwyk.

Powiedział, że rozumie.

Już wiedziała, co wtedy miał na myśli.

Wtedy, zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy. Ja… nie chciałem cierpieć, ale również nie chciałem jednak kończyć w ten sposób.

Wiem, że Ty też nie chcesz.

Nie chcę…

Nigdy nie chciałam…!

Nie chcę was zostawić…!

Nie chcę tak kończyć…

Błagam… błagam, pozwól mi… pozwól mi zostać.

Do jasnoniebieskich oczu napłynęły kolejne łzy i z każdą chwilą było ich coraz więcej. Słone kropelki wody zamarzały na bladych, różowawych policzkach, drażniąc przy tym ich właścicielkę, jednak ta nijak na to nie reagowała.

Przecież tego nie chciała.

Nie zrobiła tego celowo.

Nie planowała… nie zamierzała.

To był tylko… wypadek.

Chcę żyć… chcę żyć!

Zawsze chciałam!

NIE JESTEM SAMOBÓJCZYNIĄ!

Aissatou, Ty też mi wtedy pomogłaś. Naprawdę.

Dziękuję, że to ze mną przeczekałaś. Przepraszam, że byłaś tego świadkiem – zawsze się wstydzę później, kiedy ktoś mnie znajduje w tym stanie, albo przy kimś w ogóle mi tak odwali.

Czułem się bezpieczniej.

Za co przepraszasz…?

Nie miałeś na to wpływu.

To nie jest twoja wina… nigdy nie była.

Jednak te kilka słów… Dzięki nim poczuła w sercu ciepło… takie przyjemne, kojące.

Coś, co wyrzucała sobie od dawna, okazało się nie prawdą.

Ale… czy na pewno?

Czy te słowa były szczere?

Jaką mogła mieć co do tego pewność?

To litość… to tylko litość.

Nie chce mieć cię na sumieniu.

Kto mógłby czuć się przy tobie bezpiecznie?

To nierealne.

A jednak te słowa padły.

Chciała w nie wierzyć.

Tak strasznie pragnęła móc się ich złapać jak liny… jak ostatniej deski ratunku.

Wtedy… w kawiarni – kiedy spotkaliśmy się, by ustalić, jak możemy pomóc Akemi… przepraszam, że pociągnąłem za jedną ze strun, za mocno – robiąc Ci po raz kolejny krzywdę.

Nie potrafiła tego zrozumieć. Sama chciała tego spotkania.

Więc dlaczego przepraszasz?

To ja powinnam to powiedzieć.

Niby gdzie… gdzie w tym wszystkim była jego wina? Zgodził się na tę rozmowę, opowiedział jej o własnym przypadku, o tym jak rodzeństwo pomagało mu sobie z tym radzić. Próbował przetłumaczyć jej, że nie powinna sobie wyrzucać tamtego policzka. Pomógł jej… tak strasznie jej wtedy pomógł.

Czym niby miała być ta struna, którą pociągnął za mocno?

W jaki sposób miałby zrobić jej krzywdę…?

Przecież… nie potrafiłby.

To nie ma sensu…

To kompletnie nie ma sensu.

Nie jesteś tylko kodem. Jesteś Aissatou – naszą Aissatou, czy jak się śmiałem, bo dawałaś tak odczuć, że Cię wszędzie pełno, tuptałaś tu, tuptasz jeszcze tam… „Tuptuś” ^^”

Spod dwóch strumyków łez wylewających się z jej oczu przebił się blady uśmiech. To przezwisko było tak urocze i zarazem idiotyczne… a jednocześnie tak strasznie prawdziwe. Ale… czy to właśnie nie tego nie tego brakowało jej przez te wszystkie lata? Świadomości, że… po prostu jest człowiekiem?

Człowiekiem.

Nie żadnym kodem.

Żywą, czującą istotą.

Kimś, kto ma własne imię, a nie tylko cyferki.

Człowiekiem.

Czy… czy naprawdę patrzysz na mnie w ten sposób?

Czy widzisz we mnie… kogoś normalnego…?

Tak, wiem, jestem w związku z Akemi i kocham ją. Naprawdę mocno ją kocham – a Ciebie traktuję i poważam jako przyjaciółkę i będę szczery, ale i jako młodszą siostrę.

Uśmiech przez łzy… cicha radość łamana przez wyrzuty sumienia.

Nie powinieneś… nie powinieneś tak o mnie myśleć.

Przecież na to nie zasłużyłam.

Nie zasłużyłam na żaden szacunek z twojej strony… co dopiero ciepłe uczucia.

Wyrządziłam ci krzywdę… całą pasę krzywd… tak strasznych.

Do cholery… zakochałam się w tobie.

To powinno przekreślić wszystko.

A jednak najwidoczniej nie przekreśliło. Nie rozumiała dlaczego. Nie potrafiła pojąć, czemu William zdecydował się to wszystko napisać.

Cały czas… ci zależy…?

Nie licz na to.

To kłamstwo.

Przestań…

Jak wszystko inne.

To tylko wstęp.

Zaraz powie ci, co naprawdę o tobie myśli.

DAJ  MI SPOKÓJ!

I ten głos ucichł… odczekała jedną chwilę, drugą…

Nie wrócił. Przynajmniej na razie. Nie liczyła na to, że już nigdy go nie usłyszy, ale mimo to…

Po raz pierwszy poczuła, że ma nad tym kontrolę.

Przepraszam, że Cię w to wszystko wciągnąłem.

Przepraszam, że nie zauważyłem niczego.

Przepraszam, że nie powiedziałem podczas tamtego spotkania, chociażby tego, że… jesteśmy. Że masz moje wsparcie. Bałem się. Nie chciałem Cię jeszcze bardziej dobić, a wiem, że w większości przypadków kompletnie nie potrafię ważyć swoich słów, lecąc bezpośrednio.

Przepraszam… że nie mogłem nic zrobić.

Przepraszam… że złamałem kolejną obietnicę.

Powiedz słowo… a staną za Tobą murem, Tuptuś.

Jak mogłam… chcieć ich zostawić?

Tak strasznie pożałowała tych wszystkich listów… nie pierwszy raz z resztą – ta myśl nawiedziła ją już któryś z kolei raz w ciągu ostatniego tygodnia. Nie powinien mieć powodu, aby pisać to wszystko, a jednak… płacz wywołany z początku smutkiem, frustracją, bezsilnością, po tej ostatniej linijce zamienił się we łzy wzruszenia.

Uwierzyła w nie… a przecież jeszcze kilkanaście dni wcześniej wydałyby się jej czystą fantastyką.

Im… im wszystkim wciąż zależy.

Mimo tego, co zrobiłam, napisałam.

Nie zasłużyłam na to… a jednak…

Jak mogłam…?

Podniosła oczy znad kartki. Nawet nie zauważyła kiedy tak mocno zacisnęła na niej palce. Gdyby tylko choć odrobinę dłużej się nad tym zastanowiła, zapewne bałaby się jego wzroku, jednak taka myśl nie przyszła jej do głowy – nie zdążyła. Błękitne, zapłakane oczy wpatrywały się w stojące w znacznym odstępie od niej szare. Te jednak nie wyrażały złości…

Nie wyrażały nic, co wskazywałoby na to, że za chwilę powie jej jakąkolwiek z kwestii, które wyobrażała sobie w jego ustach, kiedy szła na to spotkanie.

Nie… nie nienawidzisz mnie… prawda?

Milczała, tak po prostu stojąc przed nim i starając się zebrać na tyle, aby wydusić z siebie cokolwiek sensownego.

Co powinna teraz powiedzieć?

– Przepraszam… za… za wszystko. Skrzywdziłam cię… tak strasznie… was wszystkich… tymi listami, lekami… nie chciałam… nie chciałam was martwić… to… nie było celowe

Zatrzymywała się niemal co słowo, nawet jeżeli wcześniej dobre kilka minut zbierała na to własne myśli. Wodze sterujące jej własnym głosem cały czas wymykały jej się z dłoni, ciągnąc za sobą całe wodospady łez.

– Ale… powiedz mi… – zaczęła powoli. Zawachała się. Czy mogła o to zapytać? Czyu odpowiedź na to, nie powinna być oczywista…?

Ale nawet jeśli… co z tego?

– Proszę, powiedz… dlaczego…? – szepnęła, wysuwając do przodu ręce tak, jak gdyby chciała wskazać na trzymane przez siebie kartki.

Tak strasznie chciała to zrozumieć… i tak strasznie bała się, że tego nie potrafiła.

Że jest za wcześnie.

Że musi się jeszcze pozbierać.

Siebie i innych.

Że na końcu tej długiej ścieżki nigdy nie ujrzy normalności.

Przestań… już raz tak myślałaś i nie skończyło się to dobrze.

Powiedz słowo… a staną za Tobą murem, Tuptuś.

Nie możesz się poddać. Dla nich.

Walcz… dla tych, który walczyli o ciebie.

Autorka: PeachToast

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments