Królewskie porachunki – runda piąta

Czy naprawdę krwawisz, jeśli wszystko się zmywa?”

Nikt nie chciał rozmawiać.

Wojownicy czuli się okropnie. Kolejna z rzędu przegrana runda. Rzucona rękawica przez ich wieloletniego wroga okazała się być gwoździem dobijającym domykającą się trumnę. Nie omieszkał się on w kolejnych atakach. Stawał się on coraz to bardziej bezczelny. Atakował ich bliskich. Odważył się nawet zaatakować służby mundurowe, które miały chronić obywateli. Po pamiętnym ataku w mieście wdrożył się chaos.

A oni? Po prostu stali nad konsoletą.

A oni? Po prostu milczeli.

A oni? Po prostu czuli, jak przegrywają.

Tego dnia minęły równo dwa lata od tajemniczego zniknięcia Williama. Na nic się zdawały oszustwa autorstwa Jeremiego – wszystko zostało zweryfikowane, a zaginiony poszukiwany przez policję. Całe szczęście nikt nie odkrył, kto stał za tymi mitycznymi zwolnieniami od lekarzy oraz wyjazdami do rodziny.

Jeszcze. Jeszcze nikt tego nie odkrył.

– Od teraz będziecie chodzić w parach – zakomunikował Belpois, stukając nieznane reszcie sekwencje na komputerze. Wszyscy spojrzeli na siebie. Po takiej serii porażek nikt nie chciał znowu tam wracać. Nie mogli znieść tego, jak Xana rósł z każdą kolejną ich wizytą. Zupełnie tak, jakby miał wgląd w ich strategię. Nie wiedzieli, jak powinni walczyć.

Może to nie jest taki głupi pomysł?

– Wracam tam.

Powiedzieli w tym samym czasie Ulrich i Yumi. Nikt nie protestował. Nawet Odd, który zawsze zarzucał jakąś dobrą ripostą, siedział w ciszy z założonymi rękami. Aelita chodziła z kąta w kąt, chcąc się uspokoić. Zatrzymała się w momencie, jak padła deklaracja. Czuła, jak zbierały się jej łzy. To ona powinna tam iść.

Nie Ulrich.

Nie Yumi.

Nie Odd.

Tylko ona.

Wróć do nas. Tu jest pięknie! Tu jest pięknie!”

Dziewczynka wtuliła się w starszą koleżankę. Ta objęła się swoimi drobnymi ramionami. Czuła, jak dwie krople spływają jej po lewym obojczyku. Mocniej przytuliła do siebie Aelitę. Trzymały się w uścisku jeszcze przez kilka minut. Czekała, jak się dziewczyna uspokoi… chociaż na dłuższą chwilę. Nie mogła być z tym wszystkim sama.

Nigdy nie była. Nigdy też nie będzie.

Żadna dama nie będzie walczyć sama, gdy sióstr tyle ma.

Jedną siostrę. Ale najważniejszą.

Weszli do windy. W ciszy zjechali piętro niżej. Patrzyli na siebie. Po ostatnim spotkaniu nie rozmawiali ze sobą. Zarówno Ulrich, jak i Yumi nie wiedzieli, od czego zacząć. Kto powinien przeprosić? Czy w ogóle powinien przeprosić? Za co? Za jedną, małą chwilę słabości? Za swoje uczucia? Za coś, co każdy potrzebuje?

Stali naprzeciwko siebie. Drzwi skanerów zaskrzypiały.

– TRANSFER. SKAN. WIRTUALIZACJA. –

Na pustyni nie było żadnej żywej duszy.

Odwrócili się, szukając swojego celu, którego nigdzie nie było. Jedynie wiatr mierzwił czarne włosy japonki na wszystkie strony. Suchy krzak przeleciał przez pagórek. Czy tym razem się pomylili? A może William czeka na nich gdzieś kompletnie indziej?

– Nie ma go tuta…

Nie dokończył Ulrich. Nagle pomiędzy nimi przefrunęła czarna fala dymu, rozrzucając ich na dwie strony. Z rąk Yumi wypadły wachlarze, jednak bardzo szybko odzyskała je z powrotem. Słońce atakowało coraz mocniej. Dziewczyna nic nie mogła zobaczyć. Zupełnie, jakby czarny smog sprawił, że wzrok płata figle. Miała wrażenie, że jest więcej, niż jeden przeciwnik. Lekko chwiejąc się, próbowała wycelować w walczących chłopaków.

Rzuciła wachlarz. Nie trafiła.

Rzuciła jeszcze raz. Odbił się.

Wrócił pierwszy. Odbił się.

Chciała ich uniknąć. Broń podejrzanie leciała zygzakiem. Chciała.

Była za krótko. Zdecydowanie za krótko w Lyoko, żeby już teraz wrócić. Pokonała ją własna broń. A Ulrich? Skutecznie odpierał ataki przeciwnika. Nawet nie zauważył, że zostali sami w sektorze. Był wściekły. Zdeterminowany. Chciał za wszelką cenę go pokonać. Atakował szybko. Jak w amoku.

Dźwięk metalu był rytmiczny. Krótki, lekko piskliwy.

Wtem William strącił Ulrichowi jedną katanę, która spadła w otchłań. Chłopak odwrócił się, wodząc wzrokiem za bronią. W ostatniej sekundzie odskoczył przed mieczem. Ten z kolei wbił się mocno w ziemię. Odetchnął.

Przeciwnik próbował wyciągnąć swoją broń. Ta jednak utknęła.

– Teraz! Szybko!

Wojownik nie omieszkał się zatrzymać. Podbiegł do swojego wroga. Już miał mu wbić nóż. Zamachnął się. Czuł, że w końcu wygra tę rundę. Po wielu latach męki i wiecznych porażek, teraz to on triumfuje. Jak tylko wrócą na ziemię, to tak skopie Williama, że odechce mu się bycia bohaterem. Już nigdy więcej się do nich nie zbliży.

A już na pewno nie do niej.

Wtem… Zniknął. A miecz za nim.

Katana wylądowała w nodze Ulricha. Czuł, jak się rozpada. Po małym kawałeczku. Piksel za pikselem. Wracając na ziemię, krzyczał. Wściekły. Znowu przegrał. Znowu! Znowu Xana ich pokonał. I to w tak perfidny sposób…

Ile czasu nam zostało razem? Nigdy nie wiemy. Wiem tylko, że nie chcę tu być…

Autorka: Azize

Królewskie Porachunki – runda czwarta

Poślij strzałę do gwiazd i wzleć, by wykraść ich blask”

Po ostatnim pojedynku czuła, jakby widziała tam siebie.

Wtedy, kiedy ona tam spadała w dół, bez żadnego krzyku.

Obojętność, żałość, świadomość kolejnej porażki.

To przecież mogła być ona – ale zamilkła, patrząc w ekran.

Wyjątkowo debatowali do późnej godziny. Jeremie uparcie pokazywał ryzykowne zachowania pozostałych, jakich się dopuścili w ostatnich pojedynkach. Wypomniał chojrackie podejście Ulricha, a także naiwność Yumi względem Williama. Starał się to tłumaczyć tak delikatnie, jak był w stanie – ale nie było to takie proste.

Tym razem różowowłosa dziewczyna nie odzywała się. Dokładnie analizowała słowa swojego przyjaciela pod kątem technicznym. On nigdy nie był w Lyoko. Nie wie, jak to jest, kiedy atakuje się siedem krabów, gonią cztery szerszenie, a na sam koniec unikasz ataków zxanafikowanego kolegi ze szkoły…

… Pewnie nigdy tego nie zrozumie.

Nie zrozumie, że to była kiedyś jej codzienność.

Tak samo nie zrozumie, jak tam wróci.

– Ja pójdę. – powiedziała krótko i pewnie Aelita, przerywając kłótnię Ulricha z Jeremim. Wszyscy spojrzeli na nią, wyraźnie zaskoczeni. Ona pozostała nieugięta, nic nie powiedziała więcej. Czekała na reakcję Jeremiego.

– Nie zgadzam się.

– Dlaczego?

– To niebezpieczne!

– Jak każda misja w Lyoko!

– Aelita… proszę…

– Pójdę tam, choćbym miała zostać tam na zawsze…

Nie żałowała tych słów. Już dawno temu miała to powiedzieć i wrócić w końcu do Lyoko. Za każdym razem, jak jedynie siedziała obok pozostałych, przyglądała się walce swoich przyjaciół, to czuła się… źle.

Jakby to była właśnie jej wina, że narażają swoje życie tylko po to, aby dowiedzieć się czegoś więcej o Xanie. Ona sama też nie dużo wiedziała: wszystko jej powiedzieli przez superkomputer. Aelita uświadomiła sobie, jak bardzo jest wdzięczna tym, dzięki którym jest ponownie na świecie. Dzięki swoim strażnikom – Wojownikom Lyoko.

Nadszedł teraz czas, aby rozliczyć się z przeszłością.

Czy na stałe? Tego nie wiedziała. Ale nie mogła już dłużej czekać.

Za długo była w cieniu pozostałych.

– TRANSFER. SKAN. WIRTUALIZACJA –

Nie minęło kilka sekund, a dziewczyna już znalazła się na terenie sektora pustynnego. Pamiętała go bardzo dobrze – właśnie wtedy odkryła, kto jest wiatrem w jej skrzydłach. Najcięższe walki miały miejsce tutaj, a przynajmniej według niej.

Było za cicho…

Aelita spokojnie spacerowała po terenie, cały czas mając oczy dookoła głowy. Znała już takie sztuczki w wykonaniu Xany. Kilka lat temu jeszcze dałaby się na taką nabrać. Ale nie tym razem. Wiedziała, że prędzej czy później, coś się pojawi niedaleko wojowniczki.

Nagle laser przeleciał obok lewego ucha. Momentalnie odwróciła się i zobaczyła jego. Siedział na głowie jednej z trzech tarantuli. Pewnie jedna z nich strzeliła, aby zwrócić uwagę na zbliżającego się przeciwnika.

Sprytnie Xana, bardzo sprytnie.”

– Miło cię widzieć, Aelito – przywitał się William z uśmiechem, a następnie zszedł ze swojego pojazdu. Położył miecz na prawe ramię i ruszył do ataku. Różowowłosa od razu przystąpiła do działania. Wytoczyła dwie kule energii. Obie zniszczyły tarantule.

Następnie odskoczyła przed mieczem Dunbara. Ten postanowił zagrać inaczej. Wiedział, że nie dosięgnie swojego celu, choćby bardzo się przy tym starał. Zagrał bardzo brudną kartą, ale za to najbardziej skuteczną. Jego władca będzie dumny.

Zaczął machać mieczem w stronę wojowniczki.

Ona? Unikała każdego pocisku.

Im mocniejszy zamach, tym większy zasięg.

Ona? Była o krok, aby dać się trafić.

William nie próżnował. Aelita tym bardziej.

– Wróć do nas! Wróć do nas! – ktoś zaczął mówić do dziewczyny.

Rozejrzała się, ale nikogo nie zauważyła. O włos uciekła od kolejnego ataku przeciwnika. Zaczęła puszczać pola energii, jednak wszystkie rozcinał ogromny, stalowy miecz. Jeden nawet ochroniła rękojeść z wizerunkiem Xany.

– Wróć do nas! Wróć do nas! – wtórował głos.

Nie mogło to się przesłyszeć Aelicie. Nic nie mówił Dunbar, on tylko atakował, jak zaprogramowany robot na jedyne działanie. Do tego ten głos był damski… jednocześnie ciepły, ale też przerażający. Jakby też został opętany przez coś złego.

– Wróć do nas! Wróć do nas!

Słowa dekoncentrowały dziewczynę w walce. Jednego ataku miecza nie uniknęła. Pędzący biały pocisk uderzył ją w lewe ramię, lekko odepchnęło do tyłu, a ona upadła na plecy. Na pewno straciła dużo punktów. Jeszcze jeden taki atak i William będzie mógł dopisać sobie kolejną wygraną potyczkę do swoich statystyk.

– Wróć do nas! Wróć do nas!

Dziewczyna spojrzała na wieżę. To z niej wydobywał się krzyk.

Wieża. Wrócić do niej. Tam jest bezpiecznie.

Zaczęła biec za głosem. Prosto do środka. Tam nic jej nie będzie.

Wypuściła falę pięciu pól energii prosto na Williama. Dwa trafiły i unieruchomiły go czasowo różową powłoką. Nie uszło do uwadze potworom tego sektora. Pustynię wypełnił krzyk manty, bardzo charakterystyczny dla całego cyfrowego świata. Niedaleko niej piach zaczął wirować, utrudniając tym samym widoczność wojownikom.

Następnie rozległy się laserowe strzały. Po lewej były karaluchy, po prawej krążąca na niebie manta. Mimowolnie, strzeliła w stronę podniebnego potwora, a ona sama włączyła swoje skrzydła i wzbiła się w górę.

Im wyżej leciała, tym widok sektora był coraz słabszy.

Jednak nie było to potrzebne, aby usłyszeć krzyk Dunbara.

Powoli zbliżała się do lądowania pod wieżą.

Stalowy miecz leciał prosto, aby przeszyć jej głowę.

Aelita wbiegła do wieży – miejsca, które było jej ostoją spokoju przez prawie półtora roku. Jej domem i miejscem na kontakt z Jeremim. Zalała ją fala sentymentalizmu. Przypomniała sobie pierwsze spotkanie na ziemi. To dziwne uczucie, którym był chłód…

… Dziwne było to, że sama teraz czuła oddech Williama na karku, szczególnie wystające ostrze miecza, które wbiło się w wejście do wieży. Nagle broń zniknęła, a do środka wszedł wściekły chłopak. Oczy mu pulsowały na czerwono, ukazując zamiast źrenic Xany.

– To koniec. Stąd nie uciekniesz.

Wpadła w pułapkę. To nie była pierwotna wieża.

Nie miała jak uciec. Xana miał ją w garści.

Mimo tego, nie uwierzyła. Skoczyła w otchłań.

Tylko zamiast czerni, zaczęła widzieć biel.

Aelita zamknęła oczy. Po raz pierwszy w wieży.

Niepewnie otworzyła po chwili oczy. Wokół niej nikogo nie było. Tylko białe chmury. Żadnego piasku, pędzących laserów w jej stronę, opętanego przez Xanę przeciwnika, krzyczącej i krążącej po niebie manty. Żadnej wieży, w której miała być bezpieczna. Tylko ona oraz dziwne chmury, na której właśnie leżała.

Delikatnie się podniosła i wstała. Rozejrzała się dookoła dla pewności, jednak ciągle było to samo. Czy ona właśnie umarła? Skrzydeł żadnych nie miała na plecach. Nad głową też nic nie miała, żadnej aureoli nie wyczuła. Czuła się coraz dziwniej.

– Córeczko… – usłyszała męski szept. Dziewczynie rozszerzyły się źrenice. Zaczęła podążać ślepo za tym słowem. Nie wiedziała, czy gdziekolwiek wokół niej są jakieś dziury. Poznała ten głos bardzo szybko. Takich rzeczy się nie zapomina, nawet w podeszłym wieku.

To był tatuś. Jej tatuś, ukochany Franz Hopper.

Najwspanialszy człowiek na świecie.

Tak bardzo za nim tęskniła. Chciała go zobaczyć.

Przytulić, zawisnąć na jego szyi, jak kiedyś.

Ale nie zdążyła. Jedynie powiedział jej proste słowa, trzymając mocno za ręce, zanim wróciła:

– Pokonacie go. Wierzę w ciebie. Kocham Cię, córeczko…

Kiedy Bóg zamknął drzwi, ja po prostu upadłam na ziemię. Otworzył za to jedne więcej.

Autorka: Azize

Królewskie porachunki – runda trzecia

„Pokażę ci, gdzie odbywają się łowy.”

Wasza miłość całkiem nieźle sobie radzi w siodle! – krzyknął starszy mężczyzna w brązowym kapeluszu z uśmiechem na twarzy.

– Zawsze tak monseuir Maalouf mówi, gdy tylko odwiedzam to miejsce – odpowiedziała Yumi, także uśmiechnięta. Akurat schodziła z młodej, silnej klaczy maści izabelowatej po godzinie wspólnego terenu przy granicy miasta. Właściciel stajni od przeszło czterdziestu lat, choćby nie wiadomo, co się działo w ciągu dnia, zarażał swoich klientów energią oraz nastoletnim wigorem. Mimo, że sam Maalouf miał już od kilku lat zasłużoną emeryturę.

– Madame… Nie od dziś wiadomo, że uwielbiam, kiedy jeździsz na Cathalncie. Ach, bym zapomniał – odpowiedział właściciel, po czym wyczyścił swoje okulary. – Jakiś młodzieniec ciebie szukał. Przez domofon powiedział, że to bardzo ważne.

Młodzieniec? O tej godzinie?

Czarnowłosa zmarszczyła brwi. Domyślała się, o kogo może chodzić. Jedynie, czego nie rozumiała, to faktu, że zdecydował się przejechać prawie czterdzieści kilometrów, aby tylko z nią porozmawiać. Prawda – zablokowała numer telefonu, a samą komórkę zostawiła w rodzinnym domu.

Wycieczki do stajni pana Maaloufa pozwoliły nastolatce uspokoić się przed ważnymi wydarzeniami. Sprawdziany, kartkówki, egzaminy sportowe na wyższą kategorię. Zawsze znalazła powód, aby spakować drobny posiłek, buty na zmianę oraz klucze i spotkać się z klaczą Cathlante.

Yumi wyszła jako jedna z ostatnich klientek ze stodoły. Wtedy też spojrzała na niego.

Patrzyli na siebie długo. Dłużej, niż zwykli ludzie. Ale nadal stali w tych samych miejscach. Żadne z nich nawet nie próbowało podejść bliżej.

On? Pewnie mu duma nie pozwalała po tym spotkaniu przed jego pojedynkiem.

Ona? Nie czuła się dobrze z tym, jak postąpiła. Zmusiła go do tego pocałunku.

Oni? Wiedzieli, że coś jest na rzeczy. Ale nie chcieli tego wyjaśnić. Lub się bali.

– Chciałem ci życzyć powodzenia – powiedział spokojnie Ulrich, a następnie odwrócił się na pięcie i wracał do Kadic. Dziewczyna stała jak słup soli. Tak bardzo chciała go przeprosić. Wytłumaczyć się z tej strasznej słabości, jakiej się dopuściła…

Mimo tego, że podobało się jej. Ale czy jemu też?

Nie wyspała się. Znowu. Wiedziała, że tak też będzie, ale mocno łudziła się, że potoczy się inaczej. Wzięła głęboki wdech. Musiała sobie poradzić. To tylko mała potyczka. Nic strasznego przecież nie będzie. A nóż się poszczęści i pokona swojego wroga…

Oślepiające światło ogromnego skanera. Znowu.

Włosy wiejące do góry. Znowu.

Transfer. Skan. Wirtualizacja. Znowu.

Dziewczyna opadła na sektor leśny, jak zawsze z gracją. Rozejrzała się dookoła. Lubiła to miejsce. Mimo wielu nieudanych misji, to czuła wewnętrzny spokój. Lubiła spojrzeć na wschodzące słońce, którego promienie mieniły się w Cyfrowym Morzu. Liście z wiecznie zielonych drzew kołysały się na boki, w rytm nadany przez sektor. Brakowało jedynie ćwierkających ptaków, żeby Yumi czuła się w tym miejscu jak w domu.

Sielanka jednak opadła bardzo szybko. Widziała na końcu ścieżki, kto na nią czeka.

Pierwsze, co rzuciło się w oczy wojowniczce, to wbity w ziemię ogromny miecz.

A jego właściciel? Czekał na nią z założonymi rękoma. Z tym samym uśmiechem. Bezczelnym.

– Masz dzisiaj pecha, Dunbar – krzyknęła do niego z pogardą, po czym wyciągnęła ze schowa swoją broń. Dwa wachlarze, z różowo-białym środkiem, ozdobione kwiatem wiśni. Jednym ukryła swoją twarz. Drugi trzymała w pogotowiu, gdyby pojawił się zmasowany ostrzał.

Przeciwnik nadal czekał. Jeden krok.

Drugi. Trzeci. Czwarty – a on dalej stał.

Zatrzymała się. Spojrzała mu w oczy. Były puste, bez cienia ludzkiego zachowania. Coś jednak tutaj nie grało. Przy wcześniejszych starciach William miał chociaż w sobie agresję, która kipiała od niego na każdym kroku. A teraz, nic. Zero emocji.

Rzuciła prawym wachlarzem w jego stronę. Chciała coś sprawdzić.

Broń przeleciała prosto przez wroga. Nie ruszał się, trafiła go w serce. Przeszło bez żadnej szkody. Ciągle stał z bezczelnym uśmiechem z wbitym do połowy długości mieczem. Od razu zaczęła się cofać małymi kroczkami.

– To pułapka! Za tobą! Po lewej! Po prawej! UWAŻAJ NA GŁOWĘ! – krzyczał Jeremie do niej, jednak bezskutecznie. Stała jak w transie. Nie mogła uwierzyć, że tak łatwo dała się omotać Xanie.

Nagle poczuła, jak ktoś ją uderzył nad karkiem. Niczym ostrym, tylko rękojeścią broni. Upadła na ziemię, chroniąc głowę przed zderzeniem z ziemią. W takich chwilach cieszyła się, że utraciła tylko kilka punktów życia w cyfrowym świecie.

Odwróciła się na plecy. Jedyne, co zdążyła zrobić, to kopnąć przeciwnika w kostki. Ten w błyskawicznym tempie stracił równowagę, a ona wstała i zaczęła biec przed siebie. Nie uciekła jednak zbyt daleko. Czarny dym, który pędził, przegonił ją i stanął kilka centymetrów przed nią. William wziął zamach – Yumi odsunęła się na prawo. Starała się odsunąć na dość bezpieczną odległość. Nie miała żadnej broni, która pozwoliłaby jej walczyć jak równy z równą.

Rzuciła jeden wachlarz. Następnie drugi.

Ku jej zaskoczeniu, przeciwnik złapał oba.

A następnie mocą Xany spalił na jej oczach.

– To niemożliwe… – szepnęła do samej siebie. Starała się jednak zachować spokojną głowę. Zaraz odzyska broń. Kwestia kilku sekund. Nie pierwszy raz traciła swoją broń podczas walki.

– Jeremie, SOS. Dawaj dwa wachlarze. – rozkazała Yumi, rozglądając się na boki w poszukiwaniu ewentualnego ratunku. To nie był sektor dobry do walki. Teren nie pozwalał na ucieczki, żadnych problemów z zatrutą przestrzenią, żadnych błysków niedaleko walczących.

– Zaraz… – odpowiedział krótko Einstein, który nerwowo stukał w klawiaturę przy panelu sterowania.

– MANTA!

W leśnej arenie rozległ się potężny krzyk. Sekundę później przyleciała ogromna, szybująca w górę płaszczka. Tylko na chwilę zniknęła z oczu wojowników. Od razu rzuciła się na dziewczynę. Zaczęła w nią strzelać. Yumi biegła przed siebie, co chwilę robiąc ostre zygzaki, aby uniknąć laserowych pocisków. Czuła się okropnie. Wszystko przebiegało nie tak, jak powinno.

Nie tak była wychowana w domu.

Nie tak się igra ze swoim wrogiem.

Nie tak walczy panna Ishiyama.

– Masz pięć sekund, inaczej będzie powtórka z Ulrichem! – krzyknęła dziewczyna do Jeremiego. Ukryła się za wierzbą płaczącą. Nie trwało to zbyt długo, ale już wtedy zdążyła odzyskać swoją broń.

Chłopak nic nie odpowiedział. Tłukł coraz mocniej w klawiaturę, aby tylko dowiedzieć się czegokolwiek o nowej taktyce odwiecznego wroga Wojowników Lyoko. Pozostali w fabryce milczeli. Nie przeszkadzali jemu oraz czarnowłosej podczas walki z Xaną.

Wtem zauważyła schody. Jednocześnie czuła oddech Williama na karku.

Manta krzyknęła po raz drugi. Szukała swojej ofiary, krążąc bezcelowo po sektorze. Po dłuższej chwili płaszczka uciekła z powrotem do Cyfrowego Morza. Japonka usłyszała jedynie dźwięk roztrzaskiwanego potwora. Mimo, że była w świecie wirtualnym – przeszyły ją ciary. Nawet, jeśli to wróg trafiał prosto do wody.

Wzięła głęboki wdech, a następnie pokierowała się prosto na schody. Dunbar w formie czarnego dymu doganiał ją w zawrotnym tempie. Yumi rzuciła jeden wachlarz na ślepo za siebie. Liczyła, że cokolwiek wyceluje. Myliła się. Na szczęście broń wróciła z powrotem do właścicielki. Schowała ją do pokrowca, a następnie rozejrzała się.

Była na najwyższym punkcie sektora leśnego. Wokół niej nie było żadnych drzew, trawy. Tylko oni, słońce i kilkadziesiąt metrów nad nimi Cyfrowe Morze. W prawdziwym świecie byłaby szczęśliwa na takiej randce. Ale na pewno nie tutaj.

William powrócił do swojej formy. Zanim dym zniknął na zawsze, cisnął nim prosto w dziewczynę. Nie była w stanie tego uniknąć. Nie zdążyła nawet otworzyć wachlarza, który mógłby ją chociaż trochę ochronić. Przegrała. Ona przegrała! Najlepsza wśród młodzieży w sztukach walki. Dała się pokonać jak najsłabszy żółtodziob!

Stało się to, czego się każdy obawiał.

Pozostali Wojownicy Lyoko wstrzymali oddech. Jeremie przestał na kilka sekund stukać kody w klawiaturze. Oni widzieli tylko, jak awatar wojowniczki spada w dół. Prosto do otchłani. Do dziury, która była wypełniona jedynie wodą.

Dunbar spojrzał, jak dziewczyna spadała idealnie w sam środek..

A ona? Nawet nie starała się krzyczeć. Po prostu leciała.

Chociaż wtedy poczuła się wolna. Bez żadnych ograniczeń.

Wiedziała, że to już koniec dla niej. Przegrała tę rundę.

A on? Zwyciężył po królewsku. Tak, jak uczył go Xana.

Autorka: Azize

Królewskie porachunki – runda druga

„Żal umierać w taki deszcz… Prawda? Mnie wszystko jedno.”

Nawet matury aż tak nie przeżywała, jak tego dnia.

Stresowała się. Piekielnie.

Co prawda trenowali intensywnie od ostatniej potyczki w lodowym sektorze, ale ciągle czuła, że to nie jest to. Widziała za każdym razem inne błędy, które powielała podczas innych treningów. Albo zła garda, albo nieprawidłowy rzut, albo beznadziejny styl. Albo najgorzej, jak tylko się da: ze wszystkimi tymi błędami jednocześnie.

A podczas walki nie można sobie pozwolić na takie pierdoły. Inaczej zapłaci za to głową. Zresztą, nie tylko ona…

Yumi od godziny leżała w pościelonym łóżku, cały czas patrząc bez celu w sufit. Próbowała odgonić wszystkie złe myśli, ale nie dawała rady. One były bardziej silne, zanim przeprowadziła się do Francji. Chciała analizować swoje taktyki oraz przeredagować w głowie nowe sposoby. Zamiast tego? Następne błędy się pojawiały…

Stukała opuszkami palców prawej dłoni w ciemnoszarą pościel, uparcie obserwując sufit. Francję już dawno temu spowiła noc, która była wyjątkowo spokojna. Żadnego deszczu, burzy, ani wyjącego w stare okna kamienicy wiatru. Dziewczyna wolałaby, żeby było na odwrót. Żeby wszystkie emocje, które się coraz mocniej kłębiły, uciekły w matkę naturę. Ona zrobiłaby z nich dużo lepszy pożytek. A Yumi? Mogłaby spokojnie zasnąć.

Wtem zadzwonił dzwonek do drzwi. Spojrzała w lewo. Zmarszczyła brwi

– Kto to może być… – szepnęła samej sobie. Na dworze nadal było ciemno. Wzięła telefon do ręki i włączyła wyświetlacz. Zegar wskazywał 3:45. Rodzice nie planowali żadnej wizyty prosto z Japonii. Współlokatorki już dawno nie ma, więc drugi pokój stał pusty.

Otworzyła drzwi. W progu stał jej najlepszy przyjaciel, Ulrich. Chciała się uśmiechnąć, ale zmęczenie i zaskoczenie blokowało taką możliwość. Stała w miejscu, jak zaklęta. Mimo, że bardzo chciała przytulić go na przywitanie.

– Też nie możesz zasnąć?

– Jutro się zacznie.

– Mogę iść za ciebie.

– Wykluczone.

– Ale chcę.

– Nie obchodzi…

Nie dokończył. Poczuł delikatne usta swojej koleżanki na swoich wargach. Po raz drugi, trzeci i czwarty. Mógł też i po raz piąty. To ona zainicjowała pocałunek. Bardzo tego potrzebowała…

Jednak odepchnął ją. Spojrzał jeszcze raz prosto w niebieskie oczy.

– Nie mogę.

Po tych dwóch krótkich słowach wyszedł z mieszkania. Przeszedł się jeszcze wokół dawnej szkoły i wrócił do pokoju. Zasnął na maksymalnie dwie godziny.

Znowu w tym najchłodniejszym sektorze.

Nie przepadał za tym miejscem. Mimo, że zimę traktował z przymrużeniem oka, to unikał wędrówek do Lyoko, jeśli aktywowana wieża była właśnie tutaj. Ironia? Teraz też wszystkie wieżyczki są bezpieczne. Najgroźniejszy dla ludzkości wirus został pokonany w chwili swojego największego triumfu. Zaliczył bolesny upadek, z którego prawdopodobnie nigdy nie powstanie.

A on tutaj dalej stoi. Czekał. Minutę, dwie… dziesięć.

„Czy to jest jakiś żart… Ile można się spóźniać. ”

– Hola, co tu się wyprawia?

Odwrócił się. Jednak nie odpuścił. Dumnie szedł, mając swój wielki miecz na lewym ramieniu. Za Williamem ciągnął się czarny dym, z każdym kolejnym krokiem. Wredny uśmieszek utrzymywał się na niemalże białej buzi. Kiedy tylko był piętnaście kroków przed chłopakiem, przemówił jeszcze raz:

– Ulrich, naprawdę postanowiłeś się zabawić w obrońcę uciśnionych?

– Raczej w patroszenie skurwysynów – wycedził przez zęby. Uśmiech zniknął z twarzy Dunbara. Minęły dwie sekundy, a zastąpiła go agresja, którą nawet było widać w oczach. Szarych, z piorunami w środku.

– Póki tu jestem, to nikogo nie wypatroszysz – zasyczał, podchodząc trzy kroki bliżej. Ulrich nadal był bardzo spokojny. Normalnie już dawno by rzucił się do ataku. Wiedział jednak, że nie może sobie pozwolić na taki błąd. To była bardzo ważna misja. Druga runda. Miał walczyć jak najdłużej, aby Jeremie zdołał wydobyć jak najwięcej mocnych, jak i słabych stron przeciwnika. Jeśli takowe istnieją…

– To wyzwanie? – zapytał ironicznie samuraj, podchodząc dwa kroki bliżej. Przeciwnik nadal milczał. Skupił swój wzrok na dwóch katanach. Następnie zsunął swój miecz, a ostrze celował w brodę wojownika. Wiatr delikatnie rozwiewał jego czarne włosy w różne strony.

– Dobrze. Stawaj do walki.

Podeszli bliżej środka sektora. Wokół nich wystąpił wielki, ciemny okrąg, wytworzony przez Dunbara. Ulrich z początku nie wiedział, czy to jest swojego rodzaju pułapka, z której długo się nie wydostanie, czy też nie. Udawał brak zaskoczenia. Zgodził się na warunki swojego przeciwnika. Choćby się paliło pół Francji – póki stał na nogach, z punktami życia – tak miał walczyć. Do ostatniego punkcika.

Za polem aktualnej walki uderzył piorun. Błysk ujawnił się na skraju lewej strony.

„Zaczynajmy… Graj muzyko, graj.”

– Supersprint!

Pierwszy zaatakował. Od razu skontrowany. Nie próżnował jednak. Wyprowadził jeszcze dwa szybsze między żebra. Niewiele brakowało, a już jego przeciwnik zamieniał się w przezroczyste kafelki. Dunbar nie należał jednak do żółtodziobów. Sprawnie skontrował obie szable. Zaczął powoli on znikać. Wtapiał się w czarny okrąg. Założył czarną maskę…

… I zniknął.

Teleportował się tuż za plecy Ulricha. Schylił głowę przed wielkim ostrzem. Następnie odskoczył kilka metrów do przodu. Wyciągnął drugi miecz i rzucił się po raz drugi. Poszło trochę lepiej, mimo niezbyt odpowiedzialnego ruchu, na jaki się zdecydował. Adrenalina buzowała coraz bardziej. Serce rwało się do krwawej jatki, a determinacja nie odpuszczała ani przez sekundę. Zaletą Sterna była mobilność oraz szybkie wyprowadzanie ciosów. Dodatkowe ćwiczenia sportowe opłaciły się, a zakres ruchów był dużo lepszy, w porównaniu do pierwszego starcia.

Pomimo ciężkiego sprzętu, jaki został dany Williamowi, to wszystkie ataki kontrował. Dźwięk uderzającej o siebie stali był coraz głośniejszy, nawet od oddechów walczących. Wywijał swoim mieczem jak szmacianą lalką – jakby nic nie ważył. Samuraj wykonał piruet, chcąc wytrącić broń oponenta z dłoni. Potem jeszcze jeden… dwa…

Nie pomagało to. Jedynie leciały iskry z potyczki. A katany zaczęły tracić swoją doskonałą ostrość sprzed wirtualizacji…

– Machasz tą bronią jak cepem… – kpił sobie przeciwnik.

Ulrich zmarszczył brwi. Przebiegł za chłopaka, po czym wyprowadził pięć kolejnych ciosów. Jeden był skuteczny: zostawił biały ślad na prawej łopatce. Reszta wycelowała w pancerz i była bezcelowa. Wojownik odczuł jednak stal na skórze. Jęknął z bólu, ale broń miał cały czas przy sobie. Czuł, że teraz jest na słabszej pozycji. Kilka takich zacięć i gra była zakończona. Nie skończy się to dobrze. Traktowano go jako najmocniejszego walczącego w zwarciu. A jeśli zostanie pokonany…

… To co będzie świadczyć o jego wierze?

Zdecydował się na najbardziej brudny ruch w całej swojej cyfrowej karierze.

Wyciągnął z kieszeni grube ziarna piachu, po czym rzucił je prosto w jego oczy.

Ulrich stracił jedną katanę, która wypadła poza okrąg. Czasowo był zatrzymany.

William miał chwilę na regenerację, chociaż jego broń stawała się bardzo tępa.

– Zaszlachtuję go… – wycedził przez zęby do samego siebie chłopak, gdy tylko pozbył się ostatniego ziarenka z lewego oka. Obraz był lekko rozmazany, ale był w stanie jeszcze walczyć, mając tylko część swojego ekwipunku.

Wstał lekko chwiejnym krokiem. Zauważył, że jego przeciwnik klęczał na prawym kolanie, a miecz był wbity w ziemię, przez który przepływały nieregularne, czerwone linie prosto do rękojeści. Zorientował się, że to jego szansa, aby wyjść z tego starcia bez szwanku.

Uderzył piorun po raz drugi.

Dunbar już stał, ciągle bez siły. Zlewało mu się podłoże sektora z ciemnym okręgiem, który sam stworzył. Czuł, że ten pojedynek się kończy, niekoniecznie dobrze dla niego. Ale dla przeciwnika też nie. Została mu ostatnia deska ratunku…

Pędził jak strzała. Celowo nie aktywował żadnej umiejętności, żeby tylko nie wystraszyć swojej ofiary. Słuch miał lepszy od wzroku. Katanę trzymał ostrzem do przodu. Jeszcze tylko kilka metrów… centymetrów…

Po czym wbił swoją broń prosto w serce wroga. Jednak nie zniknął. Nadal stali, patrząc sobie w oczy. Zarówno Stern, jak i Dunbar byli zaskoczeni. Ranny kiwał się coraz mocniej, ale nie odpuszczał. Chwycił lewą dłonią za rękojeść miecza, aby jeszcze bardziej wbić go w siebie. Nadal byli w Lyoko, ale twarze mieli bliżej siebie. Młodszy wojownik nie wiedział, co ma teraz zrobić. Uparcie trzymał swoją katanę.

Piorun uderzył po raz trzeci.

Chłopaków odrzuciło od siebie. Samuraj poczuł mocne uderzenie w ziemię. To właśnie ono sprawiło, że walka została zakończona. Powoli rozpadał się na miliony pikseli. Kątem oka zauważył, co się działo z Williamem. Widział to także Jeremie, który dużo chłodniej analizował całe zjawisko.

On przeżył. Mimo otrzymania ostatecznego ciosu w swoje serce z kamienia. Transformował się w ciemny dym, ale tego już jego przeciwnik nie zauważył. Obudził się on dopiero w fabryce, na piętrze ze skanerami.

Autorka: Azize

Królewskie porachunki – runda pierwsza

„On będzie cieniem, który pogrąży Ciebie w przyszłości.”

Czekali cierpliwie, o ile to można było nazwać cierpliwością.

Już godzinę trwało oczekiwanie na dogodną chwilę, aby móc w pełni zaatakować. Każdy z nich był przygotowany. Tętno było wyczuwane. Ciężko było wybrać, komu ono biło najmocniej. Chłopak w niebieskim golfie oraz charakterystycznych, okrągłych okularach, spojrzał jeszcze raz na monitor. Miał w nim dwie mapy, pogląd na fabrykę, statystyki trzech osób, które w tym momencie stały za jednym z głazów.

Sprawdził po raz siódmy, czy wszystko miał tutaj przygotowane. Śmignął wzrokiem od góry do dołu. Od lewej do prawej. Przetarł okulary, po czym powtórzył cały proces jeszcze raz. Nie było miejsca na żadne błędy.

Kilka kompletów strzał – naładowane.

Kody na ewentualną utratę wachlarzy – zapamiętane.

Pokłady mocy na triplikację – naładowane.

Kody na ewentualna dewirtualizację – zapamiętane.

Ulrich siedział po turecku, opierając łokcie na kolanach, a na dłoniach brodę. W ten sposób mógł być on najbardziej skupiony. Nasłuchiwał wszystkiego, co się działo wokół sektora. To on z całej trójki miał najlepszy słuch. Potrafił on usłyszeć takie rzeczy, których przeciętny człowiek nie był w stanie. Dlatego też czekał na początku. Żeby mieć wystarczająco dużo czasu na alarm do pozostałej dwójki jego przyjaciół…

… Tylko przyjaciół.

Zauważył on bardzo szybko, że wokół pewnej dziewczyny zaczął się kręcić jeden znajomy. Niby tylko robili razem projekty, wymieniali się notatkami, spostrzeżeniami oraz pomagali sobie na kartkówkach…

… Ale on nie wierzył w takie bajki.

Z kolei Odd klęczał na wysokościach. Znalazł bardzo szybko doskonały punkt obserwacyjny, który pozwalał mu także na najbardziej ekstremalną ucieczkę w jego dotychczasowym życiu. Dość stroma, lodowa góra, posiadająca wiele dziur i wypustek. Kot zawsze spada na cztery łapy. Elastyczność chłopaka pozwalała mu przechodzić przez nietuzinkowe miejsca. Chociaż stres go brał coraz większy, tak pewność siebie musiała zwyciężyć…

… Po prostu musiała.

To nie były żarty oraz zabawa, jaka miała miejsce na początku jego wizyty w Kadic. Owszem, nadal lubił się bawić. Dziewczyny żadnej nie miał, odkąd został przykuty do łóżka za romans z dwoma, niesamowicie pięknymi licealistkami…

… Serce nie sługa, mózg tu nie działa.

Najstarsza Wojowniczka Lyoko z kolei pozostała na środku pola bitwy. Chcąc odgonić swoje myśli, zaczęła siłą woli podnosić trzy niewielkie skałki. Mimo, że powinna dawać przykład pozostałym, to właśnie ona najbardziej panikowała ze wszystkich zgromadzonych. Nie mogła się pogodzić z tym, co się stało. Czuła, że jest winna. Przecież mogła go powstrzymać kilka miesięcy wcześniej. Wystarczyło zaprotestować…

… A nie potrafiła.

Nie było dnia, kiedy to Yumi nie miała wyrzutów sumienia. Chociaż do ostatniej chwili była przeciwna, żeby on dołączył jako szósty gracz, to jednak był jej przyjaciel. Nie mogła też patrzeć na dziwne zachowanie młodszego chłopaka. Robił sceny zazdrości, o ile można je tak nazwać…

… Ona sama nie wiedziała, co robić.

Krzyk. Przeraźliwy krzyk rozległ się na skraju sektora. Ogromna manta śmigała wysoko nad sektorem. Była sama. Jedna, jedyna manta, jaka się uchowała wśród pozostałych potworów. Wszystkie inne zostały wybite. Jak na razie.

Ta była jednak wyjątkowa. Dużo większa, szybsza i zwinniejsza. Wystarczyło dobre dowodzenia, a była nie do zabicia. Potrafiła także porządnie przyłożyć. Dlatego też wojownicy musieli być bardziej ostrożni, niż wcześniej. Wydawała też unikatowy dźwięk. Chociaż to był bardziej krzyk rozpaczy, połączony z chęcią paskudnej zemsty.

Takiej, której nigdy jeszcze jej władca nie wykonał.

Sterował ją pewien człowiek. Doskonale znany wszystkim. Wysoki, pewny siebie w czarnym kombinezonie. Jednak nie był już opętany. Zwykły, szary licealista. Walczył już sam. Nieuchwytny od miesięcy. Próbowano już wszystkiego, ale zawsze kończyło się tak samo. Zawsze uciekał, mniej lub bardziej poraniony.

Jednak dzisiaj musieli się postawić. Dzisiaj musiał on wrócić do domu. Po prostu, musiał

Wszyscy przygotowali się do walki.

Ulrich sprawnym ruchem wyciągnął katany.

Yumi puściła lewitujące skałki na ziemię.

Odd prześlizgnął się do nich z samej góry.

– UWAŻAJCIE!

Manta coraz szybciej zbliżała się do lądowania. Tym razem milczała. Ona też potrzebowała całkowitego skupienia. Cele były aż trzy. Chłopak nie przestawał dowodzić. Czuł, że musi zaraz trafić na ziemię. Chociaż jedną osobę wyeliminować z tego świata.

Zeskoczył z potwora, a ten z kolei wzbił się w powietrze. Sprytnie unikał dradobicia laserowych strzał. Żadna nawet go nie drasnęła. Po kilku sekundach manta zniknęła z pola widzenia.

Pozostał teraz on.

Japonka otworzyła swoje wachlarze. Rzuciła jeden, a potem drugi. Odbiły się one od wielkiego miecza, które posiadał czarnowłosy. Uśmiechnął się zawadiacko, jednak nie ona miała zostać jego pierwszą ofiarą.

Założył miecz na prawy bark i zaczął biec w kierunku Odda. Ten zaczął uciekać. Najpierw normalnie na nogach, a gdy tylko zbliżył się do ogromnej ściany, to w ruch poszły kocie pazury. Wbijał je jeszcze szybciej, niż ostatnio. Czuł oddech wroga na karku. Nie odwracał się za siebie. Wiedział, że to tylko złudne nadzieje.

Dotarł na samą górę. Wdrapał się na szczyt góry lodowej, z której wcześniej zeskakiwał.

Nie przewidział jednak, że on będzie szybszy.

Poczuł ostrze przy skroni. Chciał zeskoczyć.

Nie zdążył.

Broń została wbita w lewą część głowy.

Zaczął się rozpadać. Piksel po pikselu.

Manta znowu krzyknęła na cały sektor.

– Cholera, szybki jest…

Nim się dwójka pozostałych zorientowała, ich przeciwnik był tuż przy nich. Yumi spojrzała na lecącego potwora. Mimowolnie, atakowała właśnie jego. Wpierw jeden wachlarz, a od razu rzuciła i drugi. Oba nie trafiły – jedynie przeleciały obok szybującej czarno-białej kreatury.

Spróbowała jeszcze raz. Tym bardziej jedna z jej broni zatrzymała się, wbijając się prosto w lewe skrzydło potwora. Manta wrzasnęła z bólu. Nie umknęło to uwadze chłopaka. Widział, jak jego podopieczna cierpi. Nie miał jak wyjąć wachlarza, który utknął za daleko od jego zasięgu. Kierował ją coraz spokojniej.

Wściekły, rzucił swoim mieczem prosto w Japonkę. O dziwo – celnie.

Dziewczyna dostała prosto w serce. Dosłownie i w przenośni. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jakim potworem stał się prosty chłopak ze wsi. Był dobry, uczynny, zabawny, do rany przyłóż. A teraz? Jednym szybkim oraz zdecydowanym ruchem sprawił, że  zniknęła jeszcze szybciej niż jej serdeczny przyjaciel, Odd della Robbia. Była wściekła. Przecież mogła to przewidzieć! Mogła! Zamiast tego, została drugą ofiarą tego szaleńca. Zanim się rozpadła na dobre, modliła się w duchu, żeby Ulrich sobie poradził. Tym razem został sam.

– Nie daj mu uciec!

Manta krzyknęła po raz trzeci. Wzbiła się w górę, a następnie kierowała na wschód. Chłopak pędził tak szybko, jak pozwalały mu na to umiejętności. Nie było czasu na wirtualizację skuterka, hulajnogi, czy deski. Był zdany na samego siebie.

Kierowany wskazówkami Jeremiego, przeskakiwał przeszkody oraz je omijał w zjawiskowym stylu. Przede wszystkim, nie mógł zgubić tropu lecącego potwora. Gdyby tak się stało – to misja zakończona. Niepowodzeniem. Nie po raz pierwszy.

Ulrich spojrzał jeszcze raz na kreaturę. Zauważył, że za chwilę będzie pikować. Tuż przy nieaktywnej wieży, z której wyciekał biały dym. To była jego szansa. Mógł się pozbyć jedynego sojusznika swojego wroga. Wtedy by pozostali sami. Czy się bał? Jak cholera. Z reguły walczył ramię w ramię z Yumi oraz Oddem. A teraz…

… Miał zawalczyć z Williamem Dunbarem. Do ostatniego żywego wojownika.

Manta wylądowała na ziemię. Chłopak supersprintem popędził do niej. Widział jeszcze wbity wachlarz, który uniemożliwiał jakiekolwiek dłuższe dystanse, niż te po lodowym sektorze. Wyciągnął jedną katanę. Zadał kilka gładkich cięć w lewym skrzydle. Odskoczył przy próbie odwetu. Potem znowu trzy taktyczne cięcia.

Ale drugiego uderzenia ze skrzydła już nie ominął.

Manta odrzuciła go kilka metrów dalej. Sturlał się po sektorze, finalnie uderzając plecami o ścianę. Trochę zakręciło mu się w głowie od siły uderzenia. Wstał lekko chwiejnym krokiem. Spróbował po raz drugi uderzyć. Nie mógł zawieść swojej drużyny. Nie tym razem. Już jeden raz spieprzył sprawę i uciekł. Jak ostatni tchórz.

Jego ojciec byłby oburzony jego postawą. Postawił swoje ego nad wyzwanie.

Nie tak został wychowany. On nie był tchórzem. Musiał to udowodnić.

A czas biegł jak zły. Sekundy dzieliły go od pokonania potwora. Tego jednego.

Już bardziej przytomny Ulrich wbił swoją katanę w ranną część manty. Ta krzyczała z rozpaczy. Kolejne nakłucie bolało coraz bardziej. Chciał przestać. Nie mógł znieść tego hałasu, który był tuż nad jego uchem. Wiedział, że zapamięta go na całe życie. Nawet, jakby nie potrafił go odtworzyć. Nie dało się: po prostu się nie dało.

Wyjął swoją broń. Ogłuszony od wrzasku potwora, nie zauważył drugiej osoby za sobą. Ciężko oddychał. Był wykończony. Chociaż uważał on sam, że nie zrobił za wiele. Powinien nadal walczyć. Wstać, otrzepać się, a następnie uderzyć jeszcze mocniej. A jednak nie mógł…

Wbił swoją katanę w głowę bestii, która wierzgała, chcąc się obronić. Trzymał uparcie rękojeść. Zamknął oczy. Nie mógł znieść tego wrzasku. On był… okropny.

Manta po trzydziestu sekundach przestała krzyczeć. A on? Dostał kosę w żebra i powrócił do skanera.

Autorka: Azize