Between memories and reality (I’ll follow your light)

Biegnę. Wydłużam krok. Przede mną cienie — światło oddala się z każdą sekundą, razem z nią moja szansa na ucieczkę z tego koszmaru. Słyszę go, nadchodzi. Jego kroki są wolniejsze niż moje, ale i tak się zbliża, nieubłaganie, jak wyrok. Są jak obietnica, którą wiem, że spełni za każdym cholernym razem, ilekroć mnie złapie. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. Brakuje mi sił.

Ma moją twarz, ale nie mój głos. Ten szorstki ton, sztuczny, przypominający syntezatory mowy, za każdym razem przechodzi na wskroś, tnący świadomość jak zimne ostrze.

Jeszcze mam nadzieję. Jeszcze wierzę, że mogę stąd uciec.

— }><{ —

“I’m a waking hell and the gods grow tired.”

— }><{ —

— Oddychaj.

Ale nie mogę. Kurwa, nie mogę. Ktoś mi sznuruje cholerny, żelazny gorset i to nie w pasie, ale bezpośrednio tam, gdzie mam płuca. Jeszcze trochę, a zmiażdży mi żebra. Serce praktycznie wyskakuje z piersi. Jestem w spirali: ściany są za blisko, oddech za szybki, a dotyk, jakikolwiek, pali. Kołnierz bluzy znajduje się za blisko mojej szyi. Próbuję sobie go poluźnić za wszelką cenę.

— Uspokój się.

Nie mogę! Za głośno, za dużo, zbyt nagle.

— Nic ci nie grozi.

Skąd to wiesz?

W gabinecie pielęgniarki okazuje się, że biegłem przez korytarz jakby mnie coś goniło: a to był tylko Jim, który znów chciał się przyczepić o jakiś cholerny kwitek, którego cały czas zapominam mu przynieść. Światełkiem, za którym goniłem, była mrugajaca, ledwie działająca żarówka. Miałem cholerną schizę, że jestem znowu… tam.

I próbuję wyrwać się na wolność, bo nie chcę więcej być marionetką. Że znów ktoś pociąga za sznurki mojego ciała, a mi każe na to patrzeć zza szklanej ściany, o ile nie zmieni zdania i nie uzna, że to za mało… i czas zabawić się ze swoją ofiarą.

Nawet nie umiem do końca powiedzieć Yolandzie, co się dokładnie stało. Chcę to jakkolwiek zamieść pod dywan, udać, że nic się nie stało, zbyć to z uśmiechem i odrobiną zakręcenia rzeczywistością. Ona to średnio kupuje, o ile… w ogóle. Wypluwam po kryjomu ziołowe dziadostwo na uspokojenie, które mi dała na “wyciszenie”. Ale, ja nie potrzebuję się wyciszać. Nie chcę tego.

Potrzebuję kontroli — nad samym sobą, nad swoim otoczeniem.

— }><{ —

— Nie uwolnisz się.

Przypomina mi o czymś, co już doskonale wiem: nie uwolnię się. Nie jestem w stanie mu zaprzeczyć, nie umiem zaprotestować. A mimo to dalej uciekam, bez słowa, jakby licząc na to, że moja cisza nie zdradzi ciężkich kroków niosących się przez wzniesiony labirynt.

Chcę się wyrwać: zobaczyć niebo, innych ludzi, znajomych… twarze rodziców. Zamiast tego jestem w piekle, do którego zesłała mnie własna brawura. Nie jestem w stanie dostrzec żadnej drogi ucieczki. Wszystko, cały korytarz, wąski przesmyk, zaczyna zalewać czarna maź. Próbuję w nią nie wdepnąć, bo wiem, jak to się skończy.

Oblepi mnie całego, wciśnie się przez usta, nos, i zaleje płuca. Odbierze oddech i zostawi, i będę błagał, żeby to się wreszcie skończyło.

Ale nie pozwoli mi się udusić. Nigdy na to nie pozwala.

Skręcam w lewo. Przejście za mną się zamyka. Przede mną jest lita ściana, a maź właśnie zaczyna wspinać się po nogawkach spodni.

— }><{ —

Nie śpię już od dwóch godzin. Nie umiem zamknąć oczu i wyprzeć z głowy to, co zobaczyłem w śnie. Siedzę przy biurku, przy zapalonej lampce i zarzynam kolejną kartkę, próbując wyrzucić z siebie to, co mi siedzi w głowie. To wydaje się zwyczajnie niemożliwe, bo o ile w jednej chwili myślę sobie, że wszystko już jest w porządku, kolejna uświadamia mi, że nie do końca.

Muzyka w słuchawce na chwilę przestaje grać. Spinam się, wzięty z zaskoczenia nagłą zmianą. Słyszę dzwonek powiadomienia i wszystko wraca do normy. Sięgam po leżący nieco dalej na blacie telefon, którego ekran właśnie gaśnie i podświetlam go ponownie. Widzę jeden skrót i jedno słowo, który sprawia, że w jednej chwili świat się dla mnie zatrzymuje.

Ścianami internatu wstrząsa czyjś przerażony krzyk. Wylatuję z pokoju, rzucając ołówek. Światła migoczą, uczniowie nie są w stanie przepchnąć się przez schody, bo wszyscy pchają się do głównego wyjścia, a Jim nie umie ogarnąć chaosu. Na moich oczach zawodzą te wszystkie procedury, których uczą nas od dzieciaka — niejednokrotnie w tym celu wyciągając nas na zewnątrz w największe zimnice. Nie rozumiem jednak jeszcze do końca, czemu…

Wtedy na korytarz wchodzi wysoki mężczyzna w masce konia.

Widzi mnie. I powoli wyciąga rękę, celując we mnie z pistoletu.

Nie wiem, jak uciekłem. Zdaję sobie sprawę, że właśnie otarłem się o śmierć, chociaż pełna tego świadomość przychodzi dość opornie. Po zwianiu strzelcowi bocznymi drzwiami, kieruję się w stronę parku. Biegnę przez noc.

Prosto w paszczę lwa. Nie pamiętasz?

Ta jedna myśl mnie zatrzymuje w miejscu, w ciemnym parku, pomiędzy drzewami bez liści, Mam wrażenie, jakby patrzyły na mnie z góry, jakby to jednak już nie były drzewa, tylko obserwujące mnie oceniająco sylwetki.

A ja znajduję się w ogniu krzyżowym ich pytań.

Już raz to zrobiłeś.

Już raz zamiast sprzymierzeńca, stałeś się pieprzonym łowcą. Zabijałeś ich jedno po drugim, bez cienia skruchy. A wśród nich?

— }><{ —

Pierwsze wyjście z mroku jest… oślepiające. Najpierw czujesz więcej, mocniej, pozwalasz sobie zanurzyć się w tym uczuciu — w wolności, której ci brakowało. A potem? Przychodzi coś, co da się nazwać śmiało strzałem w pysk od rzeczywistości.

Drobne rzeczy zaczynają działać jak zapalniki. Wspomnienia nadchodzą. A części rzeczy nie pamiętasz wcale, chociaż każdy wokół mówi, że to się przecież zdarzyło. Nie masz pojęcia: głupiejesz, zapominasz, czy chorujesz.

Wreszcie jednak orientujesz się, że za dużo rzeczy się nie pokrywa i znajdujesz się w iluzji. Ta nagle się kruszy, załamuje w sobie… i z powrotem wciąga cię w mrok.

— }><{ —

— Zapomnij.

— To nie jest prośba, Jeremie. Aelita jest tam sama, a reszta utkwiła w internacie ze strzelcem, tak!?

— Wydostaną się.

— Albo nie, bo Aelitę dopadną potwory, a resztę ktoś zastrzeli jak prawie mnie. Przestaniesz, kurwa, unosić się dumą!?

— Nie unoszę się dumą, tylko wiem, co się stało ostatnim razem.

Belpois poprawia swoje okulary i znów wstukuje polecenia w wiersz. Słyszę przez słuchawki przerażony głos Aelity. Jest tam sama, bo Ulrich i Odd utknęli w masie spanikowanych dzieciaków, a Yumi zatrzymali rodzice; dowiedzieli się o strzelaninie i kategorycznie zabronili jej ruszać się z domu, nie wspominając o fakcie, że chciała się wymknąć nad ranem.

Jestem tu sam. Jeremie próbuje znaleźć inne rozwiązanie problemu, ale doskonale wiemy, że go nie ma.

Gdzie mój strach? Nie wiem. Na razie jest napięcie i adrenalina. Muszę działać, być może jeszcze tylko to trzyma mnie przy zdrowych zmysłach.

— I doskonale wiesz, że Aelita jest tam kompletnie sama. Skończ, kurwa, szukać rozwiązania tam, gdzie go nie ma i mnie tam wpuść! Chyba, że chcesz, żeby dziewczyna tam zginęła, ale na to ci akurat nie pozwolę!

Być może puściły mi nerwy, bo właśnie biorę Jeremiego za kołnierz i podnoszę go z tego cholernego fotela. Upór zmienia się w strach, ale nawet nie waży się drgnął — jakby nie wiedział, co jestem zdolny zrobić.

— Jeżeli coś jej się stanie, to raz, masz jej krew na rękach. — cedzę, ważąc każde kolejne słowo. Muszę zadbać, żeby powaga sytuacji do niego dotarła. — Dwa, jeżeli z tej uroczej, różowej główki spadnie chociaż włosek, to przyjdę do ciebie. Z siekierą. I łeb ci nią odrąbię, jak będziesz spał.

Puszczam go — Jeremie z jękiem zderza się z siedzeniem i patrzy na mnie w strachu, jakbym rzeczoną siekierę miał już teraz przy sobie.

— No rusz się, kurwa twoja mać!

Blondyn finalnie drgnął, jakby oprzytomniał, i rzuca się do konsoli, jakby od tego zależało jego życie. Niewiele się myli.

Ale tutaj nie chodzi tylko o jego życie.

Modlę się do bogów, żeby okazało się, że nie wchodzę tam za późno. Boję się nie tylko o Aelitę, ale i o ekipę z internatu.

Wytrzymaj. Nie daj się zabić. Impim ort…*

— }><{ —

“White roses, black doves, Godmother rise up; I need you to see me for what I have become.”

— }><{ —

Otwieram oczy dopiero, gdy pod stopami czuję stabilny grunt. Nienawidzę uczucia nieważkości. Źle mi się kojarzy, zupełnie tak, jakby za moment sznurki miały złapać moje ręce i nogi i zacząć nimi sterować.

To wciąż ten czarny kombinezon, ale nie mam na sobie jego znaków. Nie jestem więcej laleczką na sznurkach. Mój umysł należy tylko do mnie — mam kontrolę. Biegnę na południe, tam, gdzie Jeremie wskazał mi lokację Aelity. Nie rozumiem, czemu nie zwirtualizował mnie bliżej, ale nie pytam. Wiem, że i tak teraz nie będzie chciało mu się tego tłumaczyć.

Miecz pojawia się w mojej ręce — taki, jak zapamiętałem. I, bogowie mi świadkiem, rozcięcie nim pierwszego kraba było tak kurewsko wyzwalające. Kolejne eksplozje wstrząsają Lyoko, a ja? Nie przestaję. Metodycznie je koszę, zupełnie tak, jak on tego ode mnie oczekiwał… i teraz chcę wierzyć, że widzi, że sam na siebie przygotował broń. I, że mu nie daruję.

Aelita chowa się za skałkami, przerażona. Próbuje strzelać w kolejne potwory swoimi różowymi kulkami, co wyglądałoby uroczo, gdyby nie okoliczności. Gdy mnie widzi, odruchowo uciska się bardziej w swoją zasłonę, rozglądając za drogami ucieczki.

Przestaje, gdy przy niej kucam i wyciągam dłoń.

— Spokojnie. — uśmiecham się do niej lekko. Ona orientuje się, że nic jej nie grozi, przynajmniej nie z mojej strony. — Przybywam z odsieczą. Zaufasz mi?

W jej oczach coś się zmienia: zamiast strachu pojawiają się te małe iskierki szczęścia.

Ona cieszy się… że mnie widzi. Nad głowami świstają nam lasery.

— Poczekaj, księżniczko. — rzucam, zaciskając dłonie na rękojeści swojego miecza. Wychylam się zza skałki, żeby wybadać sytuację i już wiem jedno: sektorem górskim zatrzęsie jak marzenie.

— Nadchodzą z południa, uważajcie. — głos Jeremiego przypomina mi, że nie możemy tu zostać. Zaraz nas otoczą, dlatego zbieram energię na tyle, by posłać falę uderzeniową.

Wybijam nam przejście. Otaczam Aelitę ramieniem i biegniemy w stronę wieży.

Przejście jest zablokowane. Kraby i tarantule próbują nas zamknąć w kotle. Widzę, jak Aelita strzyże wzrokiem, przerażona. Nie dziwię jej się — ten strach mi się udziela. Muszę postawić wszystko na jedną kartę, inaczej mamy problem.

Nie tylko my.

Problem robi się również na ziemi, gdzie nikt nie wie, czy wszyscy przywitają następny dzień.

— Aelita, creid mi **, nie mam lepszego pomysłu. — mówię wreszcie, widząc przesmyk do wieży. — Kiedy tylko znajdziesz się w powietrzu… rozwiń skrzydła.

— Co?

Nie zdążyła powiedzieć nic więcej: zbieram w dłoni kupkę dymu i strzelam jej nią pod stopami. Różowowłosą wybiło w górę, z krzykiem; ja w tym czasie dorywam się do potworów, które nie wiedzą, co jest grane.

Ich dezorientacja to moja szansa na wybicie ich wszystkich jeden po drugim. W powietrzu rozbłysły różowe skrzydła. Potwór pożegnał się z życiem — a księżniczka znajduje się w wieży.

Krzyki wojowników rozbrzmiewają w powietrzu. Oddycham z ulgą, gdy orientuję się, że wszyscy są cali. Nie odpowiadam, bo nie mam na to czasu; biała łuna powrotu do przeszłości zabiera mnie kilka godzin w tył.

— }><{ —

Znowu gwałtowny wdech, ponownie chwila na rozeznanie, gdzie jestem. Jawa, sen? Koszmar? Nie wiem. Nie w pierwszej chwili.

Jestem w swoim pokoju. Na biurku leży blister tych ziołowych prochów, jakie dała mi Yolanda. Nie chcę ich brać.

Odwracam głowę w stronę otwieranych drzwi. W progu stoi bardzo znajoma mi postać. Powoli wchodzi do środka, nie umiem do końca odczytać wyrazu twarzy.

— Byłeś tam.

Doskonale wiemy, gdzie. Kiwam głową.

— Nie miałem wyjścia. Aelita była w niebezpieczeństwie. Wy też. — przygryzam na koniec wargę. Spuszczam wzrok, spodziewając się bury za to, co zrobiłem. Wiem, że inaczej nie mogłem, ale znam również ryzyko.

Dłoń dotyka mojego policzka. Powoli podnoszę głowę, spotykam się ze ściągniętymi brwiami, ale oczami pełnymi troski. Znam to spojrzenie. Bada, czy nic mi się nie stało.

— Ty też. — odpowiada.

Biorę spokojny, głęboki oddech. Podnoszę ręce, oplatam je w pasie, wtulam się w ciepłą klatkę piersiową, słucham miarowego bicia serca. Ta sama dłoń, która dotychczas gładziła mój policzek, przenosi się na moje włosy.

— Cieszę się… — zaczynam, szukając odpowiednich słów. Po chwili uznaję, że pieprzyć to. — Oh, gods. Bałem się o ciebie, Gwiazdko. Cieszę się, że nic ci nie jest.

Cieszę się. Bo doskonale wiem, że cienie nie mają sensu bez światła.

*Impim ort — irl. “Błagam cię”.

** Creid mi – ze szkockiego gaelickiego “zaufaj mi”/”uwierz mi”

Autorka: Morrigan

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments