Rozdział 1. Efekt motyla

We francuskim miasteczku Barcelonette słońce zdążyło zajść już dobre kilka godzin temu i większość mieszkańców szykowała się właśnie do zasłużonego odpoczynku. W przypadku Anthei Schaeffer wieczór wyglądał jednak nieco inaczej; choć zegar wybijał właśnie dwudziestą drugą, młoda różowowłosa kobieta zabierała się dopiero do gotowania kolacji. Choć wielu chętnie skrytykowałoby ją za jedzenie o tak późnej porze, tym razem nie mieliby racji; posiłek bowiem nie był przeznaczony dla niej, lecz dla jej już nie tak świeżo upieczonego męża Walda. Anthea wielokrotnie prosiła go o wcześniejsze wracanie do domu – wszakże każdego dnia to właśnie on był ostatnią osobą, która opuszczała tajny ośrodek ukryty pośród gór kilka kilometrów dalej – lecz nigdy nie udało jej się przekonać mężczyzny do zmiany zachowania i chociaż bardzo chciałaby, by Waldo spędzał z nią i ich ledwie dwuletnią córką trochę więcej czasu, zdawała sobie sprawę jak wielką radość przynosiła Francuzowi praca w laboratorium. A ponieważ sama nie pracowała – odeszła z projektu Kartagina dwa lata temu, by móc zająć się małą Aelitą – siedzenie do późna nie wadziło jej aż tak bardzo.
Gdy kobieta nastawiała piekarnik, ciszę w mieszkaniu przerwał dźwięk dzwonka. Dziwne – pomyślała. – Jak na Walda to dosyć wczesna godzina. Mimo to udała się do wejścia i otworzyła drzwi.

Witaj, kochanie. Zwolnili cię, że pojawiłeś się tak szybko? – zażartowała. Wystarczyło jednak tylko jedno spojrzenie na jej ukochanego, by zrozumieć, że nie jest w najlepszym nastroju. – Coś się stało?
Wyraźnie podenerwowany, niewysoki mężczyzna o brązowych włosach, krótko przystrzyżonej brodzie i okularach o charakterystycznym, okrągłym kształcie oprawek przekroczył próg wejściowy i pośpiesznie zamknął drzwi.

Jesteś sama? – zapytał.

Tak, oczywiście. – odparła zdziwiona.
Naukowiec chwycił żonę za rękę i pociągnął ją do salonu; tam czym prędzej podszedł do niewielkiego radia stojącego na komodzie, po czym włączył i podgłośnił urządzenie.

Waldo, co ty wyprawiasz? Obudzisz Aelitę. – Zwróciła uwagę mężczyźnie lekko zirytowana Anthea.

Obawiam się… – zaczął bardzo cichym głosem. – Obawiam się, że będziemy musieli uciekać z kraju.

Co? O czym ty mówisz? – kobieta mimowolnie również zaczęła szeptać.

Chodzi o Kartaginę.

Coś się nie udało? Jeszcze wczoraj mówiłeś, że prace idą wyśmienicie…

Nie, testy poszły dobrze. Wręcz za dobrze.

Więc w czym problem? – naciskała Anthea.

Widzisz, do ośrodka przybył dzisiaj z wizytacją jakiś wysłannik rządu. Nie wiem dokładnie, kim jest, ale patrząc na zachowanie Lamberta, musiała to być jakaś naprawdę ważna szycha. Sama wiesz, że raczej nie płaszczy się przed byle kim.
Różowowłosa pokiwała głową. Faktycznie, doktor Romain Lambert, szef projektu Kartagina, nie miał w zwyczaju przymilania się autorytetom.

No i ten wysłannik… nazywał się chyba Moreau… – kontynuował Waldo. – Zapytał się o to, w jakim stopniu jesteśmy w stanie kontrolować zasięg działania Kartaginy. Zgodnie z prawdą odpowiedzieliśmy, że nie mamy nad tym zbyt wielkiej władzy, ale jeśli zaatakujemy bezpośrednio Moskwę, to nie ma najmniejszej szansy na to, że efekt dotrze do RFN.

No i? To chyba dobrze, że jest zainteresowany takimi rzeczami. – Kobieta nie potrafiła się domyślić, do czego dąży jej mąż.

Nie o to chodzi. Problemem jest jego następne pytanie. Moreau chciał wiedzieć, czy przy kolejnym użyciu bylibyśmy w stanie zmodyfikować zasięg tak, by obejmował jedynie północne wybrzeże Algierii.

Algierii? – po chwili do Anthei dotarło, co to może oznaczać. – Nie sądzisz chyba, że…

Nie ma na to innego wytłumaczenia. – stwierdził ponuro Waldo. – Gdy tylko zimna wojna się zakończy, Francja będzie chciała odzyskać swoje imperium kolonialne.
Po tych słowach zapadła cisza. Młoda matka rozumiała już, dlaczego jej mąż zachowywał się tak paranoicznie. Co gorsza, musiała przyznać, że przedstawiony przez niego scenariusz brzmiał całkiem prawdopodobnie; owszem, zaledwie 22 lata temu ich kraj dopuścił do uzyskania niepodległości przez Algierczyków, ale początkowo Francuzi wcale nie byli skłonni do zrezygnowania ze swoich posiadłości; konflikt poprzedzający to wydarzenie pochłonął niemalże milion ofiar. Raczej nikt nie mógł mieć wątpliwości, że gdyby tylko sytuacja w kraju była lepsza, rząd nie zgodziłby się na jakiejkolwiek zmiany granic.

Amerykanie na to nie pozwolą. – Rzuciła w końcu różowowłosa.

Nie będą mieli wyboru. W końcu to my będziemy dysponować nową superbronią, nie oni, prawda? I właśnie dlatego musimy uciekać, moja droga. Zgodziłem się na uczestnictwo w projekcie, bo święcie wierzyłem, że jest to najszybszy sposób na ogólnoświatowy pokój. Ale jeśli Kartagina ma być użyta do takiego celu… – naukowiec pokręcił głową. – Nie, sumienie nie pozwoli mi na coś takiego.
Przez chwilę Anthea naprawdę rozważała opcję ucieczki; agenci rządowi z pewnością zaczęliby ich ścigać – w końcu ich oboje obowiązywała klauzula poufności – ale może gdyby Waldo wziął urlop i zyskaliby te kilka dni przewagi, to jakoś udałoby im się zgubić pościg. Mogłaby skontaktować się z Sophią, swoją przyjaciółką z dzieciństwa, i spróbować namówić ją do udostępnienia im jej zimową rezydencję w Valais; nigdy nie chodziły razem do żadnej szkoły ani razem nie pracowały, więc może służby nie odnalazłby powiązania między nimi? A po jakimś czasie, gdy cała sprawa zdążyłaby już przycichnąć, mogliby na stałe przenieść się jeszcze dalej – może do belgijskiej Walonii lub kanadyjskiego Quebecu – i zacząć życie od nowa. Wizja wydawała się jej niezwykle kusząca, ale…
Z pokoju wyżej rozległ się płacz dziecka; wyglądało na to, że muzyka lecąca z radia w końcu obudziła małą Aelitę. W tym właśnie momencie kobieta zrozumiała, że ucieczka to tylko mrzonki. Gdyby chodziło tylko o nią i Walda, to rzeczywiście mogliby porwać się na coś takiego; teraz jednak byli rodzicami i przede wszystkim musieli zadbać o dobro swojej córki. Anthea nie potrafiła nawet dopuścić do siebie myśli, że jej ukochana córeczka miałaby zostać wyrzutkiem społeczeństwa i ukrywać swoją prawdziwą tożsamość do końca życia; jak każde dziecko, po prostu nie zasługiwała na taki los.
A to oznaczało, że będą musieli poszukać innego rozwiązania.

25 lat później

Pan chyba sobie ze mnie żartuje. – burknął Bruno Stern w kierunku strażnika, który ośmielił się zatrzymać prowadzony przez niego samochód.

Nie, proszę pana, mówię całkowicie poważnie. – odpowiedział cierpliwie stróż. Nie potrafił zliczyć, ile razy odbywał już podobną rozmowę. – Zgodnie z nowelizacją prawa z 2004 roku, pojazdy nieprzystosowane do autonomicznej jazdy nie mają wstępu na teren miasta.
Siedzący na tylnym siedzeniu samochodu Ulrich przewrócił tylko oczami. Parę dni temu próbował uprzedzić go o tym, że po ulicach Paryża mogą poruszać się jedynie auta w pełni zintegrowane z Xaną, ale jego staromodny ojciec nalegał na to, że osobiście odwiezie go do stolicy Francji. W tym dniu będziesz musiał stać się mężczyzną – uciął wtedy krótko. – A to oznacza, że będziemy musieli porozmawiać na pewne tematy, tak jak każdy ojciec i syn z rodu Sternów przed nami. Wspólna podróż do Paryża będzie świetną okazją do jej przeprowadzenia. Młodzieniec doskonale wiedział, iż jakakolwiek próba argumentowania, że równie dobrze mogliby odbyć ją w domu, nie przyniosłaby absolutnie żadnych efektów i najprawdopodobniej zakończyłaby się ostrą kłótnią, dlatego na wszelki wypadek po prostu odpuścił. Co prawda nie miał pojęcia, jak dostanie się do Boulogne-Billancourt z rogatek miasta, ale lepiej było po prostu przejść te kilkanaście kilometrów pieszo, niż ryzykować, że ojciec zmieni zdanie i w ogóle nie pozwoli mu wziąć udziału w Procesie.

Ależ bardzo pana proszę. – Pan Stern spróbował zmienić strategię działania. – Mój syn został wybrany na Kandydata do Akademii i koniecznie musi dostać się tam dzisiaj dostać.

Bardzo mi przykro, ale zakaz dotyczy wszystkich, bez wyjątku.

Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, kim ja jestem?! – Warknął mężczyzna w odpowiedzi.

Zapewniam pana, że nie wpuściłbym pana nawet wtedy, gdyby był pan prezydentem Francji, przewodniczącym FUTu i Waldem Schaefferem jednocześnie – zakończył temat strażnik. – A teraz bardzo proszę o zjechanie na pobocze i zawrócenie, bo niepotrzebnie blokuje pan ruch.
Widać było wyraźnie, że taki tok wydarzeń rozwścieczył Bruna, ale głowa rodziny Sternów ostatecznie wykonała polecenie i skierowała samochód na pobliski postój.

Szlag by to trafił! – powiedział, uderzając jednocześnie dłonią o kierownicę.

Wiesz tato, mógłbym chyba…

Zamilcz. Muszę pomyśleć – przerwał mu ojciec, pocierając skronie. Po chwili sięgnął po telefon i wykręcił numer. – Halo, pan Delmas?… Z tej strony Bruno Stern, nie wiem, czy mnie pan pamięta; mój syn Ulrich chodził kiedyś do pana szkoły… Ah, miło mi to słyszeć. Czy mieszka pan dalej w Paryżu?… Widzi pan, Ulrich musi dostać się do centrum, a nam nie pozwolono wjechać do miasta z powodu samochodu. Czy mógłby nam pan jakoś doradzić, jak syn mógłby dojechać na miejsce?… Oh, naprawdę? Bardzo panu dziękuję! Jesteśmy przy wjeździe numer 14… Dobrze, jeszcze raz dziękuję, do widzenia.

I co? – zapytał młodzieniec.

Masz szczęście, synu. Pan Delmas zaproponował, że jego córka Elisabeth może cię zabrać na miejsce. Mamy poczekać na nią na tamtej stacji – odparł jego ojciec.
Ulrich jęknął w duchu. Sissi pamiętał aż za dobrze. Poznali się jeszcze w pierwszej klasie podstawówki, gdy razem uczęszczali do Kadic. Dwa lata później, po zamknięciu placówki, ojciec Elisabeth (zapewne po namowach córki) załatwił im oboje miejsce w renomowanym zespole szkół w Strasburgu. Choć byli nierozłączni aż do zakończenia gimnazjum, chłopak nie wspominał jej zbyt ciepło; dziewczyna była w nim wyraźnie zadurzona i nie odstępowała go nawet na krok. I może nie byłoby to takie złe – w końcu był zmuszony przyznać, że była naprawdę piękna – gdyby nie jej arogancja, próżność i… cóż… skrajna głupota. Choć nie widzieli się od zakończenia gimnazjum, nie miał najmniejszej ochoty sprawdzać, czy coś się w tej sprawie zmieniło. Nie odezwał się jednak ani słowem; na wykłócanie się było już za późno. Zamiast tego grzecznie wysiadł z samochodu, wyjął swoją walizkę z bagażnika i pomaszerował za ojcem do wyznaczonego miejsca.

ULRIIIICH! – usłyszeli Sternowie zaledwie dwadzieścia minut po rozmowie telefonicznej z panem Delmasem, co niezwykle ich zaskoczyło. Znajdowali się dobre dwadzieścia kilometrów od centrum Paryża, więc jak to możliwe, że jego córka dotarła tu aż tak szybko?
A jednak Ulrich nie mógł mieć nawet cienia wątpliwości, że nadbiegająca dziewczyna to właśnie Sissi; jego dawna znajoma wyglądała niemalże tak samo, jak zapamiętał ją z ostatniej klasy gimnazjum. Wciąż miała te same długie, kruczoczarne włosy, o których pozostanie w ładzie dbała jasnożółta opaska. W jej zielonych oczach, wpatrzonych teraz w swoją młodzieńczą miłość, wciąż błyskało uwielbienie (co samemu zainteresowanemu zdecydowanie nie odpowiadało), a w rysach jej twarzy wciąż mógł się zakochać niejeden amant. Jedyną zmianą, jaką zauważył chłopak, była jej figura – Elisabeth powoli zmieniała się z pięknej panny w równie śliczną kobietę. Więcej obserwacji poczynić nie zdołał; Sissi chwyciła go w ramiona, gdy tylko znalazła się wystarczająco blisko niego.

Jak ja się cieszę, że cię widzę! – zawołała i przytuliła się do niego z całej siły.

Emmmm… ta, cześć… – mruknął niepewnie w odpowiedzi i zerknął w kierunku Bruna, obawiając się, że swoim zachowaniem Delmasówna zirytuje jego ojca i zagwarantuje mu ostrą reprymendę w najbliższej przyszłości. Ale to, co zobaczył, przeraziło go jeszcze bardziej niż wizja kolejnej kłótni – na twarzy swojego rodziciela ujrzał bowiem najpierw zaskoczenie i zmieszanie, a potem szeroki, pobłażliwy uśmiech charakterystyczny dla rodziców, którzy po raz pierwszy widzą swoje pociechy podczas wymiany czułości ze swymi partnerami.
Nie…

Ah, ty musisz być Elisabeth. Witaj – przywitał się pan Stern, nie gubiąc przy tym tego przerażającego uśmieszku. – Ulrich oczywiście co nieco nam o tobie opowiedział, ale nigdy nie wspominał, że jesteś aż tak czarująca.
On nie może myśleć, że…

Oh, dziękuję! – odpowiedziała na komplement wniebowzięta dziewczyna, wciąż wczepiona w młodzieńca.

Jestem pewien, że macie sobie sporo do powiedzenia, moja droga, ale pozwól, że jeszcze na chwilę zabiorę ci mojego syna. Chciałbym się z nim pożegnać.

Ah, tak, jasne. Ulrich, poczekam na ciebie przy samochodzie, dobrze? – odparła i w końcu go wypuściła ze swoich objęć. – Do widzenia, panie Stern – dodała grzecznie.

Bardzo się cieszę, że mogłem cię poznać – rzucił na pożegnanie, po czym odciągnął swojego syna na bok.

Ojcze, to wcale nie jest tak, jak myślisz… – próbował wytłumaczyć się Ulrich.

Oczywiście, oczywiście… – potaknął wyrozumiale Bruno, choć ton jego głosu wyraźnie sugerował, że wcale nie zmienił swojego zdania. Jednakże, następne słowa wypowiedział już z pełną powagą. – No cóż, czas się rozstać. Nie będę ukrywać, że dalej nie rozumiem, dlaczego porywasz się na Akademię, zamiast kontynuować swoją karierę piłkarską. Razem z matką zgodziliśmy się na tę fanaberię, ale w zamian oczekujemy, że dorośniesz do naszych oczekiwań i przyniesiesz chlubę naszemu rodowi. Spraw, byśmy byli z ciebie dumni, synu.

Tak, ojcze – obiecał chłopak. – Przysięgam, że was nie zawiodę.
Pan Stern pokiwał z aprobatą głową, a następnie – bardzo kurtuazyjnie – uścisnął synowi rękę na pożegnanie. W ich domu nigdy nie było zbyt wiele miejsca na czułości.

I jeszcze jedno – zatrzymał młodzieńca Bruno, nim ten zdążył się oddalić. – Możesz zaprosić swoją urokliwą przyjaciółkę do naszej letniej rezydencji na wakacje. Delmasowie to porządna i wpływowa rodzina, dlatego nie mam nic przeciwko temu związkowi.

Mówiłem ci, że… – zaczął Ulrich, ale nie dokończył; jego ojciec bowiem zdążył się już odwrócić i odejść w stronę ich samochodu. – Świetnie, tylko tego było mi trzeba – westchnął zrezygnowany.

Chwilę później chłopakowi udało się odnaleźć auto należące do rodziny Delmasów. Szczerze mówiąc, samochód wyglądał na całkiem zwyczajny – ot, typowy SUV o czekoladowej barwie – co nieco go rozczarowało; po wszystkich barwnych opisach nowego Paryża, jakie przeczytał w Futnecie, spodziewał się czegoś znacznie nowocześniejszego. Młodzieniec powoli zapakował swoje rzeczy do bagażnika, jednocześnie przygotowując się w duchu na podróż z Sissi. Może nie będzie tak źle – przekonywał sam siebie. – Może zdążyła się zmienić.

Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że znowu cię widzę! – wykrzyknęła, gdy tylko wsiadł do środka. -Przez te trzy lata ani razu nie udało mi się z tobą skontaktować. Dlaczego nigdy do mnie nie zadzwoniłeś? – dodała z wyrzutem, wstukując coś w ekran niewielkiego komputera pokładowego; malutki dotykowy wyświetlacz był jedyną rzeczą, która wizualnie odróżniała samochód od tych widywanych przez Ulricha w jego rodzimych stronach. Gdy skończyła, pojazd ruszył.

Ummmm… wybacz – odparł. – Trenerzy nie pozwalali nam korzystać z telefonów na terenie ośrodka – skłamał.

Ośrodka? Byłeś w poprawczaku? – dziewczyna zrobiła wielkie oczy.

Miałem na myśli ośrodek sportowy, Sissi – westchnął. Nie, nie zmieniła się ani trochę. – Byłem w młodzieżowej drużynie FC Magdeburga. Taka drużyna piłkarska z drugiej ligi niemieckiej – wyjaśnił na wszelki wypadek.

Ah, jasne, przecież zawsze byłeś dobry w nogę. Ale w takim razie co robisz w Paryżu? Czekaj, niech zgadnę: jakiś wielki paryski klub cię kupił.

Pudło – odpowiedział, wpatrując się w zarys wieżowców widniejących przed nimi. – Dostałem się do Akademii. No, tak jakby; chwilowo jestem dopiero Kandydatem, ale przeszedłem wstępną selekcję.

Akademii? Nie mówisz chyba o Akademii Schaeffera? – zapytała.
W odpowiedzi Ulrich z dumą pokiwał głową. Wciąż był nieco zdziwiony tym, że wybrali akurat jego; corocznie do testów podchodziły przecież całe tysiące, a najprawdopodobniej nawet i dziesiątki tysięcy absolwentów gimnazjów ze wszystkich krajów Francuskiej Unii Technologicznej, marzących o prestiżu, bogactwie i ekscytujących przygodach w wirtualnych światach. Sam nie podszedł do rekrutacji zbyt poważnie – w końcu nigdy nie miał zbyt wysokich ocen, więc nie dawał sobie praktycznie żadnych szans; jedynie wrodzona ciekawość i namowy ze strony Anji nakłoniły go do spróbowania swoich sił.
Myśl o dziewczynie od razu popsuła brunetowi humor.

Ta, właśnie o tą chodzi – potwierdził.

Nie wierzę! To świetnie! – wykrzyknęła jego towarzyszka i złapała się za głowę; a ponieważ właśnie skręcali i to ona siedziała za kierownicą, Ulrichowi niezbyt się to spodobało.

SISSI, CO TY WYPRAWIASZ?! – ryknął, chwytając lewą ręką za kierownicę. Ku swojemu zdziwieniu poczuł jednak, że ta… samoistnie się porusza!

Witamy w Neo-Paryżu! – roześmiała się dziewczyna. – Tutaj wszystkimi pojazdami steruje Xana, głuptasie. Ty musisz tylko wybrać miejsce docelowe.

Uhmmm… a skąd taki entuzjazm? – rzucił młodzieniec, pośpiesznie zabierając dłoń z kierownicy. Faktycznie, jak mógł o tym zapomnieć?

Bo widzisz, ja też mam dobre wieści: tatko załatwił mi tam staż. Będę pomagać tamtejszej pielęgniarce.

Stary Delmas załatwił ci taką robotę? Jakim cudem? I czemu akurat w gabinecie pielęgniarki? – zdziwił się.

Po zamknięciu Kadic tatusiowi zaproponowano miejsce w zarządzie Akademii. – wyjaśniła. – Co prawda kompletnie nie zna się na tych wszystkich komputerach kwantowych i wirtualnych światach, ale i tak się tym nie zajmuje; jest odpowiedzialny za sprawy organizacyjne: akademiki, wypłaty pensji, zaopatrzenie i tak dalej. Właśnie dlatego udało mu się zorganizować mi praktyki.
Następnie Sissi zaczęła opowiadać o szkole pielęgniarskiej, którą skończyła, ale Ulrich przestał jej słuchać; autonomiczny samochód dotarł bowiem właśnie do centrum miasta. Ku jego zeskoczeniu, droga gwałtownie opadła w dół i znalazła się jakieś trzy metry pod poziomem gruntu; wciąż mógł jednak podziwiać ogrom strzelistych drapaczy chmur, które otaczały go ze wszystkich stron. Oczywiście w swoim życiu widział już niejeden wieżowiec, ale żaden z nich nie przypominał paryskich molochów; szklane budynki pięły się w górę na dobre kilkaset metrów, a ich fantazyjne kształty znacząco różniły się od prostych brył, z którymi miał dotychczas do czynienia. Na wielu z nich wisiały ogromne kolorowe billboardy, za pomocą których największe firmy reklamowały swoje produkty. Nad jezdnią co rusz migały kładki na pieszych, a na nich tłumy ludzi nieustannie przemieszczały się z jednej strony na drugą. Trochę mniej interesująco prezentował się za to poziom, na którym właśnie się znajdowali; królowały tutaj parkingi, punkty postojowe oraz, przede wszystkim, skrzyżowania – chłopak nie potrafił nawet zliczyć, ile z nich zdążyli już pokonać. Najbardziej zdziwiło go jednak to, że chociaż na drodze aż roiło się od samochodów, a w dodatku na żadnym rozwidleniu nie ujrzał ani sygnalizacji świetlnej, ani nawet znaków drogowych, wszystkie pojazdy poruszały się zaskakująco szybko. Wyglądało na to, że sztuczna inteligencja faktycznie sprawuje całkowitą kontrolę nad ruchem w mieście i znakomicie wywiązuje się z powierzonej jej roli.

…no i przez to, że była to szkoła żeńska, brakowało mi męskiego towarzystwa, wiec bardzo za tobą tęskniłam. – paplała dalej Sissi. – Oczywiście byłam tam bardzo popularna i miałam mnóstwo koleżanek, ale sam rozumiesz, że to jednak nie to samo. Tobie też na pewno bardzo mnie brakowało, prawda?

Co? Yyyy, tak, jasne, pewnie… – wymamrotał młodzieniec, wciąż wpatrzony w otaczającą go metropolię. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy w odpowiedzi na jego słowa rozanielona dziewczyna cmoknęła go w policzek. – Także tego… daleko jeszcze? – rzucił, jednocześnie odsuwając się od Sissi na tyle daleko, na ile było to możliwe.

Autor: Mayakovsky

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments