– Chodź, Jeremie… jestem tu zupełnie sama. Chciałabym cię zobaczyć… dotknąć… przypomnieć sobie, jak wygląda drugi człowiek.
Jeremie Belpois miękł coraz to bardziej pod wpływem pięknego, anielskiego uśmiechu różowowłosej dziewczyny z ekranu Superkomputera. Nazywała się Aelita i znalazł ją tutaj przypadkiem. Poszukiwał części do swoich robotów na konkurs. Winda w starej, opuszczonej fabryce okazała się działać i w ten sposób znalazł sprzęt w podziemiach.
Tknięty ciekawością uruchomił go. I znalazł coś, co śmiało mógł nazwać dość poetycko „bramą do innego świata” oraz uwięzioną w nim dziewczynę, która dopiero z czasem przypomniała sobie, jak rzeczywiście się nazywała.
– Sprowadzę cię na ziemię… zobaczysz, jak wygląda realny świat i wrócisz do domu. – odparł Jeremie, ale już nie tak pewnie, jak poprzedniego dnia. I jeszcze poprzedniego.
I tydzień temu… i miesiąc temu…
– Ale… nie mam w nim, gdzie się podziać, przecież sam wiesz… – westchnęła Aelita. Jej smutna mina i zrezygnowanie w głosie dźgało Jeremiego prosto w serce. – A tak bardzo… tak bardzo chciałabym zobaczyć, jak wyglądasz. I żebyś zobaczył ten świat moimi oczami… żebyś zrozumiał, jak bardzo jest on piękny i przerażający.
Świat Aelity był piękny i przerażający jednocześnie.
Od najmłodszych lat zresztą naznaczona była w pewien sposób gniewem: na wiecznie nieobecnego w jej życiu ojca oraz przez niego, gdy matka robiła mu o ten brak w domu wyrzuty. Ich kłótnie nie miały w zwyczaju przebiegać w zaciszu jednego pokoju.
Aelita doskonale pamiętała, jak kuliła się w swoim pokoju, we wnęce między szafą a łóżkiem, i zakrywała sobie z całych sił uszy. Do piersi przyciskała swoją ukochaną maskotkę, aż nie zaczynało jej boleć. Ale trwała tak dalej. Bo wiedziała, że kiedy odsłoni uszy, Waldo i Anthea nadal będą się obrzucali oskarżeniami. Wszystko kończyło się w momencie, w którym dziewczynka czuła wibracje. Oznaczały, że ojciec znowu wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Gdzie chodził? Nie wiedziała. Aelity to nie interesowało. Cieszyła się spokojem w ramionach matki, do której tuliła się po wszystkim. To ona częściej czytała jej bajki do snu. Z nią poznawała świat. Ojca pamiętała z nielicznych razów, gdy ten grał na pianinie na parterze, zamieniał z nią sporadyczne słowo, czy też przemykał niczym duch, jakby w obawie, że zaczepi go jego własne dziecko.
Gdziekolwiek chodził, okazało się to źródłem kolejnych problemów.
Pewnego dnia mamy zabrakło: zabrali ją mężczyźni w czarnych ubraniach. Tata? Zaciągnął ją w dziwne miejsce, w swoje laboratorium, w którym bawił się w… w kogo dokładnie? Naiwna wówczas dziewczynka nie wiedziała kompletnie jak to nazwać. Zaufała mu, bo przecież nie miała innego wyjścia. Zdawał się wiedzieć, co się działo, ale wiele więcej jej nie mówił.
Wpakował ją w skaner, w to dziwne, szumiące urządzenie i sam stanął naprzeciwko. Pozwolił, by to ją zamknęło, by została pochłonięta, by zaczęły dziać się kolejne, kompletnie nieznane jej rzeczy.
Przede wszystkim, były one przerażające. Zupełnie jak to, że musiała wziąć oddech w zupełnie nowym świecie.
Jedyne, co kazał jej zrobić później ojciec, to uciekać. Łatwo mu było mówić w momencie, w którym on był unoszącą się w powietrzu, świecącą kulką energii, a ona przypominała człowieka z krwi i kości, naznaczonego jedynie elfimi cechami. Nie poruszała się tak szybko. A musiała dotrzeć do wieży, mknąc między nienaturalnie prostymi, wysokimi drzewami. Czym w ogóle ona była? Zabrakło czasu na wyjaśnienia: dostała jedynie kierunek, w jakim powinna pobiec.
Biegła więc – bo nie pozostało jej nic więcej. Kulka, która była jej ojcem, zniknęła. Gdzie, nie wiedziała. Była osamotniona i bała się coraz bardziej. I gdzie była mama? Zabrali ją. Czy znajdzie ją tutaj? Czy też to miała być kryjówka, w której przeczeka?
Czemu tata nie szukał mamy?
Czemu… ją tam zostawił samą, na ich pastwę? Naprawdę jej nie ratował…?
Zatrzymała się. Przed sobą miała wieżę: wysoką, smukłą, otoczoną białym blaskiem i z czarnymi pnączami u swojej podstawy. Nie wydawało się, by do środka dało się wejść.
Nie wiedziała, gdzie była. Dokąd zabrał ją ojciec i czemu kazał jej uciekać dalej samej…?
Ostatnie, co z tamtego momentu zapamiętała, to koścista dłoń na ramieniu i błysk jadowicie zielonych oczu. Nagle znalazła się poza krawędzią dziwnej platformy, a palce zaciskały się na jej szyi.
I zleciała w dół, do wody.
To tam spotkała swój koszmar.
Był wysoki i z pewnością górował swoją siłą nad niczego nieświadomym w tym miejscu dzieckiem. Aelita wierzgała nogami, ale nie mogła znaleźć pod stopami żadnego gruntu. Krzyczała, ale nikt tego nie mógł usłyszeć: zupełnie, jakby jej głos uwięziony został w pęcherzach powietrza wydobywających się z jej ust. Szamotała się, próbując oderwać cudze palce od swojej szyi. Krzyczała, ile tylko w płucach jeszcze miała tchu – a tego wyłącznie ubywało.
„Po co tak krzyczysz? Nikt cię nie słyszy. Nikt po ciebie nie przyjdzie. Było biec szybciej.”
Szarpnęła się jeszcze kilka razy, nim świat zalała ciemność. Co stało się później? Nie wiedziała kompletnie, ale obudziła się na brzegu i wydawało jej się, że była już noc. Widziała zaskakująco dobrze w otaczającej ją ciemności, a lód nie był tak zimny, jak powinien być.
– Tato…? – powiedziała, wspierając się dłońmi, by wstać: albo chociaż klęknąć. – Tato!? – ponowiła już głośniej.
Ale nikt jej nie odpowiedział.
Aelita spojrzała w kierunku wody, z której prawdopodobnie wypłynęła. Przypomniała sobie o dziwnej osobie o jadowicie zielonych oczach, która zamiast zwyczajnych źrenic miała tam nigdy niewidziany przez nią wcześniej znak: kropka, dwa okręgi i cztery kreseczki: jedna na górze, trzy na górze. Nie wiedziała, co on oznaczał. Czy to była kolejna rzecz, o jakiej nie powiedział jej tata? Gdzie on w ogóle się podziewał?
– Tato…! – zawołała, po raz ostatni wrzeszcząc, ile tylko jeszcze zostało jej sił.
Naprawdę zostawił ją tu samą?
Gdy otrząsnęła się, stanęła i chwiejnym krokiem poszła w kierunku wieży. Wyglądała zupełnie jak latarnia morska.
– Jak się tam w ogóle znalazłaś? – zapytał Jeremie podczas jednej z rozmów.
– Nie pamiętam… po prostu już się tutaj obudziłam. – skłamała bez zająknięcia.
„Nikt po ciebie nie przyjdzie. Było biec szybciej.”
Ta obietnica wyciągnięcia jej stamtąd ją całkiem zaczynała bawić. Naprawdę jeszcze komukolwiek chciało się bawić w takie oszukiwanie? Ona miała już dość obietnic bez pokrycia.
Tylko w wieży mogła czuć się bezpiecznie. Chowała się w niej, wiedząc, że tylko tutaj mogła to sobie zapewnić.
Tylko ona. Nikt inny.
Nauczyła się przechodzić między sektorami. Wystarczyło przestać się bać zrzucenia siebie w przepaść w ciemności wieży. Wiedziała, że jeżeli chciała się skryć, powinna szukać białego światła: a to poprowadzi ją zupełnie jak latarnia morska ku brzegowi – ku bezpieczeństwu.
Dziwny człowiek zjawił się jeszcze trzy razy. Za każdym razem kończyło się to tak samo: zostawała zepchnięta do wody, ale ostatnie spotkanie skończyło się tym, że to wreszcie Aelita złapała swojego napastnika za gardło.
„Nie potrzebuję, żeby ktokolwiek mnie ratował. Uratuję się sama.”
Dlatego tak bardzo irytowały ją zawzięte próby zabawy Jeremiego w wielkiego wybawcę.
Aelita już to przerabiała. Nikt nie mógł jej uratować.
Dlatego cierpliwie czekała.
Koniec części pierwszej.
Autorka: Morrigan