Gdy Yumi otworzyła oczy tego ranka, pierwsze, co pomyślała, to “Wiśnia”. Telefon leżący tuż przy głowie Japonki wygrywał radośnie intro do “Secret Love Story” Kishidana.
Yumi zdecydowanie nie nazwałaby się fanką j-popu. Nie żywiła także zbyt wiele sentymentu do świąt Bożego Narodzenia, raczej jedynie negatywne emocje. A już zdecydowanie nienawidziła japońskich romansów. Dlatego właśnie ustawiła na budzik piosenkę, której każde słowo i każda nuta kazały Yumi natychmiast zerwać się łóżka w poszukiwaniu źródła hałasu.
Tego poranka jednak w oszołomieniu pozwoliła muzyce grać dalej.
Balansując na granicy jawy i snu dziewczyna sięgnęła dłonią ku górze i, nie wstając ze swojej maty, chwyciła gałązkę i zerwała z niej pojedynczą wiśnię.
♫ Maaaas-shiro na kimi niiiiii… ♫
Przy akompaniamencie skocznej gitary i lekkich świątecznych dzwonków powoli włożyła owoc do ust. Leżała tak jeszcze chwilę, bawiąc się trzymaną na języku pestką i patrząc zza zaspanych oczu na liście nad jej głową lekko kołyszące się na wietrze.
♫ Maaas-shiro na kimi yoooooo… ♫
Piosenka dotarła drugi raz do refrenu i to był impuls dostatecznie silny, by w końcu przeciągnąć Yumi całkowicie na stronę jawy. Dziewczyna zerwała się do pozycji siedzącej uderzając twarzą w gałąź i z wrażenia aż wypluła pestkę, która z cichym stuknięciem odbiła się od przeciwległej ściany.
– Hę?
🎵 MERRY CHRISTMAS kawarana – I – DE – NE! 🎵
—
Gdy Ulrich otworzył oczy tego ranka, pierwsze, co usłyszał, to:
– Nie wróciła na noc… Co wy wyprawiacie?
Odd i Ulrich spojrzeli zaskoczeni na stojącego w drzwiach Jeremiego.
Jeremie i Odd spojrzeli na leżącego w swoim łóżku Ulricha, ledwie co obudzonego.
Ulrich i Jeremie spojrzeli na Odda stojącego nad łóżkiem Ulricha, z trudem trzymającego w drżących z wysiłku rękach ogromną śniegową kulę, która bez problemu mogłaby służyć za podstawę całkiem pokaźnego bałwana.
Włoch uśmiechnął się niewyraźnie do współlokatora, z odrobiną zakłopotania, ale zdecydowanie bez cienia skruchy. A mgnienie oka później leżał na podłodze, przygnieciony pokruszonymi kawałami zbitego śniegu, nie mogąc się zdecydować, czy łapać się z bólu za brzuch czy za klatkę piersiową.
Ulrich nigdy nie przestał trenować pencak silat. Co więcej, miał okazję skonfrontować teorię z praktyką podczas lat walk w Lyoko, szczególnie przeciwko zxanafikowanemu Williamowi. Z czasem podjął także lekcje szermierki. Teraz, w wieku 19 lat, o ile nazwanie go “mistrzem sztuk walki” byłoby pewną przesadą, o tyle na pewno nikt nie chciałby być w skórze dresa, który zaczepiłby Sterna w ciemnym zaułku. Podobnie, mało kto chciałby być teraz w skórze Odda. Niemiec zerwał się z łóżka podciągając rękami o ramę i błyskawicznie wybił z materaca używając jedynie mięśni brzucha. Wszystko po to, by zaprzeć się jedną stopą o podłogę, a drugą z półobrotu zatopić w brzuchu della Robbi. Pod wpływem bólu i tak ledwie wytrzymujące ciężar ręce Włocha zawiodły i śnieżna kula powaliła go na ziemię.
– Idziemy do Hertz? – spytał Jeremie, zupełnie ignorując zastałą scenę.
– Najpierw chodźmy na śniadanie. Pierwsza jest fizyka, podejdziemy do niej na przerwie – odparł Ulrich.
– Moje… żebra… – zgodził się Odd.
—
Williamowi nie było dane zmrużyć oczu tej nocy.
Dawno temu zdarzyło mu się parę razy uciekać z domu. Kiedy był jeszcze uczniem w Kadic, pewnego dnia w 11. klasie wybrał się na tygodniowe wagary za miastem. Od kilku lat jego wakacyjne plany polegały w dużej mierze na podróżach autostopem, niekoniecznie z przyjaciółmi u boku.
Jednak nigdy wcześniej nie zastanawiał się, jak ciężkie może być pokonanie samotnie 30 kilometrów, nocą, bez żadnego dobytku, i w szczególności bez ubrania.
“Okazuje się, że bardzo ciężkie.”
Gdy WIlliam ocknął się z początkowego szoku, zorientował się, że stoi na polanie usianej pojedynczymi zagajnikami. Nie widział nigdzie żadnych zabudowań – horyzont z każdej strony przesłaniała linia drzew – ale w oddali na zachodzie majaczyła miejska łuna.
Przed nim leżało coś, co kilka minut temu było samolotem, a teraz jedynie rozciągniętą na kilkaset metrów dogasającą smugą stali i plastiku. Chłopak próbował dokonać pobieżnych oględzin wraku w poszukiwaniu innych ocalałych, ale nie znalazł niczego choćby przypominającego ludzką postać. Dopiero gdy podjął marsz i oddalił się od miejsca katastrofy o kilka kilometrów, zdołał przetrawić, co to oznacza. Moment olśnienia zwalił go na kolana i sprawił, że William zwymiotował.
Poniewczasie dziewiętnastolatek uświadomił sobie, że najrozsądniejszą opcją byłoby pozostanie przy wraku. Prędzej czy później zjawiłaby się tam policja, straż pożarna, albo chociaż obsługa lotniska. Ktoś przecież w wieży kontroli lotów musiał zdawać sobie sprawę z katastrofy.
“Ale teraz jest już za późno.” William zdążył oddalić się od wraku o kilka godzin powolnego marszu. Była spora szansa, że gdyby teraz wrócił, zastałby nie ekipą ratunkową, a tylko oznakowaną taśmą polanę strzeżoną przez znudzonego policjanta na nocce. Który raczej nie zareagowałby zbyt wyrozumiale na wałęsającego się po nocy młodocianego ekshibicjonistę, całego i zdrowego, bez nawet jednego oparzenia czy zadrapania, podającego się za pasażera rozbitego samolotu.
Z przyrodzeniem na wierzchu.
William nie potrafił oszacować, jaką drogę pokonał do świtu. Nie mógł to być zbyt duży dystans – Dunbar nie był w stanie utrzymać szybkiego tempa marszu boso po lesie. Dodatkowo mimo że noc była dość ciepła, chłód zdecydowanie dawał się we znaki komuś zupełnie nagiemu.
Mogła być może 7 rano, gdy William trafił w końcu na asfaltową drogę. Natychmiast opuściło go zmęczenie.
“Teraz będzie już łatwo.”
Nie było łatwo.
Droga, na którą trafił Dunbar, nie była zbytnio uczęszczana. W ciągu następnej godziny spotkał na niej jedynie cztery samochody. Gdy pierwszy i drugi minęły go bez zawahania, spróbował zatrzymać trzeci wyskakując na maskę. Kierowca co prawda z piskiem opon wyhamował, ale nie wysiadł, tylko zwyczajnie go ominął.
Czwarty samochód, czerwony sedan, był najbardziej obiecujący. Jego właścicielka zatrzymała się przy WIlliamie i nawet uchyliła okno. Jednak nim chłopak zdążył cokolwiek powiedzieć, siedząca za kierownicą młoda brunetka wyciągnęła telefon, zrobiła dwa zdjęcia z fleszem, zasunęła szybę i odjechała.
Chwilę przed dziewiątą William trafił w końcu na zabudowania. Z ulgą podbiegł do pierwszego domu, jaki zobaczył i zapukał do drzwi. Gdy usłyszał szczęk zamka, zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, co powiedzieć.
“Dzień dobry, niech mi państwo zaufają, jestem normalny, potrzebuję tylko na chwilę skorzystać z telefonu”?
– Idiotyczne – mruknął do siebie. Był jednak zbyt zmęczony, by wymyślić cokolwiek innego, więc gdy w drzwiach stanął bardzo zdziwiony chuderlawy trzydziestolatek, William usłyszał samego siebie mówiącego:
– Dzień dobry, proszę nie panikować, chciałbym spyta-
TRZASK!
Drzwi zamknęły się z hukiem.
“Zrozumiała reakcja.”
William uniósł dłoń by znów zapukać, ale nie zdążył – drzwi ponownie się otworzyły, a chuderlak wyciągnął przed siebie rękę, w której trzymał uchwyt od wiertarki z dwoma odstającymi drucikami.
William Dunbar nie potrafił nie wracać myślami do xanafikacji. To były przerażające miesiące. Nieustannie zawieszony w półśnie, bez kontroli nad własnym ciałem, zamknięty we własnej głowie…
Trochę jak teraz. Chłopak nie był pewien, czy nie wolał xanafikacji od leżenia nago na progu cudzego domu, Bóg wie gdzie, z głową opadającą schodek niżej niż reszta ciała. Na pewno proces drenowania mózgu przez Scyfozoę był przyjemniejszy od dostania paralizatorem w pierś. Mniej więcej tak jak rozcięcie kciuka jest przyjemniejsze od drzazgi pod paznokciem. Ale jednak przyjemniejszy.
Z rozmyślań wyrwała Dunbara kolejna obca sylwetka powoli wsuwająca się w jego pole widzenia.
“Dzień dobry, panie władzo” – pomyślał William.
– Dzezo zaaa – wybełkotał WIlliam.
KONIEC CZĘŚCI 2.
Autor: Qazqweop