Uwaga. Autorka poniższego one-shota nie zaleca stosowania przemocy jako sposobu rozwiązywania wszelakich problemów.
Występuje słownictwo powszechnie uważane za nieurodziwe.
– Czemu mi w ogóle pomogłeś?
– Oh, nie traktuj tego jako cokolwiek zobowiązującego…
– Skończ pieprzyć w bambus, Dunbar.
William wywrócił oczami, ale Ulrich dalej starał się przewiercić spojrzeniem przez jego skórę, przebić się przez czaszkę i wniknąć do mózgu, jakby zachodzące w nim reakcje w ogóle były dla niego łatwe do odczytania po samych tylko impulsach. Może jednak nie dziwił się temu pytaniu, bo właśnie oto siedzieli w gabinecie pielęgniarki – dwóch licealistów, jeden z dopiero co oczyszczoną krwią z twarzy po strzale w nos, drugi właśnie bawił się zwojami bandaża na dłoni. Każdy na oddzielnej kozetce i tylko William siedział bokiem na swojej, nieco machając nogami.
Wzdychając ciężko, Dunbar opuścił wzrok na swoją zabandażowaną rękę. Musiał przyznać, że to był raczej pechowo wyprowadzony cios, ale nie był pierwszy do odwracania spojrzenia w momencie, w którym mógł być świadkiem pobicia w wykonaniu pięciu na jednego. Stern zirytował kogoś, kogo w życiu nie powinien. Słyszał pewnie, że piękna Ishiyama miała adoratora w klasie maturalnej i miłość wisiała gdzieś w powietrzu. I Williama to już bardziej nie mogło nie obchodzić, ale bywali tacy, którzy się nie poddawali za żadne skarby, jak się okazywało.
A ponoć to ja jestem niereformowalnym przypadkiem nieuleczalnego optymisty…
– Chcesz wiedzieć? – podniósł głowę tylko na tyle, by móc spojrzeć na dawnego rywala. Uśmiechał się półgębkiem i doskonale wiedział, że Ulricha to irytowało. Ale tutaj również nie mógł nic poradzić na to, że kompletnie o to nie dbał. W przeciwieństwie do tego, który skrzyknął jeszcze swoich koleżków na większe mordobicie, wiedział, że chłopak nie zrobi mu krzywdy. Był zbyt zaintrygowany, żeby w tej chwili myśleć nad wszczynaniem awantury.
I prawdopodobnie do tego zbyt obolały.
– Na pewno nie zrobiłeś tego z dobrego serca. – Ulrich prychnąłby, nawet chciał to zrobić, ale szybko tego pożałował. Nos dalej go bolał. Nawet jego głos był w dalszej części zniekształcony. Może to przez zwinięte gaziki, jakie miał wciśnięte w obie dziurki, żeby tylko nie krwawił jak zarzynany?
– Lubię zaskakiwać ludzi, wiesz, Stern?
– Przestaniesz wreszcie? – Ulrich podparł się na łokciach tylko po to, by móc posłać Williamowi najgroźniejsze spojrzenie, na jakie tylko mógł się zdobyć…
…wyglądało to jednak niesamowicie komicznie, jakby zapytać o to adresata.
– Mówię tylko, że nic od ciebie nie chcę. – William uniósł krótko ręce, które powoli opuścił. Szlag, dalej odczuwał to kopnięcie w bok.
Ale, czy żałował swojego wejścia w środek bijatyki, co do której nie miał nawet najmniejszego interesu? Nawet, jeżeli zasługiwał przez to na łatkę osoby niespełna rozumu, to nie mogło to być mu bardziej obojętne.
– Ale, jeżeli już tak bardzo chcesz wiedzieć…
-·=»‡«=·–·=»‡«=·-
All I do is (all I do is) run away from, (run away)
All the things that I can’t change, like…
-·=»‡«=·–·=»‡«=·-
Nie było tajemnicą, że ponowna aklimatyzacja w realnym świecie była dla Williama istnym koszmarem. Wspomnienia mieszały się, niekiedy przed oczami stawały mu nie szkolne korytarze a platformy sektorów, i rówieśnicy patrzyli na niego z politowaniem, kiedy po raz kolejny zderzał się ze ścianą, chował pod ławkę przez głośniejszy huk, albo mówił nie do końca zrozumiałe dla nich rzeczy.
Niekiedy nie rozumiał ich nawet sam zainteresowany, ale nie było nikogo, kto by mu wyjaśnił, co się z nim najlepszego działo w okresie po powrocie na ziemię. Magicznie, cała wojownicza ekipa wyparowała. Dziwnym trafem zawsze nie było miejsca przy ich stoliku. Nagle ich zwyczajowe miejsca pobytu opustoszały, albo znowu spotykał zamknięte drzwi.
I owszem, to było bardzo wymowne.
Kazali mu, bez większego pardonu, czy chociażby głupiego powiedzenia w twarz, jakby po tym wszystkim nie zasługiwał nawet na tyle, odwalić się od siebie. W porządku, zrozumiał. Mieli takie prawo po przygodach, jakie im w zasadzie zafundował swoją niesubordynacją. Chyba rozumiał ich punkt widzenia – najzwyczajniej w świecie dostał to, o co sam się prosił, ale czy to na pewno miało wyglądać w ten sposób? Naprawdę chcieli, żeby został w Kadic jakimś… pariasem?
No, to im się udało. Przynajmniej do końca gimnazjum, bo chociaż część towarzystwa w nowej klasie w liceum została ta sama, to przemieszała się na tyle, że najbliższe otoczenie Williama stanowiły inne niż wcześniej osoby. I owszem, nie mógł im powiedzieć, co się z nim działo dokładnie, ale jakoś nagle okazało się, że głupie wsparcie, okazanie życzliwości, dobre słowo, zrozumienie i obecność nie były tak ciężkie. William zadawał sobie pytanie, czy w ogóle zasługiwał na takie przyzwoite traktowanie.
Owszem, jego samoocena bardzo mocno zjechała w dół.
I owszem, był w różnych miejscach. O niektórych bardzo wolałby nie mówić zupełnie tak, jak Jim o większości swoich przeszłych profesji.
To zabawne, że w większości przypadków rękę do niego wyciągnęli ludzie, którzy kompletnie o nim nic nie wiedzieli. Zastanawiał się – czy to dlatego, że nie mieli świadomości co do tego, jak niegdyś paskudnie zawiódł i zasadniczo to, co go spotykało, to była pokuta? Byłoby to bardzo na miejscu, swoją drogą. Możliwe do logicznego wytłumaczenia.
Wojownicy wiedzieli, zatem się do niego nie zbliżali. Kazali mu wszystko znosić w samotności, bo uznali, że to kara, na jaką zasłużył.
Nowa klasa i znajomi? Jeden z kolegów, jego obecny przyjaciel, powiedział mu – że człowiek nie zasługiwał na to, by musieć się zmagać ze swoimi problemami w zupełnej samotności. Nie znał Williama wcześniej.
Może… opowiedział mu część, ale dochowując przy tym w dalszej sekretu tak, jak obiecał. Do tej pory zresztą William nie wiedział, jak to zostało przez niego zinterpretowane w pełni, ale dalej pozostał przy swoim stanowisku: że cokolwiek się nie stało i skoro dzielili ze sobą pewną historię… to dlaczego został zostawiony sam sobie?
Tak, schrzanił, ale to oni go porzucili w momencie, w którym to przez nich został wprowadzony. Czy zachłysnął się nowym rodzajem rozrywki? Może. Szlag go wiedział, czy zostało to rozkodowane pod względem jakiegoś bliżej nieokreślonego uzależnienia, szemranych interesów czy głupiego, szczenięcego wyskoku. Ważne, że pomogło mu to poukładać pewne rzeczy w głowie na tyle, by stawić im czoła, swoim własnym demonom, które zawsze… zawsze, za każdym razem, czaiły się gdzieś z tyłu jego głowy i tylko czekały na okazję do spłatania mu figla
Xanafikacja bardzo mocno się na nim odbiła. Nie mógł powiedzieć przyjacielowi, co to dokładnie było. William zawsze mówił o tym krótko i zwięźle, „wypadek”. Owszem, był on dramatyczny w skutkach i spowodowany jego głupotą: jak większość wypadków, do jakich dochodziło w zakładach pracy.
-·=»‡«=·–·=»‡«=·-
Growing older (growing older) being scared of (being scared of),
Losing friends and staying the same.
-·=»‡«=·–·=»‡«=·-
– Stary, Ty naprawdę musisz się przejmować tym, co o tobie gadają?
– Kiedyś… było gorzej. Chyba się przyzwyczaiłem.
– Dunbar, pierdol to. Naprawdę chcesz kierować się opinią paru imbecyli, którzy nie byli ani trochę w twoich butach, a co więcej, nie przeżyją za ciebie twojego własnego życia?
Nie wszystko od razu się naprostowało.
Nie każdy wątek od razu poprawił sytuację, ale pozwolił rozpocząć porządkowanie pewnych kwestii w głowie, we własnych myślach.
Przypomniał sobie, jak to było – może i trzymać głowę dość nisko, ale umieć spoglądać wysoko.
-·=»‡«=·–·=»‡«=·-
Waitin’ to feel like I’m someone again
(I’m just waitin’ to feel something)
-·=»‡«=·–·=»‡«=·-
Jednym ze skutecznych, ale dość mocno kwestionowanych sposobów w środowisku było najzwyklejsze przyłożenie delikwentowi w pysk. William z początku miał przed tym lekkie opory jako, że często przypominało mu to o walkach, jakie toczył pod kontrolą XANY. Wystarczyło jednak, aby się przełamał i zobaczył, że nawet, jeżeli czasem ponosi go fantazja w takich momentach, to cały czas jego myśli należały do niego samego.
Więc nauczył się na nowo walczyć. Kilku osobom bardzo szybko odechciało się głupich podchodów, wsadzania szpilek w miejsca, z których ciężko było je wyciągnąć, a innym niełatwo zobaczyć, przez co uważali, że nic się nie stało.
Ileż było można?
Przestał się przejmować opinią przychlastów, którzy nie wiedzieli kim był i przez jakie bagno musiał w swoim parszywym życiu, do cholery, przebrnąć, żeby tu stać. Na twarz powrócił zadziorny uśmiech, niemożliwy do pomylenia zwiastun, że planował coś niesamowicie niemożliwego i tylko czekał na okazję do tego zrealizowania.
Jego pierwsza bijatyka była w pewien sposób… wyzwalająca. Z ogromną satysfakcją uderzył szczekającego do niego od roku gostka w szczękę, pozbawiając go na chwilę przytomności. Nie kłopotał się szukaniem pielęgniarki. Kiedy wianuszek śmiesznego kolegi nie wiedział, co powinien ze sobą zrobić, on wówczas tylko przyklęknął i sprawdził, czy oddychał.
A skoro miał zachowane funkcje życiowe i nic nie zapowiadało się na doświadczenie poważniejszych konsekwencji zdrowotnych tego ciosu… odszedł powolnym krokiem. Pozwolił, żeby tamtego chłopaka zabrali jego kumple. Więcej już do niego się nie zbliżyli. Nie miał z tego tytułu nieprzyjemności – bali się to zgłosić, czy też bardziej należało powiedzieć, wstydzili. Ale tylko dlatego, że żaden się nie spodziewał, że gość, który odwalał maniany w gimnazjum byłby w stanie do tego stopnia się wyrobić.
Ale to nie było tak, że lał i straszył, kogo mu się tylko spodobało. Zawsze miał w tym jakiś powód.
Zaczął wyciągać rękę do tych wszystkich, którzy niegdyś byli w jego sytuacji – zastraszeni i bojący się mówić o swojej niedoli. Czekający na to, aż cały ból minie. Zostawieni samym sobie.
I owszem, mógł tak zostawić Ulricha, kiedy zobaczył, jak sadziło się na niego pięciu chłopaków, w tym jeden, z którym potencjalnie umawiała się niejaka Yumi Ishiyama – ta sama, za którą oni obaj jak głupi ganiali w gimnazjum. William odpuścił ją sobie, kiedy zobaczył, że nawet jej nie obchodziło, czy z tego wyjdzie, czy też to, co się z nim działo po powrocie na ziemię pogrąży go.
Wiele wygodniej jej było odwrócić wzrok i powielić narrację, w której on sam sobie był wszystkiego winien. Mógł się z tym zgodzić – większość tych rzeczy nie miałaby miejsca, gdyby tylko tamtego dnia się ich posłuchał.
Wiedział o tym doskonale.
Ale mimo wszystko, czy naprawdę trudno było podejść i zapytać „co u ciebie” czy „jak to wszystko znosisz”?
William wiedział doskonale, jak to wszystko znosił. Czasami zastanawiał się, czy to, co robił, nie było jego nową, tymczasową maską, jaką zapewniał sobie tylko święty spokój, ale nie ukojenie. Potem uznał, że w sumie to mu wystarczyło. Jego sumienie robiło się lżejsze, kiedy wyciągał z bagna kolejną ofiarę szkolnego nękania.
Wracając – tak, mógł wtedy zostawić Ulricha samego sobie i patrzeć, jak paru maturzystów udzielało mu bardzo surowej lekcji życia. Tyle, że nie potrafił tak.
Chowając na dziesięć minut dumę i stare zatargi w kieszeń, zapytał po prostu, co tam było słychać u jego ulubionych skurwysynów, na twarz przylepiając prowokujący, szeroki uśmiech.
Co to miało zasadniczo być? Czemu w ogóle ratował mu odwłok?
Przeznaczenie? Czy coś lepszego…? William uznał, że mimo wszystko, to bardziej już nie było w stanie mu zwisać.
Jego satysfakcja zrobiła się większa o tyle, że jeden z nich właśnie zakasał rękawy i ruszył, gotów do złapania go przy kołnierzu. I wtedy rozpoczęła się cała zabawa.
-·=»‡«=·–·=»‡«=·-
‘Cause I’m tired of bein’ the way that I am…
And I can’t seem to let it go!
-·=»‡«=·–·=»‡«=·-
– Ale, jeżeli już tak bardzo chcesz wiedzieć, to ci powiem. – William wzruszył ramionami.
– Zamieniam się w słuch. – mrucząc to, Ulrich usadowił się wygodniej na swojej leżance. Dotknął kilkukrotnie swojego nosa. Bolał, ale nie jakoś tragicznie.
Dunbar po prostu się uśmiechnął z lekka.
– Jakiejkolwiek kosy bym z tobą nie miał w gimnazjum i jak bardzo byś nie starał się spalić wszystkich mostów, to raczej nikt zasługuje na to, żeby zostać zostawionym paru hienom na pożarcie.
– Mhm.
I tyle. Czy zrozumie aluzję? Nie wiedział. W zasadzie, to nawet nie miała być jakaś mocna igiełka w jego stronę. Nie wiedział, czy zacznie się nad tym zastanawiać, bo wróciła szkolna pielęgniarka i powiedziała Williamowi, że mógł wracać do swojego pokoju.
Mógł jednak przysiąc, że czuł na swoich plecach bardzo wyczekujące i nierozumiejące do końca spojrzenie Ulricha. Krótko się pożegnał i zarzucił swój plecak na ramię. Wyzedł.
Dalej nie chciał niczego w zamian. Co będzie się działo dalej – kompletnie go nie obchodziło.
Ale William nie miał sumienia, żeby tak bardzo zostawiać sprawę. Albo nie było nikogo, kto by ewentualnie utwierdził go w słuszności pozostawienia spraw samym sobie… kto wiedział?
– Ładny strzał, tam na garażach. – głosowi zawtórowało odczuwalne klepnięcie po nieuszkodzonym ręku.
– O, dzięki. A jednak widziałeś?
– Czasami dochodzi do mnie to i owo… ładnie go urządziłeś. Ponoć jak mu znowu się zaświeciło, to płakał za mamusią. Powiedz, znasz tamtego? Co się na niego tak zasadzili.
William uśmiechnął się krótko pod nosem, poprawiając plecak na ramieniu.
– Powiedzmy. Większej zażyłości tu nie ma, ale… znasz to. Nikt nie zasługuje na to, żeby się zmagać samemu z pewnymi rzeczami. Szczególnie, jeżeli to jest pięciu chłopa, i…
„I zasadniczo to ta osoba nie miała oporów na skazanie cię właśnie na coś takiego”.
– …i nawet nie wiedzieli, jak walić w ryj. – zaśmiał się krótko.
Autorka: Morrigan