Rozdział 1

Snuję się myślami po sypialni bez żadnego konkretnego celu. Wprawdzie właśnie dziś mija dziesięć lat od tamtego pamiętnego dnia, gdy mój ojciec odszedł. Jednak nie czuję z tego powodu jakiejś smutku, czy tęsknoty. Cała dekada ukrywania się, lecz ani trochę nie żałuję tego czasu. Nie jestem taki jak on. On potrafił tylko poświęcać każdą wolną chwilę na prace, które miały zapewnić mu osiągnięciem swoich celów. Ja natomiast doszedłem do tego, że życie to nie tylko obowiązki i można funkcjonować na zwolnionych obrotach.

Budzik zaczyna dzwonić, dając znać, że jest siódma pięć. Najwyższy czas wstawać.

Wracam świadomością do ciała i wstając, przeciągam się, po czym kieruję się do łazienki. Niby mógłbym się obyć bez tego, ale to już swego rodzaju nawyk. Niby zbędny, ale bez niego coś jest nie tak. Lata mechanicznego powtarzania robi swoje.

Staję przed umywalką, a z lustra bez większego zainteresowania przygląda mi się wysoki, szczupły mężczyzna. Chuda, trójkątna twarz w połączeniu z bladą karnacją ciemnymi oczami nadają mu wygląd, który mógłby pasować do postaci z jakiegoś filmu grozy. Nawet haczykowaty nos i czarne jak atrament włosy pasowały do tego wizerunku i jedynie ich nie przekraczająca żadnych norma długość psuła cały efekt.

Odwróciwszy w końcu spojrzenie, odkręcam wodę i przemywam dokładnie twarz, po czym wciąż mokrymi dłońmi próbuję poprawić jak zawsze sterczące kosmyki.

Kolejne zbędne przyzwyczajenie biorąc pod uwagę fakt, że nigdy nie udało mi się ich ułożyć na tyle długo, by miało to jakiś sens.

Wróciwszy wreszcie do sypialni, wyciągam z szafy czarną koszulę, złożone w kostkę jeansy i czarne skarpetki. Czyli zestaw, który nie wyróżnia się standardach. Po ubraniu się przechodzę do sąsiedniego pokoju. Ostatecznie nie mieszkam przecież sam. Trzeba się zająć innymi lokatorami. Otwieram drzwi bez pukania, które i tak nie miałoby najmniejszego sensu. Znajduję przełącznik i pomieszczenie wypełnia się łagodnym, błękitnym światłem.

— Dzień dobry kochani. Dobrze się wam spało? — rzuciłam w przestrzeń. Jednak nikt z obecnych jakoś nie kwapił się, by mi odpowiedzieć, choć chyba już żaden z nich nie spał. Zresztą jak zawsze.

— Kto chce śniadanie — dodałem niewzruszony, podchodząc do pierwszego z nich i spoglądając do środka.

Czarno-brązowy pająk jak zawsze był niezadowolony z tak wczesnej wizyty. Pomimo oddzielającej nas tafli szkła obrócił się w moją stronę i unosząc przednie odnóża, ukazał imponujące szczękoczułki.

— Widzę, że ty skończyłeś — stwierdziłem, dostrzegając pod pająkiem niewielkie, wysuszone szczątki jego ostatniego posiłku. On jednak nie interesował się moimi słowami i wciąż próbował mnie nastraszyć, choć mógł spokojnie skryć się w swojej wymoszczonej siecią kryjówce.

Widząc jednak, że nie zamierza odpuścić, wycofałem się, zostawiając go w spokoju, po czym zbliżając się do następnego pojemnika, który dla odmiany był wypełniony słoną wodą z jaskrawo ubarwioną ośmiorniczką pełzającą po wyłożonym kamieniami dnie.

Zresztą pozostałe z kilkunastu pozostałych pojemników posiada równie egzotycznych lokatorów. Co w połączeniu z ich wartością oraz trudnością w zdobyciu zarówno ich, jak i niezbędnych do ich posiadania papierów zobowiązuje do zapewnienia dla nich jak najlepszej opieki.

***

Skończywszy poranne oporządzanie swoich pupili, wychodzę z pokoju i schodzę na dół. Tam wiszący na ścianie zegar pokazuje siódmą trzydzieści cztery, czym daje mi do zrozumienia, że niedługo będą, musiał się zacząć zbierać do wyjścia.

Przechodzę do salonu urządzonego podobnie jak reszta domu w stylu lekkiego minimalizmu. Siadając przy stole, wybudzam laptop ze stanu uśpienia, by jak zawsze zostać przywitanym widokiem ośnieżonych gór z ledwie kilkoma ikonami najpotrzebniejszych programów i krótkim powiadomieniem o liczbie odebranych wiadomości. Rzuciwszy okiem na prognozę pogody, pobieżnie przeglądam odebrane wiadomości, wyszukując spośród nich tych najbardziej mnie interesujących.

Ledwie kilkanaście sekund później mam je wszystkie i kopiując dołączone do nich pliki, zerkam jeszcze na sytuację giełdową, dochodząc do wniosku, że moje przewidywania były trafne, zamykam urządzenie i udaję się do wyjścia, zgarniając po drodze wiszącą w przedpokoju kurtkę i stojącą przy drzwiach torbę.

Przekręcając klucz w zamku, przechodzę przez nieduży ogród, który powoli zaczyna domagać się koszenia. Tuż za bramą trafiam na ludzi spieszących się za swoimi porannymi sprawami. Idąc w ich ślady, ruszyłem w górę ulicy.

Kilka minut szybkiego marszu później docieram do odcinka prowadzącego nad Sekwaną, a moje spojrzenie jak zawsze zostaje przyciągnięte przez stojący na wyspie budynek opuszczonej od lat fabryki. I choć znam ten widok na pamięć, to i tak nie mogę oderwać od niej wzrok, pozwalając, by kolejne detale ujawniały się w miarę zbliżanie się.

Praktycznie wszystkie okna ziały pustką, już od dawna nie widząc niczego, co można by było nazwać szybą, a ściany zdobią liczne ubytki po wykruszonej elewacji. Całokształtu dopełnia niemal całkowicie zardzewiały most, który niegdyś łączył fabrykę ze stałym lądem, teraz stoi zamknięty przez stalową siatkę obwieszoną masą znaków i tablic informacyjnych głoszących, że teren za nimi jest własnością prywatną i wejście będzie karane. Nawet jeśli i one są już nadgryzione zębem czasu. Zupełnie jakby zapomniano o nich tak samo, jak budynku, którego strzegą.

W miarę mijania wyspy obracam się i nawet przez chwilę idę tyłem, przyglądając się miejsce, które niegdyś zapewniało pracę niezliczonym robotnikom, a dziś jest ledwie smętnym reliktem przeszłości.

Po tym, jak niemal nie zderzając się nadchodzącą z naprzeciwka kobietą, ponownie się obracam i przyspieszając kroku, zerkam na zegarek. Za zaledwie parę minut powinienem być w pracy.

***

Pięć minut przed ósmą przede mną rozsuwają się drzwi jednej z największych firm informatycznych w kraju.

Pospiesznie witam się z recepcjonistką, która odwzajemnia skinienie głowy z miłym, choć wyglądającym na nieznacznie wymuszony uśmiechem. Wprawdzie nie pasował to do pani Daquin, jednak czas nie pozwalał mi się tym zainteresować.

W ostatniej chwili wślizguję się do lekko zatłoczonej windy i wciskam swoje piętro. Po chwili drzwi się zamknęły i po cichym dzwonku winda ruszyła bezszelestnie.

W miarę pokonywania kolejnych kondygnacji kolejne osoby wychodziły bez słowa, aż pozostałem sam. Wtedy też drzwi otwierają się i ruszam korytarzem.

Świetlówki, drzwi z tabliczkami działów i nazwiskami oraz biegnący przez środek prosty, czerwony dywan. Całości dopełniały rozstawione gdzieniegdzie donice z różnymi roślinami. Ponoć to właśnie one odróżniały nas od konkurencyjnych firm. A przynajmniej według tego, co udało mi się usłyszeć od co poniektórych z tutejszych pracowników. Mnie nigdy nie było dane ich zobaczyć. Pierwsza próba i trafienie w dziesiątkę.

Niektóre z drzwi są otwarte i słychać zza nich niezbyt ożywione rozmowy pracowników. Zdaje się, że padło pytanie o czyjeś urodziny. Nie udaje mi się jednak usłyszeć odpowiedzi. Zresztą docieram do drzwi opatrzonych tabliczką głoszącą:

Albert Turing

Główny Informatyk

Przykładam kartę magnetyczną do czytnika pod klamką, czemu towarzyszył cichy szczęk zamka.

Gabinet stanowi obszerne pomieszczenie ze ścianami pomalowanymi najjaśniejszym odcieniem szarości, jakim był w ogóle możliwy. Szafki o przeszklonych drzwiczkach zawierały nieliczne segregatory na dokumenty. Głównym elementem wystroju było biurko z ciemnego drewna, którego rozmiar był niewspółmierny do przeznaczenia tego mebla. I to tak na moje oko dwukrotnie. Nawet po ustawieniu trzech monitorów, klawiatury, drukarki i całej masy podobnego sprzętu na blacie wciąż pozostawało sporo miejsca.

Mijając niewielki stolik i ustawione wokół niego krzesła, obchodzę gargantuiczne biurko i siadając w obrotowym, skórzanym fotelu, uruchamiam komputer. W międzyczasie wyciągam z torby netbook i przeglądam dzisiejszy plan. Pomijając to zebranie po lunchu, nie dostrzegam większych niedogodności. Jednak nawet biorąc to pod uwagę, wszystko powinno pójść bez większych problemów.

— Czyli standardowe wyrabianie ponad normy — stwierdzam pod nosem, odkładając urządzenie i pozwalając sobie na lekki uśmieszek.

Gdy komputer jest w końcu gotowy do pracy, sięgam po klawiaturę. Nim jednak wcisnąłem pierwszy klawisz, przypominam sobie, jak po niespełna miesiącu pracy na tym stanowisku dyrektor osobiście oznajmił mi, że firma jeszcze nigdy przedtem tak dobrze nie prosperowała i, że nie ważne, w jaki sposób to robię, bylebym trzymał tak dalej. On nie będzie się w to mieszał.

Ponownie się uśmiechając, zakładam bezprzewodową słuchawkę i w czasie, gdy ja zajmuję się swoimi obowiązkami, z urządzenia wydobywają się pierwsze słowa nagrania.

— Ulrich… Nie widziałeś może…

***

Pięć minut przed szesnastą wysyłam na komputer dyrektora wiadomość z parą najnowszych raportów. I choć miały być wysłane przed weekendem, lecz status najlepszego pracownika sam się nie utrzyma. W szczególności przy tak ilości chętnych na moje stanowisko. Wyłączywszy sprzęt, wychodzę z biura i nieomal zderzam się z obładowanym mopami i szczotkami wózkiem sprzątaczki.

— Witam pani Jeanno — pozdrawiam zaczynającą pracę sprzątaczkę i wyminąwszy ją wraz z całym jej oprzyrządowanie, dodaję. – I żegnam.

— Do widzenia panie Albercie — słyszę jeszcze za sobą.

Gdy jestem już na chodniku przed firmy, spoglądam na zbierające się chmury zapowiadające przyzwoitych rozmiarów deszcz. Niewzruszony jednak tym faktem ruszam niezbyt zatłoczonym chodnikiem w swoją stronę i upewniając się, że wszystko na dzisiejszy wieczór jest gotowe.

Nie udaje mi się jednak przejść dwóch przecznic, gdy łapie mnie w lewej ręce niespodziewany skurcz. Chwilę później sytuacja się powtarza. Chowając dłoń w rękawie kurtki, przyspieszam kroku z niezadowoleniem, stwierdzam, że ręka już któryś raz w tym miesiącu zaczyna mi dokuczać.

Przesuwam swoje plany na później, pocieszając się, że przynajmniej jeszcze nigdy nie złapało mnie to w pracy. Ciężko by mi było wytłumaczyć, czemu dłoń zachowuje się jak podłączona do prądu.

Dwadzieścia minut później, gdy już podchodzę do domu, całe przedramię mniej więcej tak właśnie się zachowuje. Na szczęście teraz będę mógł w spokoju się tym zająć.

Po wejściu do środka zamykam za sobą drzwi i zamiast szykować się do wyjścia, wchodzę na piętro i otwieram najbliższe drzwi.

Za nimi znajduje się mały pokoik, który na pierwszy rzut oka można by uznać za schowek na części zamienne, w którym ktoś próbował urządzić prowizoryczną salę operacyjną.

Siadając przy kilkumetrowym, ciągnącym się przez całą ścianę blacie zapalam zamontowaną na ruchomym ramieniu bezcieniową lampę. Podwijając rękaw i łapiąc mocno poniżej łokcia, wykręcam dłoń, a towarzyszący temu odgłos przypomina odklejanie mokrej przyssawki. Kiedy dźwięk milknie, ciągnę za imitującą skórę warstwę, która schodzi jak lateksowa rękawiczka. Pod spodem zaś zamiast mięśni i ścięgien widać metalowe kształtowniki, siłowniki, wiązki przewodów i całą resztę podobnego sprzętu.

Kładąc mechaniczne ramię na blacie pod lampą, sięgam drugą ręką po śrubokręt, po czym zaczynam grzebać w gąszczu kabli. Jednak ciągły ruch kończyny, jak i poruszających nią mechanizmów nie ułatwia mi sprawy.

W końcu po kilkunastu ciągnących się niemiłosiernie sekundach odnajduję, to czego szukałem. Jeden szybki ruch śrubokrętu później podskakujący członek zamiera i powoli opada na blat.

Zamieniając wkrętak na pęsetę i zaczynam wygrzebywać interesujący mnie drobiazg. Po chwili na wierzchu ręki leży malutkie pudełeczko z masą kabelków wychodzących z obu jego końców i pojedynczym przyciskiem. Nic szczególnego, gdyby nie wytrawione w obudowie wgłębienia dookoła niego. Dwa koncentrycznie koła i cztery krótkie linie wychodzące z zewnętrznego kręgu. Jedna skierowana w stronę dłoni i trzy po przeciwnej stronie. W efekcie całość wyglądała jak abstrakcyjne oko.

Wciąż nie mam pojęcia, jak ojciec mógł we wszystkich swoich pracach korzystać z tak dziwnego symbolu.

Autor: Xana

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments