Dunbar do sześcianu

– To be or not to be – that’s the question! – krzyczy Hamlet, trzymając w dłoni ludzką czaszkę. Krążył po scenie, prowadził swój monolog bardzo rzetelnie. Dba o szczegóły oddane w tym dramacie. Wszyscy, którzy siedzą w teatrze, bez problemu rozumieją same jego słowa, wręcz wyśmiewają je. Drwią z jego poetyckiej i filozoficznej natury. Słyszę szmery kilku osób ze swojej klasy pełne pogardy.

Co za ignorancja…

Spoglądam po chwili jeszcze raz na deski francuskiego teatru. Nie ma już żadnych rekwizytów. Przecieram oczy ze zdumienia. Nadal bez zmian. Scena jest pusta, a czerwona kotara zamyka dostęp do świata Hamleta.

A co z czaszką?  Dlaczego każdy o niej zapomina?

Przecież ona musi gdzieś być… Ale bym to zauważył.

            Dzwoni głucho dzwonek. Uczniowie powoli wstają z krzeseł, zabierają swoje rzeczy i żwawo dyskutują na pewno nie o obejrzanym przed sekundą dramacie. Nie słucham jednak nikogo. Cały czas myślę o tej wypalonej kości…

Szybko. Zdecydowanie za szybko.

            – Pamiętajcie, za dwa dni klasówka z lektury. Przygotujcie się dobrze! – mówi nauczycielka, jednak gwar uczniów ją zagłusza. Koniec końców nikt się nie przygotuje. Jak zwykle. Uroki profilu matematycznego.

            Spoglądam jeszcze raz na nią. Czy kiedykolwiek zauważyła, jak bardzo jest piękna? Wyróżnia się na tle wielu innych dziewczyn z naszej szkoły. Wysoka, szczupła z dużo jaśniejszą karnacją. Niebieskie oczy tak ciekawe otaczającego ją świata. Wąski uśmiech, jednak figlarny. Nigdy nie jest wymuszany. Czarne włosy czasami opadające na twarz. Zawsze w glanach. Zawsze w sweterku. Zawsze w spodniach. Inne kolory dla niej nie istniały.

            Yumi jest przepiękna. Nie to co panna Elizabeth… Sissi? Jak ona koniec końców miała na imię? Jeden powie tak, a drugi w inny sposób. I jak tu się połapać w tych wszystkich dziewczęcych głupotkach…

            Dobrze, że ona taka nie jest. Jest wyjątkowa. Tak samo intrygująca, jak… kiedyś.

            Jaki dzisiaj dzień tygodnia?

            Przechodzę przez dziedziniec, topiąc się w tłum uczniów Internatu, gdzie każdy wygląda tak samo. Mało kto wyróżnia się z tłumu. Moda przemijała, a jednak wszyscy wydają się zupełnie identyczni. Kiedyś musiało być chyba inaczej. Widzę, jak Yumi rozmawia z jakąś koleżanką. Podchodzę do nich, chcąc się przywitać.

            One jednak uciekają. Powód? Muszą coś pilnie załatwić u Jima Moralesa.

To nie jest pierwsze takie wytłumaczenie. Cały czas mam wrażenie, że mnie unika. Jakbym coś jej złego zrobił lub najbliższym osobom. Chciałbym się wszystkiego dowiedzieć. A nie mogę. Wszyscy mnie traktują jak jakiegoś obcego.

            Dziwny jest ten świat.

~*~

            – Cześć Yumi! – witam się z nią, udając zadowolenie. Jej znajomi jednak mieli inne podejście. W powietrzu już było czuć, że nie jestem tutaj mile widziany. Wręcz na twarzach gościło zaskoczenie.

            Najpierw niski i szczupły blondyn. Zawsze z czarnymi, okrągłymi okularami, posępną miną oraz niezwykle ważną torbą, z którą się nie rozstawał. Znany jako najlepszy uczeń w szkole – Jeremie Bepois.

            – Pamiętasz coś? – pyta mnie, z opanowaniem w głowie. Poprawia okulary na nosie. Czyli nie spodziewał się mojej nieobecności. Jednak skąd on mnie zna? Nie pamiętam, żebym coś w ostatnim czasie nabroił. Tutaj jestem grzeczny. W poprzedniej szkole zawiesiłem list miłosny na samochodzie dyrektora poprzedniej placówki. Wyjątkowo dziwna sytuacja w moim życiu.

            – Odpowiesz, czy nie? – pyta ze złością ktoś inny. Przyglądam mu się.

            Trochę wyższy od prymusa, jednak nadal niższy od niej. Brązowe włosy, krótkie, w delikatnym nieładzie. Ciemnozielona kurtka zestawiona z jeansami. Ręce trzyma w kieszeni. Spogląda na mnie z pogardą. Nie mam pojęcia, dlaczego – nawet go nie znam. Wychodzi jednak, że powinienem. Zabawnie to wyglądało, mimo, że w tej chwili nie było mi kompletnie do śmiechu.

            Odwracam się do Belpoisa i odpowiadam, udając:

            – Nie mam pojęcia o czym mówisz. 

            – Czyżby? Geromino! – krzyczy ktoś, chcąc mnie zaatakować. Odwracam się w ostatniej chwili i łapię szaleńca, a następnie odpycham go od siebie. Najniższy z całej grupy. Ubrany cały na fioletowo. Blond włosy ułożone w jeden wielki irokez. Z oczu widać szaleństwo. Nie wiem, co by się stało, gdybym w porę nie zareagował.

            – Głupi jesteś? – pytam zirytowany. – Mogłeś mi kark złamać!

Zbrodnia w biały dzień.

            – Czyli nic. Szkoda. Zabawnie było z twoim… – zaczyna mówić blondyn, jednak brunet patrzy na niego spode łba, przez co nie odpowiada, o kogo tak naprawdę chodzi. Nie mogę. Nie mogę znieść tej ciągłej niewiedzy. Przecież chodziłem tutaj normalnie do szkoły, jak każdy nastolatek.

            – Możecie mi powiedzieć, co się do jasnej cholery stało? Kim wy w ogóle jesteście? – pytam zdezorientowany sytuacją. Trzech nieznanych mi ludzi wypytuje się o moją pamięć. Czyli coś musiało się zdarzyć.

            – Jest gorzej, niż sądziłem… – mruczy pod nosem prymus. Przyglądam się dziewczynie obok niego. Różowe włosy ścięte na pazia. Sukienka oraz buty za kolana w podobnych odcieniach koloru. Przerażenie na twarzy. Ogromne przerażenie.

            – Wiesz co, musimy się zbierać… yyy… za lekcje – mówi szaleniec z niezręcznym uśmiechem na twarzy. Przyjaciele Yumi zabierają po kolei swoje plecaki. Dzwonka jeszcze nie było. Przecież dopiero przerwa się zaczęła. W dodatku obiadowa.

Przecież widzę, że kłamiesz.

Po kilku sekundach na dziedzińcu jestem sam. To było bardzo dziwne.

~*~

            Przechodząc po dziedzińcu, znaczna część uczniów patrzy na mnie z zaskoczeniem. Dlaczego ja znowu nic nie wiem? Mam iść do dyrektora, czy co innego zrobić? Znowu zmienić szkołę? Dopiero, co się przeprowadziłem. Mam całkiem dobre stopnie, jak na obcokrajowca. Tak sądzę.

            Yumi. Muszę z nią koniecznie porozmawiać.

            – O proszę, kogo my tutaj mamy! – słyszę głos najgorszej osoby, jaka mogła się teraz tutaj przytrafić. Samo pastwo nieszczęść. Naczelny motywator wychowania fizycznego, który podjął się więcej prac, niż sam Herkules. Okaz zdrowia, któremu zawsze strzela kręgosłup i nigdy nie opowiada szczegółów ze swojego życia. Oprócz tego, że coś robił w młodości.

            Jim Morales, w całej okazałości. Odrobinę wyższy ode mnie, do chudych nie należy. Zawsze w czerwono-szarym dresie, opasce na czole i plastrze na pół czoła. Nikt nie wie, co mu się stało. Zawsze woli o tym nie mówić.

– Dunbar, do gabinetu dyrektora. Rodzice po ciebie przyjechali.

            Cholera, musiałem coś narobić tutaj. Po prostu, musiałem.

            Ale dlaczego ja tego nie pamiętam?

~*~

            – Synku! – krzyczy z radości moja mama, przytula mnie. Naprawdę się mną przejęła? Szczególnie po tym, co zrobiłem? Zhańbiłem nazwisko Dunbar niecałe pół roku temu.                  – Witaj ponownie – mówi mój ojciec, z lekkim uśmiechem na twarzy. Niemożliwe. Ten wiecznie gburowaty i zapracowany człowiek spojrzał na mnie empatycznie. Coś musiało się poważnego stać, skoro przyjechał tutaj bez żadnego problemu.

            W oddali chrząka dyrektor Internatu – Jean-Pierre Delmas. Około pięćdziesięcioletni mężczyzna, zawsze mający na sobie stary, znoszony garnitur oraz okulary, robiące z niego podstarzałego profesora na wydziale paleontologii. Do tego w zestawie szara broda z wąsami. Wiem jedynie, że uczy się tutaj jego córka. Nie pamiętam jej. Jak to możliwe?

            – Cieszymy się, Williamie z twojego powrotu.

            Jakiego powrotu?

            – Nawet nie wiesz, jak rodzice się o ciebie martwili. Zachowałeś się skrajnie nieodpowiedzialnie.

            Ale co ja zrobiłem?

            – Szukała ciebie policja oraz inne służby ratunkowe w całym mieście.

            Uciekłem?

            – Z racji, że poszukiwania były naprawdę poważne, musisz w tej chwili nam wyjaśnić, co zrobiłeś. Słuchamy – po tych słowach dyrektor splata ręce. Żąda wyjaśnień.

            Myśl, Dunbar. Cokolwiek powiedz, żeby mogli dać ci spokój.

            – Panie Delmas, bardzo prosimy – zaczyna matka. – My z synem porozmawiamy w domu. Już jutro go zabierzemy. Wszystko sobie wyjaśnimy.

            Co mam wam wyjaśnić, jak sam nie wiem, co się stało?!

            – Oczywiście koszty za wzywanie służb poniesiemy. Nie chcemy już dzisiaj zamęczać Williama – dopowiada ojciec, wtórując.

            Najlepiej, dajcie mi wszyscy spokój. Mam dosyć tego.

            Wtem widzę w szybie jakiś znak. Skądś go znam. Trzy pierścienie i kreski. Wszystko połączone w dziwne kółko w kolorze czerwonym. Muszę je zobaczyć z bliska.

            Wstaję. Rozmowa dorosłych ucicha. Czuję ich wzrok na plecach, jednak nie odwracam się. Podchodzę do okna. Chcę dotknąć znak. Gdy tylko moja dłoń się do niego zbliża, on znika. Zamienia się w biały pył, który zwiewa wiatr do przodu.

            – Synku, czy wszystko dobrze? – pyta matka. Nie jestem w stanie jej spojrzeć w oczy.

            – Tak – odpowiadam – Kiepsko się czuję. Chciałbym pójść do pokoju.

            – Idź. My dokończymy rozmowę z dyrektorem – mówi matka ze współczuciem.

            – W domu porozmawiamy – dodaje ojciec, poważnym tonem. Nic się nie zmieniło.

            Wybiegam z gabinetu. Muszę znaleźć Yumi. Jak najszybciej. Zanim odejdę.

~*~

            Zauważam ją. Wraca sama. Biegnę do niej, zatrzymuję. Jest zaskoczona.

            – Coś się stało?

            – Owszem. Musisz mi to powiedzieć.

            – Co mam powiedzieć? – pyta zaskoczona.

            – Doskonale wiesz, co. – odpowiadam, jeszcze opanowany.

            – Nie wiem.

            – Twoja banda dzisiaj dziwnie się zachowywała. Prymus mnie pyta, czy cokolwiek pamiętam. Jakiś nędzny piłkarz…

            – Uważaj na słowa! – przerywa mi monolog.

            – Nieistotne. Ktoś wywiera na mnie presję, a jakiś mały kurdupel próbuje mnie zabić.

            Chwilowa cisza. Przeraziłem ją. Nie chciałem. Nie taki był plan.

            – Proszę, powiedz mi. Co zrobiłem? – błagam ją o odpowiedź.     

            – William – zaczyna. Przełykam głośno ślinę. Może wreszcie będę cokolwiek wiedzieć. Mam nadzieję. – Przepraszam. Nie mogę ci powiedzieć.

            – Dlaczego?

            – Przepraszam – mówi, po czym wymyka się z mojego uścisku i idzie do domu. Spoglądam jeszcze na nią, zanim skręca w lewą alejkę. Dlaczego ty mi to robisz?

~*~

            Wracam do pokoju. Zupełnie nie wiem, co robić. Jak się zachować w tym wszystkim, co ponoć złego zrobiłem. Tak okropnego, że nawet ona przestała się do mnie odzywać, a jej znajomi patrzą na mnie krzywo.         

            Coś mam na biurku. Zapakowane, czarne pudełko z lśniącą, złotą wstążką. Podchodzę bliżej. Adresata brak. Czy ktoś przypadkiem się nie pomylił?

            Otwieram paczkę. W środku jest ludzka czaszka. Jasna cholera.

            Odsuwam się od zawartości. Serce bije coraz szybciej, a krzyk nie może przejść przez gardło. Tego wszystkiego jest dzisiaj za dużo. Zdecydowanie za dużo. Zupełnie jak w jakiejś grze, jakbym nagle dostał amnezji.

            Kiedy oddech wraca do normy, podchodzę jeszcze raz do pudełka. Zauważam ten sam znak. Identyczny, co w gabinecie dyrektora. Dotykam go – ten nie ucieka. Jest on na płacie czołowym. Wyciągam czaszkę z kartonu. Unoszę ją lekko do góry.

„To be or not to be – that’s the question.”

Dokładnie, Hamlecie. Właśnie tak. Czy być tutaj, czy jednak nie być.

Autorka: Azize

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments